Kultura nie zawsze była tak zhomogenizowana, jak dziś. Coś do tego stanu doprowadziło. W przypadku Anglików – thatcheryzm i systematyczne zabijanie emancypacji working class, w Polsce – zapewne leczenie kompleksów po komunie. Paszporty Polityki komentuje Agata Pyzik.
Kolejne rozdanie najważniejszych (?) nagród branżowych dla twórców w Polsce przed czterdziestką i kolejny raz nagrodzone zostały pozycje zachowawcze, nudne, nieinspirujące. Czy z Paszportów Polityki mamy wnosić o prawdziwym stanie kultury w Polsce i dlaczego właściwie ta rozpaczliwie mieszczańska, konserwatywna i ostentacyjnie skierowana do klasy średniej nagroda miałaby nas w ogóle interesować?
Z rosnącym dystansem obserwuję medialną odmianę kultury wysokiej w Polsce. Mieszkam od dwóch lat – z przerwami na wizyty w Polsce – w Londynie, gdzie oczywiście media nie są wiele lepsze, a prawdopodobnie nawet gorsze, jeśli miernikiem ma tu być korporacyjność mediów, nagród czy ogólnie zaawansowanie pewnego hierarchicznego establishmentu: rządów Oxbridge (większość stanowisk zarówno w polityce, jak i w mediach jest niezmiennie okupowana przez absolwentów jednego z dwóch uniwersytetów: Oxfordu albo Cambridge, z rzadkimi pobłażliwymi ukłonami w stronę największych uniwersytetów londyńskich). Bardzo rzadko się zdarza, by karierę na skalę narodową zrobił ktokolwiek z innego rozdania, niż szkoła prywatna, a potem jeden z dwóch, trzech najważniejszych uniwersytetów. Jeszcze gorzej ma się ulokowanie twórczości „emigranckiej”, postkolonialnej – często autorów mieszkających tu od pokoleń – spychanej do „etnicznego” worka, chociaż ci publikowani też najczęściej skończyli Oxbridge.
Oczywiście, pozostajemy, jak mówię, przy tzw. kulturze wysokiej, choć w jej popularnym wydaniu. Innymi słowy, chodzi o coś, o czym napisze „Guardian” w sobotnim dodatku, co zrecenzuje „Observer” (brytyjska „Wyborcza”), „The New Statesman” (zwracający się ku centrum, tygodnik każdego szanującego się liberała), być może nawet otrze się o wysokie okopy „London Review of Books” – stojący na doskonałym merytorycznie poziomie, de facto lewicujący, ale nieubłaganie Oxbridge najważniejszy literacki tygodnik na Wyspach).
To kultura przeważnie doskonale okopanych literackich eminencji, ulubieńców klasy średniej, których wypada czytać po podwieczorku w mieszczańskim salonie: autorów pokroju Juliana Barnesa, Iana McEwana, Martina Amisa czy nieżyjącego już Christophera Hitchensa. Ale nie tylko. Zrecenzuje się w niej najnowsze „eksperymentalne” dokonanie np. Toma Mc Carthy’ego czy nieżyjącego Davida Fostera Wallace’a. W tej orbicie jednak Bookera dostaje prawie zawsze ktoś taki, jak Julian Barnes – literatura środka, klasycyzm, książki opowiadające o tym, jak „popełniane są zdrady małżeńskie w Hampstead Heath” (jedna z najdroższych dzielnic Londynu). Od wielu lat nagrody dostają tylko autorzy utworów łatwo przyswajalnych lub z odpowiedniego rozdania. Howard Jacobson (epigon Philipa Rotha, przez którego delikatnie mówiąc kontrowersyjne poglądy na Izrael, gojów i kobiety literacki establishment „załatwia” kwestię żydowską), John Banville, J.M. Coetzee. Zaklęty krąg uprzywilejowania. Bookera raz jedyny dostał Szkot James Kelman, za eksperymentalne Jak późno było, jak późno (wyd. PIW 2011, bardzo państwu polecam). Biorąc pod uwagę podwyższenie przez torysowski rząd przeciętnego czesnego z ok. 3000 do 9000 funtów rocznie i zniesienie edukacyjnego zasiłku dla młodzieży, Education Maintenance Allowance (który miał zatrzymać w systemie edukacyjnym tych, których na nią nie stać), to zacieśnienie kultury jako przywileju bogatych będzie się pogłębiać.
