Kraj

Graczyk: Czy istnieje feministyczne życie pozakongresowe?

Chciałabym, żeby Kongres Kobiet stopniowo umożliwiał pojawienie się polityczek zdolnych do realnego współrządzenia krajem. Aby tak się stało, muszą być spełnione pewne warunki, które na razie są ignorowane. Tekst Ewy Graczyk.

Podobnie jak prawie wszystkie znane mi działaczki ruchu feministycznego i kobiecego z Pomorza, tak i ja mam do Kongresu Kobiet ambiwalentny, złożony stosunek.

W pomyśle zorganizowania Kongresu widzę niewątpliwe zalety, dostrzegam dużą skuteczność tego przedsięwzięcia. Osiągnięcia są oczywiste – wyraźne zwiększenie widzialności „kwestii kobiecej” w Polsce, poruszenie sprawy parytetów, rozpoczęcie procedury ich ustanawiania poprzez wprowadzenie (tymczasowo, mam nadzieję) kwot. Dzięki Kongresowi sprawa udziału kobiet w życiu publicznym stała się czymś, o czym politycy nie mogą już zapomnieć, czego nie mogą się pozbyć jak zbędnego balastu. Kongres Kobiet jako akt politycznej interwencji był i jest potrzebny.

Obecnie jednak Kongres przekształca się w pewien rodzaj instytucji. I o ile można wyrazić zgodę na tymczasową instrumentalizację przybyłych na Kongres kobiet (a jak sądzę, do czegoś takiego doszło; fakt, że chodzi o kobiety, zwiększa delikatność tej operacji – tyle razy były już uprzedmiotowiane, że ponowne nadużycia, nawet przy najlepszych intencjach, są czymś drastycznym), instrumentalizację dokonaną w imię ważnej interwencji politycznej, o tyle od Kongresu jako trwałej instytucji politycznej wymagać powinnyśmy czegoś więcej – więcej odpowiedzialności i więcej demokracji. Jeśli w podjętej spontanicznie reanimacji medyczny debiutant łamie ratowanemu żebra, fakt ten ma niewielkie znaczenie wobec ocalenia tegoż. Jeśli jednak lekarze pogotowia regularnie uszkadzają ratowanym kości, znaczy to, że coś w działaniu tej instytucji szwankuje.

Ten chybotliwy modus vivendi Kongresu Kobiet – między jednorazową interwencją polityczną a trwałą instytucją życia publicznego – sprowadza na nas, jak sądzę, wiele sytuacji dwuznacznych, niekoniecznie sprzyjających rozwojowi demokracji w Polsce. A o to przecież w końcu chodzi – my, feministki, chcemy, żeby polska demokracja stawała się czymś powszechnym i głębokim, sprzyjającym aktywności kobiet w życiu publicznym w takim samym stopniu, jak i innym podmiotom.

Każdego roku my, kobiety uczestniczące w różnego rodzaju ruchach antydyskryminacyjnych, feministycznych czy kobiecych, organizujemy lub współorganizujemy dwa spektakularne wydarzenia: manifę i Kongres Kobiet. Oba są widowiskowymi próbami oddziaływania na życie polityczne kraju i demonstracjami mającymi przynieść efekt, którego w inny, równie szybki sposób nie dałoby się osiągnąć. Różnią się jednak bardzo. Manify ciągle pozostają niezbyt skutecznymi interwencjami w kwestię widzialności kobiet w życiu publicznym. Niezbyt liczne, w większości kobiece pochody idą ulicami wielkich i dużych miast – i jako takie pozostają lokalne, u siebie, na głębszej lub płytszej prowincji.  

Kongres, zakrojony na o wiele większą skalę, odbywa się w Pałacu Kultury. Jest wydarzeniem ogólnopolskim, na które zjeżdżają masowo uczestniczki, „delegatki” z całego kraju. Niewątpliwie jest to spektakl o wiele większy i skuteczniejszy niż manify. Zaczął się liczyć w życiu publicznym, bo jego organizatorki miały możliwość trzykrotnego pokazania, iloma „kobiecymi dywizjami” dysponują, czym zrobiły wielkie wrażenie na partiach, parlamencie i ważnych postaciach w kraju. Jednak niewątpliwe wtargnięcie Kongresu do mainstreamu, osiągnięte dzięki swoistemu „puszeniu się”, pokazywaniu, ileż to on ma za sobą kobiecych zasobów, jest ryzykowną grą, bo nieustannie odwołującą się do nieformalnych, lobbystycznych, czasem nawet na damską modłę klientelistycznych chwytów. To działanie na skróty.

Mam swoje lata i chciałabym zobaczyć inną Polskę, dlatego generalnie nie jestem przeciw kontrolowanemu działaniu na skróty. W tym przypadku zachodzi jednak proces, który mnie niepokoi. Obawiam się, że to przedsięwzięcie, które ma pewne cechy teatralnej mistyfikacji, demonstrowania sił posiadanych tylko w części (coś jak wioski potiomkinowskie), wcale nie dąży do tego, żeby się urealniać, nabrać życia i autentyzmu. Wprost przeciwnie, Kongres pasożytuje na czymś, co wciąż jest – czy bywa – żywe i autentyczne, nawet jeśli skromne i słabe.

