Wszyscy w Rosji - i protestujący, i władze - czekają już na wybory prezydenckie. Albo wyzwolą one nowe pokłady niezadowolenia i doprowadzą do zmiany systemu, albo (na co liczy Kreml) zakończą się miażdżącym zwycięstwem Putina i pokażą, że wszelki sprzeciw jest bezcelowy. Komentarz Ilji Budrajtskisa.
Moskiewska demonstracja z 4 lutego potwierdziła coraz bardziej masowy charakter ruchu popierającego zmiany w Rosji, ale nie stała się, jak wcześniejsze, grudniowe wiece, punktem zwrotnym. W gruncie rzeczy przez miesiąc, który minął od wielkiej demonstracji na prospekcie Sacharowa, w rosyjskiej sytuacji politycznej niewiele się zmieniło. Styczniowe chłody jakby zamroziły nowy układ sił, który powstał tuż po skandalicznych wyborach do parlamentu: dziesiątki ludzi wciąż wychodzą protestować na ulice, a władze wciąż ignorują ich postulaty.
4 lutego dyskusja o protestach ostatecznie przeniosła się z dziedziny polityki do arytmetyki: moskiewska policja naliczyła 34 tysiące uczestników, organizatorzy demonstracji – ponad sto tysięcy. Liczenie utrudniały ciągłe migracje: gdy jedni zmarznięci chronili się w metrze, inni dołączali do demonstracji. Tak czy inaczej, wszystko wskazuje na to, że nie mamy do czynienia ze spadkiem zainteresowania protestami, a nadzieje władz na demobilizujące działanie mrozu (w Moskwie było –20 stopni) najwyraźniej okazały się płonne.
Ruch potwierdził swoją siłę i powtórzył postulaty – uwolnienie więźniów politycznych, powtórzenie ostatnich wyborów parlamentarnych, odwołanie przewodniczącego Centralnej Komisji Wyborczej Władimira Czurowa, przeprowadzenie reform politycznych. Jednak w odróżnieniu od demonstracji z grudnia teraz hasła te zabrzmiały niczym część obowiązkowego rytuału – władze już niejednokrotnie i jednoznacznie dały do zrozumienia, że nie mają zamiaru iść na żadne ustępstwa. Dziś już wszyscy – i protestujący, i władze – czekają na wybory prezydenckie, które albo wyzwolą nowe pokłady niezadowolenia i doprowadzą do zmiany systemu, albo (na co liczy Kreml) zakończą się miażdżącym zwycięstwem Putina i pokażą, że wszelki sprzeciw jest bezcelowy.
Dwa scenariusze Władimira Putina
Jeszcze miesiąc temu większość ekspertów nie była pewna, jaką strategię wybierze administracja prezydenta, by zapewnić Putinowi wygraną: zwycięstwo w pierwszej turze czy pojedynek z odpowiednim przeciwnikiem w drugiej? W pierwszym wariancie praktycznie nieodzowne są masowe fałszerstwa. Choć prorządowe ośrodki badawcze wciąż wmawiają nam ogromną – i rosnącą – popularność Putina, realna popularność „narodowego lidera” w dużych miastach jest dziś niska jak nigdy dotąd. Być może najważniejszym politycznym osiągnięciem grudniowych protestów było unicestwienie „Putinowskiej większości” – osobliwie trwałego, w warunkach społecznej apatii, mitu o powszechnym milczącym poparciu dla panującej władzy. Jego miejsce zajął nowy, powszechny, anty-Putinowski konsensus. Teraz nawet gdyby Putin naprawdę zebrał ponad 50 procent głosów w wyborach, mieszkańcy Moskwy, Petersburga i innych większych miast prawdopodobnie uznaliby to za efekt oszustwa.