Jednak wielowiekowa tradycja literatury brytyjskiej nie zawsze była opanowana przez produkty szkół prywatnych. Zwłaszcza po II wojnie światowej, kiedy władzę w wyniszczonym wojną Zjednoczonym Królestwie przejęła Partia Pracy. Lewicowy rząd wdrożył wiele reform sprzyjających równości, w tym także wyrównaniu szans dzieci z biedniejszych domów: udostępnił szkoły średnie na wyższym poziomie, tzw. grammar schools (choć tylko dla tych, które zdały egzaminy). To była złota era, w której zadebiutowało wielu pisarzy z klasy określanej pogardliwie jako „robotnicza” (pisze o tym wiele Tony Judt, sam produkt grammar schools, w wydanych właśnie po polsku Pensjonacie pamięci i Źle ma się kraj, późnych dziełach będących pochwałą socjaldemokracji). Pełna merytokracja jest raczej kolejnym złudzeniem klas średnich. Jednak to był czas, kiedy wielu synów sprzątaczek szło na uniwersytety, rewolucjonizowało teatr i film jako Młodzi Gniewni, pisało eksperymentalne powieści, projektowało brutalistyczną architekturę.
Negowali to, co przez całe dziesięciolecia wmawiały im klasy wyższe: że są niewystarczająco inteligentni, że sztuka zarezerwowana jest dla klas wyższych i tych, których stać na posłanie dzieci na uniwersytet. Raymond Williams, Alan Bennett, David Hockney, Barbara Hepworth, B.S. Johnson, Alastair Gray, John Osborne, Harold Pinter, Dennis Potter, Joe Orton, Alan Sillitoe, Richard Hoggart, Kenneth Tynan, Edward Bond, Nicholas Roeg, Ken Russell, Peter Watkins, Ken Loach, Tony Richardson, Malcolm McDowell, Tom Courtenay, Rita Tushingham, ale także – Bryan Ferry, David Bowie, John Lydon aka Johnny Rotten, Howard Devoto i tysiące innych. A przed nimi np. D.H. Lawrence, Samuel Beckett czy James Joyce. To byli artyści z klasy robotniczej, którzy nie zapominając o swoich robotniczych korzeniach, tworzyli najbardziej ekscytującą, najbardziej awangardową, zróżnicowaną, nie mającą nic wspólnego z mieszczańskim skostnieniem form sztukę powojnia. Sztuka ta nie tylko emancypowała zwykłego człowieka, którego dolą miała być tylko praca, pot i lichy dach nad głową, ale ponadto starała się budować równiejsze i lepsze społeczeństwo – a może to właśnie był powód, dla którego była tak ekscytująca. Dziś prawdopodobnie dla tych wszystkich autorów nie byłoby miejsca.
To był czas, kiedy syn walijskiego górnika John Cale, późniejszy założyciel The Velvet Underground, mógł pójść do szkoły artystycznej, gdyż była to opcja kariery (sic!). To był czas wspaniałej misji BBC, która zamawiała do swoich edukacyjnych programów, teatru TV itd. utwory musique concrete. Nic nie było zbyt dobre czy zbyt trudne dla zwykłych ludzi.
Kultura nie zawsze była tak zhomogenizowana jak dziś. Coś do tego stanu doprowadziło. W przypadku Anglików – thatcheryzm i systematyczne zabijanie emancypacji working class, w Polsce – zapewne leczenie kompleksów po komunie. Od dobrych 10 lat mamy w Polsce (podobnie, jak w Wielkiej Brytanii, czy wszędzie indziej) do czynienia z zamrożeniem jakichkolwiek odświeżających trendów w kulturze, postępującą tradycjonalizacją i homogenizacją. Twórczość, która w interesujący i niespotykany dotąd sposób starałaby się odnieść do tego, co bezustannie i z aż zbyt dużą intensywnością dzieje się w Polsce po transformacji, codziennych konfliktów i nierówności, po prostu przestała być dostrzegana i w rezultacie uległa stopniowej atrofii. Rzeczywiste problemy społeczne są w Polsce otoczone zasłoną dymną złożoną z mechanicznie odgrywanych rytualnych wojenek – o Smoleńsk, Kościół, Powstanie Warszawskie i kto był TW, a kto nie. Stąd wysyp literackich i filmowych półproduktów na te właśnie tematy.