Chciałabym, żeby Kongres Kobiet – szczególna, zbiorowa Nikodema Dyzma – stopniowo umożliwiał pojawienie się polityczek zdolnych do realnego współrządzenia krajem. Nie jest to niemożliwe, ale żeby tak się stało, muszą być spełnione pewne warunki, które na razie są ignorowane (czasem wręcz działa się na Kongresie przeciwko nim).

Po pierwsze: szacunek organizatorek Kongresu dla już istniejących, bez ich udziału ukształtowanych, form samoorganizowania się różnych środowisk; oparcie się Kongresu na organizacjach lokalnych, prowincjonalnych, „tubylczych”. Każda z lokalnych działaczek, przywódczyń i liderek powinna mieć poczucie, że pozycja, na którą latami pracowała w swoim środowisku, i struktura organizacyjna, którą współtworzyła, jest uszanowana, uznana i poprzez udział w Kongresie zaprzęgnięta do pracy w skali całego kraju. Działające w całej Polsce kobiety i dziewczyny muszą mieć poczucie, że przyjeżdżają do Warszawy – z Krakowa, Poznania, Mławy, Szczecina, Gdańska czy Bydgoszczy – ze swoim dorobkiem, nawet jeśli jest skromny, i że również one zaszczycają Kongres swoją obecnością. Że są delegatkami swoich środowisk i jeśli Kongres nie może być – dosłownie – kobiecym parlamentem, to jednak przyjdzie moment, w którym ich doświadczenie, inicjatywa, autonomiczne wybory przykują uwagę organizatorek Kongresu i spojrzenie, dotąd kierowane raczej ku gwiazdom gali w Kongresowej, odwróci się i obejmie różne szczegóły od morza do Tatr.

Tymczasem przybyłe na ogólnopolski zjazd kobiety miewają poczucie, że zostały odpodmiotowione, skolonizowane przez Centrum, któremu potrzebne są jako bezimienne dywizje do okazania prezydentowi, premierowi czy innym przywódcom wielkich partii. Wielka akcja, jaką jest Kongres, podjęta w kraju, który od 13 grudnia 1981 roku przeszedł tak wiele odesłań do domu, tyle lekceważenia społecznej i politycznej aktywności swoich obywatelek i obywateli, nie może fundować tego samego feministycznym i prokobiecym działaczkom.

Także początki Kongresu „w terenie” były prawie kolonizatorskie. W regionie pomorskim urzędniczki z Lewiatana i innych korporacji – mianowane z dnia na dzień aktywistkami kobiecymi – organizowały regionalne kongresy, na które nie zapraszały nawet wieloletnich działaczek z NEWW-u (Network of East-West Women), Trójmiejskiej Akcji Kobiecej czy Partii Kobiet. Nie ze złej woli, ale z niewiedzy, zaczynały od zera. Nic więc dziwnego, że takie lokalne kongresy raczej się nie odbywają.

Rzeczywiste równouprawnienie kobiet jest częścią wielkiej sprawy urealniania demokracji w Polsce i metody walki o tę równość nie powinny demokracji szkodzić. Musimy się nauczyć działać w skomplikowanym gąszczu relacji i napięć genderowych, klasowych czy rasowych (ta ostatnia kategoria jest tylko fantomowo obecna w kraju bladych katolickich twarzy, nie zmienia to jednak faktu, że problemy z nią związane są jak najbardziej realne). Wszelkie działania na skróty muszą to brać pod uwagę. Nadreprezentacja na Kongresie warszawskich celebrytek z klasy średniej (okoliczność nie do uniknięcia, z wielu względów korzystna) powinna być świadomie, autoironicznie wiązana z teatralnym, bliskim mistyfikacji aspektem Kongresu i równoważona dążeniem do zakorzeniania się na prowincji i peryferiach.

Po drugie: nasza polityczna herstory. Lekceważenie przez Kongres wiotkich struktur lokalnych łączy się z lekceważeniem kobiecej pamięci, choćby walk politycznych toczonych po 1989 roku: z zakazem aborcji, religią w szkołach, rosnącymi wpływami Kościoła. Trzeba rekonstruować dzieje naszych klęsk po odzyskaniu niepodległości, wyciągać z nich wnioski i wreszcie uhonorować najdzielniejsze bojowniczki o prawa kobiet, takie jak Barbara Labuda i inne liderki Parlamentarnej Grupy Kobiet.

*Ewa Graczyk – dyrektor Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Gdańskiego, pracownik Zakładu Teorii Literatury. Autorka książek: Ćma. O Stanisławie Przybyszewskiej, O Grombrowiczu, Kunderze, Grassie i innych ważnych sprawach. Eseje, Przed wybuchem wstrząsnąć. O twórczości Gombrowicza w okresie międzywojennym". Feministka, współorganizatorka gdańskiej manify i koła naukowego Gender Studies.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Ewa Graczyk
Ewa Graczyk
Literaturoznawczyni, eseistka, feministka
Literaturoznawczyni, eseistka, feministka. Absolwentka Uniwersytetu Gdańskiego (1977). Doktor habilitowana, profesor nadzwyczajna w Instytucie Filologii Polskiej UG. Nominowana do Nagrody Literackiej „Nike” 2006 oraz do Nagrody Literackiej Gdynia 2014.
Zamknij