Czytaj dalej

Od walki z bikiniarzami do planu Balcerowicza, czyli żywot człowieka politycznego

Życie i twórczość Jacka Kuronia mówią nam trzy rzeczy: po pierwsze, że lepiej zakochiwać się w ludziach niż ideach – te drugie to mniej lub bardziej poręczne narzędzia. Po drugie, że podział pracy musi być i nawet najwybitniejszy człowiek raczej nie nadaje się do wszystkiego. No i po trzecie, że nie ma lepszej praktyki niż dobra teoria.

Biografia Jacka Kuronia – za młodu ideowego komunisty, na starość zgorzkniałego alterglobalisty, a w międzyczasie legendy demokratycznej opozycji i współautora polskiej transformacji – to jedna z historii nieźle już opowiedzianych. Wraz z Wiarą i winą oraz Gwiezdnym czasem już wiele lat temu dostaliśmy od niego pomniki rodzimego pisarstwa zaangażowanego i poznaliśmy życie, którym można by obdzielić niejedno polityczne zwierzę. A jednak 700-stronicowy Jacek Anny Bikont i Heleny Łuczywo (z zaznaczonym wkładem Joanny Szczęsnej) opowiada swego bohatera na nowo. Jest tu wielka polityka, jest obyczajówka (choć po staremu, raczej jako rewers niż kolejna emanacja „tego, co polityczne”), jest tło epoki (a właściwie kilku epok, bo sięgamy wstecz aż do rewolucji 1905 roku), jest wreszcie weryfikacja Kuroniowych legend.

Gawędziarz i mitotwórca

Zaczynając od końca: autorki weryfikują znane z tekstów autobiograficznych Kuronia anegdoty: o przodku, co rabował fabrykancką kasę pancerną i się z rewolwerów ostrzeliwał, carskiej policji uciekając wierzchem; o żydowskiej dziewczynce, której – wówczas ośmiolatek – nie uchronił przed śmiercią; o „jednej tylko wielkiej miłości” do niewinnego dziewczęcia; o zjedzonym w czasie rewizji liście z ostrzeżeniem od samego Mieczysława F. Rakowskiego, o Gajce biegnącej przez stocznię w sierpniu, by uratować więzionych KOR-owców czy o biesiadach z wielkim prezesem włoskiej huty. Zderzają je z cudzymi relacjami, sprawdzają daty i miejsca, szukają dowodów na papierze. Nie po to jednak, żeby „zdemaskować oszusta”, lecz by wyjaśnić, jak przez (auto)mistyfikację radził sobie z traumami i własną niedojrzałością. Ale też jak zamieniał własne życie w baśń z morałem, wychowawczą gawędę przechodzącą w pedagogiczny poemat na temat własnej osoby i dawnych bohaterów.

Sam potraktował rodzinne legendy o rewolucjonistach i bojowcach PPS jak wielkie zobowiązanie, opowieść formacyjną – porywającą, nawet jeśli w dużej mierze zmyśloną. Zadaniem odtąd było: samemu dorosnąć do legendy i legendami inspirować wychowanków, choćby służyła temu mocno przekłamana story o dzielnym generale „Walterze”, pogromcy faszystów hiszpańskich, niemieckich i ukraińskich, co się kulom nie kłaniał. Gwoli sprawiedliwości dodajmy, że kiedyś sam Hemingway dał się nabrać temu agentowi NKWD (Komu bije dzwon), a nasz bohater, poznawszy wersję ofiar Świerczewskiego (represjonowanych w Bieszczadach Łemków i Ukraińców) uczciwie mierzył się z prawdą i nawet próbował jej na publicznym forum bronić. Tak czy inaczej, mitologia była potężnym narzędziem wpływu Kuronia na świat, szlachetnym w intencji, acz nieraz niebezpiecznym.