Spójrzmy na ostatnie kilka lat rynku wydawniczego w Polsce. Kryzys, rewolucje, protesty wykluczonych – które w Polsce się właśnie nie dzieją, a jeśli dzieją, wyrażają się (co właśnie znaczące) mniej bezpośrednio, na „jakiejś prowincji”. Masowe zwolnienia. Wszechobecne śmieciowe umowy. Polska emigracja, zwłaszcza do Wielkiej Brytanii. Niedostępność mieszkań. Wzrost popularności ruchów prawicowych. Wyrzucanie biednych ludzi na bruk. Mniejszości narodowe (wreszcie! pierwszy raz od wojny). Atak Platformy na resztki usług publicznych. Wzrost ilości tzw. NEETS-ów (młodych nieuczących się i niepracujących). Gdzie to wszystko jest? Czy którykolwiek z młodych pisarzy w Polsce uznał cokolwiek z powyższej listy za godne jego uwagi? A może uznali, tylko nikt tego nie publikuje, gdyż uważa za ciekawsze wynurzenia Jacka Dehnela o jego cierpieniach „arystokraty” (odznacz: nasze ziemiańskie kompleksy) albo pseudofilozoficzne bajania (Balladyny i romanse Karpowicza) albo pamiętniczek z wyższych sfer, czyli Książkę Łozińskiego (odznacz: jest i o Żydach, i o znanych ludziach)? Książka Łozińskiego miała szansę być inna, biorąc pod uwagę wątki „żydokomuny”, marca 1968 i antysemityzmu w powojennej Polsce, wyszło z tego jednak solilokwium, z którego więcej możemy się dowiedzieć o psyche autora niż o jakichkolwiek zawirowaniach historii, o których znacznie lepiej opowiedziało wiele innych książek wydanych w Polsce. A nawet jeśli by była, czy naprawdę książką, której najbardziej dziś potrzebujemy, są wynurzenia syna znanego reżysera, jakie miał ciężkie życie? I nie chodzi tutaj o nową urawniłowkę czy socrealizm, ale o dopuszczenie ludzi i doświadczeń innych niż ci z zaklętego kręgu.
Niestety tego się nie dowiemy, a ostatnią nagrodzoną w Paszportach powieścią, która zatrącałaby o egzystencję trochę inną niż ta z oper mydlanych, była Wojna polsko-ruska Masłowskiej, która jednak nie potrafiła się odnieść do produktów nowej polskiej klasy robotniczej inaczej niż z pogardą. Podobnie prezentuje się megalomański ranking Wyborczej „Nobel 2040”. Poza tym, że jest raczej mało prawdopodobne, aby Akademia Szwedzka zainteresowała się którymkolwiek z wymienionych autorów, prezentuje on właśnie okrutne zhomogenizowanie literatury w Polsce.
Musimy w Polsce uważać: jeżeli będziemy promować wyłącznie twórczość udającą wysokie, a tak naprawdę bardzo konserwatywne i miałkie loty, nie tylko nie opowiemy sobie nic ważnego, nic, co przetrwa dłużej niż miesiąc po publikacji, ale stracimy szansę na stworzenie bogatej, zróżnicowanej kultury, która dałaby nam szansę na powiedzenie czegokolwiek istotnego w przyszłości.
