Măsuri de austeritate to po rumuńsku „środki oszczędnościowe”.
Odbijają się one dzisiaj czkawką władzom w Bukareszcie, które tuż po
Nowym Roku postanowiły przeforsować ustawę o częściowej prywatyzacji
służby zdrowia. O protestach społecznych w Rumunii pisze Paweł Rutkowski.
Aby zrozumieć przyczyny największych od ponad dwudziestu lat protestów w Rumunii, należy się cofnąć do maja 2010 roku, kiedy to prezydent Traian Băsescu i podporządkowany mu premier Emil Boc, obaj konserwatyści, zapowiedzieli cięcia płac w sferze budżetowej oraz rent i emerytur, odpowiednio o 25 procent i 15 procent. Wdrożenie programu oszczędnościowego było warunkiem otrzymania przez Rumunię pożyczki z Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Banku Światowego i UE, ale tak radykalna decyzja władz rumuńskich została skrytykowana nawet przez ówczesnego prezesa MFW Dominique’a Strauss-Kahna. Pomimo protestów związków zawodowych ustawa weszła w życie. Zapowiadano ją jako tymczasowe poświęcenie ze strony rozumiejących trudną sytuację Rumunów, ale nie została zniesiona do dzisiaj.
1 lipca 2010 r. rząd wprowadził podwyżkę podatku VAT z 19 proc. do 24 proc., co natychmiast odczuły kieszenie rumuńskich obywateli, ale i ta decyzja władz nie wywołała jeszcze wrzenia. Również w lipcu premier Boc powiedział, że trzeba być bardzo ostrożnym, zanim wykona się jakikolwiek krok do przodu, i przestrzegał przed „powrotem do populizmu”. Fakt, że prezes rady ministrów nazywa przywrócenie pensji i emerytur do poziomu sprzed redukcji „powrotem do populizmu”, wiele mówi o rumuńskich rządzących.
Miarka przebrała się na początku tego roku, kiedy prezydent wraz z rządem próbowali bez debaty publicznej sprywatyzować część służby zdrowia, w tym ratownictwo medyczne. 10 stycznia do dymisji podał się podsekretarz stanu w Ministerstwie Zdrowia Raed Arafat. Arafat, obywatel Rumunii pochodzenia palestyńskiego, cieszy się w Rumunii dużą estymą – na początku lat 90. założył SMURD, rumuńskie pogotowie ratunkowe, jedyną sprawnie funkcjonującą i mało podatną na korupcję instytucję w tamtejszym systemie służby zdrowia. To była iskra na beczce prochu. Niezadowoleni Rumuni, bez względu na wiek, wyszli na ulicę.
Największe protesty (około tysiąca osób) mają miejsce w Bukareszcie, ale po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat odbywają się one nie tylko w stolicy – niezadowoleni z pogarszającej się sytuacji społecznej Rumuni demonstrują w innych miastach, jak Jassy, Timiszoara czy Kluż. W Bukareszcie doszło do starć z żandarmerią i policją, która nierzadko prowokuje uczestników demonstracji. To właśnie brutalne zachowanie służb porządkowych, a nie pojedyncze akty wandalizmu, jest prawdziwym zagrożeniem w centrum stolicy. W internecie przybywa relacji bezpośrednich świadków agresji policjantów i żandarmów – nie tylko wobec protestujących, ale także niezależnych dziennikarzy. Rumuni oglądający wydarzenia w telewizji otrzymują jednak zupełnie inny obraz. Mainstreamowe media bagatelizują demonstracje i społeczne niezadowolenie, skupiają się tylko na najbardziej pikantnych szczegółach i obarczają odpowiedzialnością za zajścia kibiców stołecznych klubów piłkarskich.
Prezydent na razie milczy. Czeka, aż opadną emocje i protestujący rozejdą się do domów. Rządząca centroprawicowa koalicja, złożona z Partii Demokratyczno-Liberalnej (PDL), mniejszościowej Węgierskiej Unii Demokratycznej w Rumunii (UDM) i Narodowej Unii na rzecz Postępu Rumunii (UNPR), była zaskoczona tak dużym oporem społecznym. Najpierw wycofano projekt ustawy o służbie zdrowia, następnie 18 stycznia przywrócono Raeda Arafata na stanowisko podsekretarza stanu w Ministerstwie Zdrowia. Arafat przyjął ofertę, gdyż zniknął problem, z powodu którego ustąpił – próba prywatyzacji pogotowia ratunkowego. Zapowiedziano także dyskusję na temat reformy służby zdrowia. Władze nadal nie dostrzegają złożoności problemu i uważają, że uda im się załagodzić niezadowolenie społeczne, choć nie jest ono wynikiem tylko ostatnich posunięć rządu i prezydenta.
Opozycyjna koalicja socjaldemokratów i liberałów Unia Socjal-Liberalna (USL) zaciera ręce, próbując pozyskać elektorat. Żąda dymisji rządu i jak najszybszego rozpisania nowych wyborów, by w ten sposób wykorzystać potencjał protestów. Z kolei Gigi Becali, jeden z najbogatszych Rumunów, europoseł i szef skrajnie prawicowej Partii Nowej Generacji (PNG), otwarcie przyznał, że „brzydzi się Rumunów, którzy wychodzą na ulice w obronie jakiegoś Araba”.
Jaki będzie efekt protestów? Scenariuszy jest kilka. Wariantem najbardziej optymistycznym byłoby powstanie oddolnego ruchu społecznego, którego zdanie byłoby brane pod uwagę przy podejmowaniu przez prezydenta i rząd istotnych decyzji. Kolejne dni protestu pokazują, że jest nadzieja na takie rozwiązanie. Początkowo protestujący demonstrujący posługiwali się jedynie sloganami typu „Precz z Băsescu”, teraz konkretyzują żądania dotyczące gospodarki, spraw społecznych i polityki (m.in. wsparcie szkolnictwa z budżetu państwa na poziomie 6 procent PKB, wzrost pensji o 25 procent, wzrost emerytur, dymisja obecnych władz, z prezydentem na czele, debaty społeczne na temat istotnych zmian proponowanych przez rząd czy nacjonalizacja niektórych gałęzi przemysłu).
Inną możliwością jest zawłaszczenie rumuńskich protestów przez opozycyjne partie polityczne. Ten scenariusz wydaje się jednak mało prawdopodobny, gdyż rozczarowanie całą klasą polityczną w Rumunii jest ogromne. Ten brak zaufania może się przełożyć na niską frekwencję w nadchodzących wyborach parlamentarnych i samorządowych.
Nadzieja na zmiany jest duża – codziennie przybywa protestujących. We wtorek w całym kraju na ulice wyszło około 9700 osób. Uczestnicy demonstracji, aktywiści ze stowarzyszenia Critic Atac, nawołują: „Solidaryzując się z ludźmi bitymi i terroryzowanymi przez żandarmów, z tymi, którzy kolejny dzień stoją na placu, z tymi, którzy wierzą, że zmiany społeczne są możliwe, z tymi, którzy wierzą, że te zmiany mogą wyjść jedynie od zwykłych ludzi, z tymi, którzy wierzą w prawo do samookreślenia, spotykamy się na placu Uniwersyteckim w Bukareszcie i innych głównych placach kraju”.
Jak więc widać z przykładu Rumunii, „oburzenie” dotarło również do państw Europy Środkowo-Wschodniej. Warto im się przyglądać.
*Paweł Rutkowski – doktorant Wydziału Nauk Historycznych UMK