Dziś będzie przyjemnie: byłem w kinie na ekranizacji ulubionej powieści Donalda Tuska: Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet (tak, tak, Tusk czyta lewicową sagę Millennium!). W wersji hollywoodzkiej nazywa się to Dziewczyna z tatuażem. Książkę pożarłem, ekranizację szwedzką widziałem i była całkiem całkiem, pomijając fakt, że odtwórca głównej męskiej roli niepokojąco przypominał Putina, tak że czasem mi się myliło, i kiedy czarny charakter go postrzelił, to żałowałem, że nie trafił lepiej. Teraz szedłem na ekranizację amerykańską, hollywoodzką, i byłem święcie przekonany, że spieprzą. Spieprzą tak, jak to tylko Amerykanie potrafią.
Nie spieprzyli. Od razu powiem, do czego mógłbym się przyczepić: wyeliminowano fakt, że Lisbeth Salander odtwarza trasę i tożsamość mordercy badając kwitki za odliczenia podróży służbowych od podatku. Morderca, pedantyczny przedsiębiorca prywatny, za każdym razem jak jechał spalić jakąś kobietę razem z gołębicą po uprzednim odrąbaniu jej rąk (kobiecie, bo gołębica nie ma rąk), przedstawiał bilety lub kwity za paliwo w urzędzie skarbowym, żeby odliczyć je sobie od podatku. Jak mówi Lisbeth, od podatku odliczał sobie morderstwa. Odliczanie sobie czegoś od podatku w Szwecji jest czynnością ze wszech miar podejrzaną, więc przystoi mordercy. W Ameryce najwyraźniej jest to świętość, więc nie pozwolono aby wybitnie patriotyczna i amerykańska czynność odliczania sobie czegoś od podatku była skalana związkiem z morderstwem.
Druga rzecz to gwałt analny. Tu zgłosiła weto moja Hania (i jakkolwiek by to brzmiało, nie mam tu na myśli naszych wyczynów w sypialni – tym bardziej, że nie mamy sypialni). Hania stwierdziła, że w książce gwałt był na maksa brutalny, w szwedzkim filmie już nieco złagodzony, a w amerykańskim – równie ostry co wyroby i kobiety firmy Grycan (to nie seksizm, to antycelebrytyzm). Hania! – powiedziałem jej – To jest film amerykański! Ty wiesz, jakie oni mają ograniczenia, wiekowe i różne inne (no dobra, pomyślałem: umysłowe, niech będzie, że to rasizm). Już to, że w ogóle pokazali gwałt analny to jest cud! Zrobili to tylko dlatego, że Lisbeth gwałci jej kurator, można w jego osobie oskarżyć cały szwedzki system opieki społecznej (chociaż poprzedni kurator był bardzo w porządku).
Ale pomijając te dwie wątpliwości, było dobrze. Już od czołówki, która przypominała najlepszą czołówkę z filmów z Jamesem Bondem, tyle, że zrobioną dziesięć razy lepiej. A główną rolę męską tym razem grał nie rosyjski KGB-ista, tylko sam najlepszy Bond. Czyli Daniel Craig, który dał Bondowi wrażliwość społeczną (a to taki wyczyn, jak gdyby zrobić z jeżowca wacik do twarzy). Cały czas mam w pamięci ten moment w Quantum of Solace: Craig złego biznesmena, który odebrał ludziom wodę, żeby produkować olej, zostawia samego na środku pustyni z puszką oleju zamiast wody (oczywiście wymyślił to scenarzysta, któremu chwała, ale Craig zagrał to tak, że nie ma wątpliwości: ten Bond wie, co to ludzka krzywda i wcale go ona nie cieszy). W Dziewczynie z tatuażem Craig gra drugie skrzypce (i potrafi to zrobić, bez gwiazdowania), czyli Mikaela Blomkvista, wrażliwego i wnikliwego dziennikarza, kochanka dzielnej i zbuntowanej Lisbeth.
Craig gra go nie przypadkiem – i nie przypadkiem film ma czołówkę typu „Bond plus”. Najwyraźniej Hollywood chce zrobić z sagi Stiega Larssona serię taką, jaką były dotąd filmy o Bondzie – tyle, że na o wiele wyższym poziomie (lepszy jest materiał wyjściowy – i twórcy filmu dają z siebie więcej). To jest fajna wiadomość: nową superbohaterką masowej wyobraźni zostanie Lisbeth Salander. Młoda kobieta, nieprzystosowana, zbuntowana, zgwałcona, wykluczona – a równocześnie potrafiąca wziąć odwet nie tylko na gwałcicielu.