Kultura, w której zarówno Shelagh Delaney (18-letnia autorka sztandarowego dla Młodych Gniewnych Smaku miodu), jak i Jarvis Cocker czuli, że mają coś do powiedzenia, była kulturą wstępującej klasy robotniczej. Była to kwestia kilku zbiegów okoliczności: wojny, która podyktowała reformy równościowe, umożliwienia publicznej darmowej edukacji na wysokim poziomie, grantów, zasiłków i mobilności społecznej, które dała tej klasie pewność siebie, jakiej nie mieli nigdy wcześniej. Ludzie niższych klas otrzymali komunikat: możecie użyć tej pewności siebie dla tworzenia, robienia czegoś wartościowego w życiu, drzwi zostały otwarte. To było wielkie zwycięstwo tej klasy, która nawet wtedy w swojej sztuce starała się walczyć o jeszcze więcej równości i demokracji. W pewnym sensie już lata 90., po półtorej dekady rządów Torysów, ukazały powolny upadek. Takie zespoły, jak Pulp, były produktem systemu, który przestawał istnieć na ich oczach. Dziś mamy do czynienia z odwrotną sytuacją. Po latach likwidowania sektora publicznego, ekspansji sektora finansowego, zstępująca klasa robotnicza i jej kultura tkwią w poczuciu beznadziejności i zniedołężnienia.
Często słyszę neoliberalna mantrę, że obecna sytuacja jest efektem „nadprodukcji absolwentów”, zwłaszcza tych, którzy pokończyli tzw. nierynkowe, humanistyczne kierunki, zamiast szkolić się w ekonomii i iść do pracy w banku. Protesty ostatniego roku były przede wszystkim udziałem bezrobotnych studentów humanistycznych z klas średnich. Dzieje się tak, gdyż w okresie New Labour nastąpiła paradoksalnie ekspansja edukacji, ponieważ, korzystając jeszcze z dawnych reform laburzystowskich, studenci nie musieli płacić czesnego. System ich oszukał: umożliwił edukację w dziedzinach, które systematycznie likwidował w życiu publicznym. Studenci, którzy normalnie zostawaliby nauczycielami, pracowali w lokalnych rządach, dziś raczej wpędzają się w ogromny dług – o ile w ogóle dostaną wielotysięczną pożyczkę – przez czesne, zawyżone czynsze i bezrobocie. Kiedyś zazwyczaj pracowałeś, żeby ten dług odrobić – dziś najczęściej wpadasz w ciąg nie- lub niskopłatnych temporary jobs. Ci, którzy mówią, że oni wszyscy powinni szkolić się w bankowości, zamiast protestować, patrzą na użyteczność absolwentów z punktu widzenia kapitału, a nie tych, których on represjonuje. Edukacja jest prawem, nie ma czegoś takiego jak zbyt wielu wykształconych ludzi. Jednak „nadprodukcja” inteligentnych absolwentów, którzy nie dostali pracy w banku, ma przynajmniej jedną zaletę – nagle mamy po raz pierwszy od 20 lat elokwentną, wykształconą, myślącą krytycznie inteligencję, która zaczęła zakładać placówki krytykujące obecny system i potencjalnie jest niebezpieczna politycznie dla neoliberalnych mocodawców. W UK zaowocowało to pojawieniem się grupy wściekłych i rozczarowanych protestujących, którzy na marszach idą ramię w ramię z przedstawicielami klasy robotniczej. W Polsce mamy silne tradycje strajków klasy robotniczej, które zyskiwały elokwentne wsparcie inteligencji. Teraz znowu pojawiły się idee, które pomagają wyartykułować gniew obu tych klas.
Potrzebujemy więc zmiany systemowej, która uczyniłaby ze studiowania i chęci rozwoju intelektualnego rzecz absolutnie normalną. W przeciwnym razie kultura pozostanie dla wielu fanaberią oderwanych o rzeczywistości, zepsutych elit z Warszawy. I pomyśleć, że w 1994 roku nagrodzony Paszportem został ktoś taki, jak Marcin Świetlicki (nagrody nie przyjął).
Agata Pyzik – krytyk, autorka tekstów w antologiach, dziennikarka, publikuje po polsku i angielsku, przygotowuje tom rozmów z aktywistami i teoretykami kultury oraz książkę na temat kondycji krajów postkomunistycznych dla angielskiego wydawnictwa Zer0 Books. Prowadzi bloga http://nuitssansnuit.blogspot.com/. Mieszka w Londynie.