Pisanie w naszych czasach stało się niebezpieczne, ponieważ za sprawą internetu niezwykle rozmnożyli się eksperci. Wystarczy, że napiszę tekścik na temat X, a już natychmiast pojawia się całe grono iksologów, którzy robią wszystko, żeby udowodnić ignorancję, najpierw mnie, a potem sobie nawzajem. Znęceni odgłosami kłótni, przyłączają się do niej ygrekologowie (chociaż cała sprawa nie powinna ich obchodzić ani na jotę, że tak powiem) i zamęt staje się kompletny. Dlatego z góry uprzedzam: nie jestem ekspertem od historii San Francisco (jak również Los Angeles, Las Vegas i San Diego). Nie odnoszę się do tego, jak to było naprawdę, bo naprawdę, jak to naprawdę, było różnie. Odnoszę się do mitu San Francisco jako miejsca, do którego z całych Stanów zjechali najpierw hipisi, potem geje, i zrobili z niego lewicowe miasto: żywy przykład tego, że można żyć inaczej, promieniujący na kraj i na świat. Odnoszę się do tego. I od razu uprzedzę, że nie jest to link do piosenki braci Golców, którym San Francisco rymuje się ze ścierniskiem i kretowiskiem, a kojarzy z bankiem.
Proszę państwa, nieraz narzekamy, że nas, lewicowców, jest ciągle za mało, żeby całkowicie przeobrazić Polskę. Na stronie głównej Krytyki Politycznej można przeczytać, że prawie 27 tysięcy ludzi lubi KP na Facebooku. To dużo czy mało? Może to za mało, aby odmienić oblicze ziemi, tej ziemi (w sensie Polski). Ale na pewno wystarczyłoby, żeby odmienić oblicze miasta, jakiegoś miasta. Oblicza Warszawy nie odmienimy – to miasto zbyt mocno już jest zdefiniowane przez swoją stołeczność, przez swoje wieżowce, przez siedzące tu korporacje i przez siedzących tu polityków. Ale możemy przejąć jakieś inne duże miasto, najlepiej takie, które nie zostało przez nikogo zawłaszczone. Gdyby wszyscy polscy lewicowcy zjechali w jedno miejsce i uczynili je fajnym miejscem, wtedy cała Polska na namacalnym przykładzie mogłaby zobaczyć fajność lewicy i pozytywność jej wpływu. Pokazalibyśmy w konkretny sposób, jak wyobrażamy sobie zarządzanie kamienicą i dzielnicą, jak chcemy wpływać na najbliższe otoczenie, jakie społeczeństwo chcemy budować – oddolnie i w mikroskali, ale właśnie oddolność i mikroskala są najważniejsze. Powinniśmy wszyscy zebrać się w jednym miejscu, pozakładać skłoty, ośrodki alternatywne, miejsca spotkań i warsztatów, knajpy, kluby, frikownie, galerie, teatry, pirackie i quasi-pirackie rozgłośnie lokalne, spółdzielnie socjalne i odpowiedzialne społecznie firmy, które dawałyby ludziom zatrudnienie. Oczywiście, jestem jak najdalszy od iluzji, że samą kulturą i przemysłem kreatywnym można rozwiązać problemy ekonomiczne i społeczne jakiegoś miasta. Ale gdybyśmy wszyscy osiedlili się w jednym miejscu razem z naszymi knajpami, galeriami i spółdzielniami, wtedy moglibyśmy uczestniczyć w realnym rozwiązywaniu tych problemów ekonomicznych i społecznych. Bo mielibyśmy realny wpływ na władzę, albo po prostu w niej udział.