Bo gdy opowiadał swe nie-do-końca-prawdziwe historie młodym wychowankom-walterowcom, chciał inspirować do czynienia dobra. Zbawienne kłamstwo nie miało służyć obronie świata, jaki był, lecz popychać do jego zmiany na lepsze (równiejsze, sprawiedliwsze…). Kłopot w tym, że radykalny egalitaryzm, partycypacja i samorządność jako wartości „czerwonego harcerstwa” szybko rozbiły się o ścianę oporu instytucji (szkoły!), za to same zdążyły posłużyć do czystki w harcerstwie, zabicia w nim pluralizmu i wymiecenia ludzi starego, ideowego chowu. Grunt zaś przygotowały nie pod formację tysięcy młodych radykałów i równościową „rewolucję kulturalną”, lecz powszechną konformizację i skostnienie harcerstwa. Kuroń-wielbiciel fermentu i różnorodności zdań jako warunku postępu w tej instytucji pomógł zabić jedno i drugie, a potem i tak z organizacji (za tegoż fermentu sianie i ogólne lewactwo) wyleciał. Podobnie zresztą jak wcześniej z ZMP.

Jacek Kuroń nie jest Polakiem

Potem było już tylko lepiej. Oparty na wątpliwej diagnozie List otwarty do członków PZPR do więzienia zaprowadził wprawdzie jego twórców – obok Kuronia także wybitnego intelektualistę Karola Modzelewskiego – ale też wskazał możliwość radykalnej krytyki systemu, zainspirował cały legion przyszłych buntowników, rozsławił imię Polski w postępowym świecie, wreszcie pozwolił zbudować środowisko – pojęcie-klucz dla rodzącej się wówczas opozycji.

Romantyczny inteligent

Wartości ideowe, więzi nieformalne, charyzma osobista poprzedzające diagnozę układu sił, budowę instytucji i całościową teorię: to zdaniem niektórych fatum polityki na peryferiach, zdaniem innych – naturalny modus działania niepokornych inteligentów od XIX wieku. Tak czy inaczej, Jacek Kuroń odnalazł się w romantycznym paradygmacie jak mało kto. Idea poprzedza byt, wartości się przetwarza na fakty, a nie z nich wyprowadza, postępuje się na przekór otoczeniu, a nie płynie z prądem. Niby głosił to samo, co za Bieruta – a jednak coś się zmieniło. Do rewolucyjnego zapału doszła większa pokora, ostrożność w manipulowaniu otoczeniem i, co może najciekawsze, opis sytuacji adekwatny do realnej dynamiki społecznej.

O ile bowiem w latach 50. Kuroń chciał przykrawać społeczeństwo do ideału, a dekadę później z rosnącej stopy wyzysku wyprowadzał konieczność nadejścia rewolucji „już zaraz”, o tyle w połowie lat 70. tendencje obecne w społeczeństwie widział już bardzo przenikliwie. Docenił też wtedy „działacki” konkret: sens samoorganizacji w obronie praw człowieka, wagę poczucia sprawczości, rolę aspiracji moralnych jednostek, a także potrzebę nowego języka. W momencie kryzysu dekady Gierka „nieuczestniczenie w kłamstwie”, „antypolityka” czy „niezależne społeczeństwo” dały narzędzia nowego opisu sytuacji, a diagnozy stanu społeczeństwa i rozważania o strategii zastąpiły szczęśliwie „ogólną teorię wszystkiego”, za którą Kuroń brał się zawsze wtedy, gdy nie mógł naprawdę twórczo działać. Te wielokrotnie konfiskowane, w więzieniu i w czasie rewizji SB materiały miały być summą jego przemyśleń i doświadczeń, ale zbyt często przechodziły w strumień świadomości. Jak mówił Aleksander Smolar, w czytanej przez niego wersji dzieła, „była masa jego geniuszu politycznego i wyobraźni społecznej, ale też widać było jego ograniczenia, gdy odkrywał, że ziemia jest okrągła albo też gdy unosił się w odległe sfery abstrakcji, a to, co pisał, traciło dynamikę i kontakt z rzeczywistością”. Odzyskał ów kontakt właśnie w działaniu, gdy powstawał KOR.