W tej sytuacji druga tura może się wydawać dobrym rozwiązaniem: Putin bez korzystania z żadnych podejrzanych metod zbiera 30–35 procent i w ten sposób wchodzi do drugiej tury, gdzie czeka na niego specjalnie dobrany przeciwnik – na przykład lider komunistów Giennadij Ziuganow. W ruch zostaje wprawiona znana i zawsze działająca opcja „mniejszego zła”, czyli głosowania przeciw komunistycznemu chaosowi. Putin zostaje prezydentem, a uczciwości tego zwycięstwa nie sposób zakwestionować.
Dość szybko jednak stało się jasne, że budowany latami „aparat władzy”, charakterystyczna dla Putinowskiego reżimu hierarchia lojalności biegnąca z dołu do góry, może działać tylko w jeden sposób – przekazywania jasnych rozkazów. Idea drugiej tury może być pociągająca dla wąskiego kręgu kremlowskich strategów, ale jest niemożliwa do realizacji na kolejnych szczeblach: gubernatora, mera, szefa rejonu czy danej jednostki budżetowej. Tu potrzeba jednoznacznego rozkazu – macie zapewnić jednemu kandydatowi (albo partii) określony wynik za wszelką cenę.
Tak właśnie pracował ten system w czasie wyborów parlamentarnych 4 grudnia zeszłego roku i wcześniejszych. Ci gubernatorzy i szefowie rejonu, którzy nie wypełnili planu, szli w odstawkę, a na ich miejsce wyznaczano nowych, bardziej posłusznych i aktywnych. Uczestnictwo w fałszerstwach stało się formą hołdu, cementującego wszechmocną władzę wykonawczą w Federacji Rosyjskiej. Rezygnacja ze zwycięstwa w pierwszej turze będzie równoznaczna z uniezależnieniem się władzy na poziomie lokalnym – a tym samym postawi pod znakiem zapytania istnienie prezydenckiego „aparatu władzy”.
Rząd działa obecnie według pierwszego scenariusza. Nie dlatego, że uważa go za najtrafniejszy, ale nie widzi innego wyjścia w ramach stworzonego przez siebie systemu.
Czterech kandydatów opozycyjnych – komunista Ziuganow, Władimir Żyrinowski, centrolewicowy Siergiej Mironow i miliarder Michaił Prochorow – zostało dopuszczonych do wyborów po szczegółowym uzgodnieniu własnej w nich roli. Warunkiem dopuszczenia wydaje się niezmienna gotowość kandydatów do przyjęcia każdego wyniku wyborów, jaki ogłosi Centralna Komisja Wyborcza. I tak partie Ziuganowa i Mironowa, które wcześniej obwiniały władze o nieuczciwość, po 4 grudnia zajęły swoje miejsca w nowo wybranym parlamencie, zgodziwszy się grać wedle narzuconych reguł. Przyjmą też spokojnie porażkę w wyborach prezydenckich.
Najbardziej nieprzewidywalnym elementem tej układanki są miliony obywateli, którzy całkiem niedawno postanowili jednak wejść do polityki – na ulicach i w komisjach wyborczych. W grudniu taktyka głosowania na dowolną partię, byle nie na Jedną Rosję, dała komunistom czy Żyrinowskiemu setki tysięcy głosów; teraz hasło „Żadnego głosu na Putina” skłoni miliony do zagłosowania na jego oponentów. Ludzie są gotowi poprzeć Ziuganowa nie dlatego, że widzą w nim przyszłego prezydenta – wręcz przeciwnie, właśnie dlatego, że rozumieją dekoracyjny charakter jego postaci i zagłosują na niego tylko po to, żeby tę dekoratywność obnażyć. Ludzie prowokują Putina do masowych fałszerstw, gdyż rozumieją, że o władzy we współczesnej Rosji nie decydują wybory. A już zwłaszcza nie takie.
Perspektywy ruchu
Kiedy Władimir Putin, odpowiadając na pytanie o możliwość rozmów z opozycją, wskazywał na brak uznanych przywódców i konstruktywnego programu, nie do końca był w błędzie. Jeśli można już mówić o jakimś duchu opozycji, który objawił się na ulicach 10 i 24 grudnia oraz 4 lutego, to jego główną cechą jest nieufność wobec samej zasady reprezentacji. Większość uczestników protestu z podejrzliwością odnosi się do wszystkich polityków, także tych opozycyjnych – i chodzi nie tylko o takich weteranów liberalnego skrzydła jak Borys Niemcow czy Władimir Ryżkow, ale też o nowe, popularne postacie, jak walczący z korupcją bloger Aleksiej Nawalny.