Załóżmy nawet, że jest nas tylko 27 tysięcy – tylko te 27 tysięcy, które zalajkowało KP na Facebooku. I wyobraźmy sobie, że w jakimś mieście jest 27 tysięcy solidarnych ludzi, wierzących w jedną ideę, wspólnie głosujących, obecnych w mediach społecznościowych, gotowych w każdej chwili do manifestacji, z własnymi lokalami, stronami internetowymi, blogami, rozgłośniami, gazetkami, powielaczami, megafonami… Każda władza musi się liczyć z taką siłą, a niejedna władza będzie chciała mieć tę siłę po swojej stronie – więc sporo będziemy mogli od władzy wynegocjować. Udział w rządzącej koalicji w radzie miejskiej, na przykład. Nowe środki na transport miejski. Pomoc dla najuboższych. Stworzenie sieci żłobków i przedszkoli, miejskich lub prywatnych, ale wspieranych przez miasto. Ograniczenie przestępczości i wykluczenia uzależnionych poprzez uruchamianie programów i punktów metadonowych. Wreszcie zdecydowany nacisk na policję (Urząd Miasta ma swoje sposoby), żeby przestała traktować aresztowanie posiadaczy drobnych ilości narkotyków jako priorytet (możemy to nazwać programem „Miasto Bez Strachu”).
Takie lewicowe miasto stałoby się modne, byłoby celem wycieczek. Odwiedzałby je każdy, kto chce chociaż przez chwilę znaleźć się gdzieś, gdzie panuje inna atmosfera (w Polsce jest to szczególnie paląca potrzeba). I każdy, kto by je odwiedzał, przekonywałby się doświadczalnie, że tą miłą, pożądaną innością jest lewicowość. Wskutek tego wizerunek lewicy stałby się dziesięć razy bardziej pozytywny, a ilość lewicowców wzrosłaby też dziesięciokrotnie. Zmieniając jedno miasto wzmocnilibyśmy się na tyle, aby zmienić cały kraj. Skoncentrowalibyśmy się w jednym miejscu po to, aby oddziałać na inne miejsca. Czary mary, oto prawdziwa dyfuzja przez polaryzację, panie ministrze Boni!
Idealnym miastem do takiej operacji jest Łódź. Miasto duże, ważne, a po upadku miejscowego przemysłu – pozbawione oblicza. No, chyba żeby uznać za łódzkie oblicze ruinę i przestępczość. Jednak z tym też jest problem, bo jakie oblicze ma łódzka przestępczość? Tak żałosne, że aż żadne: jest smutna, pasywna, zapijaczona, rozpaczliwa i drobna, więcej w niej sztachety niż Ojca Chrzestnego. Łódź to przede wszystkim miasto opuszczone. Nie tylko przez kolejne władze, które tragicznie je zaniedbały (w swoim czasie prezydent Kropiwnicki przekazał Łódź świętej Faustynie, a sam zaczął jeździć po świecie), ale także przez mieszkańców, którzy masowo emigrują do obcych pięknych krajów takich jak Anglia czy Warszawa. W związku z tym w łódzkich kamienicach jest cała masa pustostanów, idealnych na skłoty. Zaproponowałem więc kiedyś łódzkim władzom, żeby zrobić Łódź miastem skłotów, jak Amsterdam. Ta propozycja wzbudziła popłoch, ale w międzyczasie władze trochę się zmieniły i przestały lansować politykę tworzenia kolejnych, coraz bardziej opustoszałych pustostanów poprzez wysiedlanie ubogich lokatorów do metalowych kontenerów na przedmieściach. Więc może klimat dla zajmowania pustostanów też się zmienił? Oczywiście, nie można liczyć na to, że władze same zrobią z Łodzi miasto skłotów. Ale można im w tym pomóc. Trzeba przyjechać i samemu te skłoty pozakładać. A nowe władze są chyba na tyle rozgarnięte, żeby zrozumieć, że dzięki skłotom Łódź stanie się znowu – jak w latach 90. – miastem do którego się przyjeżdża. Miastem, do którego się przyjeżdża, żeby się zabawić i nie tylko zabawić – żeby zobaczyć coś innego.