Każdego z nich z mniejszą lub większą uwagą mogą słuchać, gdy przemawia ze sceny, ale żadnemu z nich nie chcą dać prawa mówienia w imieniu innych. Charakterystyczne, że największy kredyt zaufania wśród wiecujących mają ci, którzy odżegnują się od samodzielnej roli politycznej – na przykład autor bestsellerowych powieści Borys Akunin czy znany producent telewizyjny Leonid Parfionow.
Jednak tego rodzaju dystans do polityki nie daje odpowiedzi na podstawowe pytanie – o alternatywę dla systemu politycznego i społecznego, którego uosobieniem w tym momencie jest Putin. Za niepolityczną i obywatelską fasadą akcji protestacyjnych coraz wyraźniej rysują się linie politycznych sporów: między liberalnym establishmentem, gotowym na kompromis na górze, a radykałami skłaniającymi się do demontażu reżimu. Między neoliberałami krytykującymi Putina za nie dość konsekwentną realizację „niepopularnych reform” a lewicowcami kwestionującymi samą ich logikę. Między skrajną prawicą, występującą pod nazwą „narodowych demokratów”, a antyfaszystami, którzy próbują tę skrajną prawicę powstrzymać.
Wszystkie te różnice rozdzierające od środka szybko rosnący ruch protestu są oznakami polityki przenikającej do społeczeństwa, w którym polityczne dyskusje przestały być sprawą hermetycznych grup aktywistów. Ostentacyjne śledzenie tych debat stało się właściwie modą: posiedzenia konkurujących ze sobą komitetów organizacyjnych wieców transmituje się na żywo w sieci, a najmniejsze detale wewnętrznych konfliktów stają się znane dziesiątkom tysięcy obywateli korzystających z Facebooka.
Ruch musi teraz się zająć i polityczną alternatywą, i własną tożsamością. Od początku protestów media próbują przedstawiać ich uczestników jako „lepszych ludzi”, bogatych moskwiczan protestujących przeciw złej i archaicznej władzy. Władza ochoczo podchwytuje ten wątek, transmitując w głównym kanale telewizji wypowiedzi surowych uralskich robotników gotowych „bronić naszego Putina”.
Podobny rasizm społeczny, charakterystyczny dla pewnej części liberalnej opozycji, przejmuje wielu szeregowych uczestników demonstracji. Moskiewscy inteligenci o dochodach więcej niż skromnych zaczynają zaliczać siebie do „klasy średniej”. Ważniejsze problemy społeczne powstałe wskutek neoliberalnej polityki ostatniej dekady, takie jak prywatyzacja szkolnictwa lub podwyższenie wieku emerytalnego, pozostają poza kadrem, ustępując abstrakcyjnemu hasłu „uczciwych wyborów”. I tylko lewica – jak choćby Siergiej Udalcow, który w ciągu tygodnia stał się znany w całym kraju – mówi o tej organicznej więzi łączącej nowy rosyjski kapitalizm, który narodził się z chaosu prywatyzacji w końcu zeszłego wieku, z autorytarną władzą, która stała się jego nieodłączną polityczną bazą.
To, czy ruchu odniesie polityczny sukces, decyduje się już teraz, na demonstracjach takich jak ta z 4 lutego, gdzie dziesiątki tysięcy ludzi zaczynają odróżniać barwy w obfitości powiewających flag i domyślać się, jak znaczenia stoją za każdą z nich.
*Ilja Budrajtskis – artysta, historyk, działacz kultury i aktywista polityczny. Od 2009 roku doktorant w Instytucie Historii Powszechnej Rosyjskiej Akademii Nauk.