Ludzie z otoczenia Kuronia są nieźle wykształceni, bronią przegranej z pozoru sprawy wbrew powszechnemu konformizmowi, parasol swych biografii dają im żywe legendy polskiej historii XX wieku – to kwintesencja zbuntowanej inteligencji Europy Środkowej, która za wszelką cenę pragnie dotrzeć do ludu. Łatwo jednak nie jest, bo lud naprawdę prześladowany nie ma kapitału i zdolności, by się bronić – po wydarzeniach radomsko-ursuskich władza celowo szykanuje przede wszystkim ludzi z lumpenproletariatu, nieraz z przeszłością kryminalną – a ten lepiej sytuowany zwyczajnie nie chce wychylać głowy. „28 czerwca, warszawskim Krakowskim Przedmieściem maszerował tłum ze szturmówkami i transparentami. Kierowali się na wiec na Stadion Dziesięciolecia, by poprzeć Gierka i «potępić warchołów z Radomia i Ursusa». Zaprzyjaźniona z Kuroniem Anna Dodziuk z okna swojego biura patrzyła na pochód. Nagle na jego tle pojawiła się samotna sylwetka człowieka schodzącego w dół Karową. Był to Jacek. Powiedział, że idzie do urszulanek na Dobrą zobaczyć się z księdzem Zieją, bo trzeba coś zrobić”.

To był rok 1976. Do Solidarności wciąż jeszcze było daleko, ale wtedy właśnie elitarne środowisko zaczęło tworzyć łączniki z robotniczym otoczeniem i otworzyła się droga do powstania ruchu społecznego.

Sami wśród ludzi

Ten właśnie okres życia Kuronia – czas KOR-u i całej opozycji przedsierpniowej – znamy skądinąd najlepiej jako „gwiezdny czas”. To wtedy właśnie mieszkanie na Mickiewicza stało się informacyjnym centrum oporu i domem permanentnie otwartym; to wtedy Kuroń pisze swoje najlepsze, najbardziej bardziej wnikliwe teksty, z Myślami o programie działania na czele. Rzeczywistość społeczna wreszcie zaczyna doganiać jego wyobraźnię, a może to raczej on schodzi na ziemię. Zbiera wieści z miasta i przekazuje je światu: żoliborski telefon łączy świat radomskich osiedli lumpenproletariatu i milicyjnych dołków z Radiem Wolna Europa i kolonią pomarcowych emigrantów na Zachodzie. KOR-owcy opisują sytuację w zakładach pracy i stan gospodarki, organizują pomoc prawną i finansową prześladowanym robotnikom, interweniują u możnych tego świata – od Episkopatu po włoskich eurokomunistów – i dalej, aż do lata 1980 roku wciąż pozostają osamotnieni.

Gdzie się nie obrócić, dupa z tyłu. Polska lewica lat 70.

Przejście do polityki masowej w Polsce tamtego czasu dokona się bowiem skokowo i dość późno. Wcześniej, choć przekraczane są stopniowo bariery klasowe, na wybrzeżu rodzi się niezależny ruch związkowy, a niezadowolenie robotników staje się kluczową zmienną ówczesnej polityki, Kuroń i skupione wokół niego środowisko wciąż jest emanacją tradycji polskich konspiratorów i „niepokornych” inteligentów z przełomu XIX i XX wieku. I nie zmienia tego fakt, że działacze KOR podawali swe nazwiska do wiadomości publicznej, a numer do Kuroniów był najbardziej znanym prywatnym telefonem w Polsce.

Bo czego dotyczył największy, jak twierdzą Bikont i Łuczywo, spór między KOR-owską młodzieżą i „starszymi państwem”? Granic kompromisu z władzą? Techniki dystrybucji nielegalnych książek i wiadomości? Legalizmu oporu? Bynajmniej – dotyczył on treści oświadczenia wydanego przez Komitet na sześćdziesięciolecie niepodległości. „Świętości nie szargać!”, mieli zgodnym chórem zawołać „starsi państwo” na pomysł młodych, by z okazji rocznicy powstania II RP przypomnieć jednak o Berezie Kartuskiej, zamachu majowym i prześladowaniu mniejszości (ale których mniejszości? Czy wyróżniać Żydów? A może jednak chłopska młodzież miała wówczas wstęp na uniwersytety? – pytała lewicowa przecież, wielce zasłużona w walkach społecznych i z antysemityzmem polska inteligencja).

Nic w tym zresztą dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę biografie ludzi, których „młodzież” zaprosiła do KOR, aby stworzyli swym autorytetem parasol symboliczny nad wspierającymi robotników działaczami. Łączność z tradycją niepodległościowo-emancypacyjną poprzedniego 70-lecia jest oczywista: profesor Edward Lipiński pierwszy raz przemawiał na wiecu w zakładach Lillpopa w… 1905 roku, a potem jako prorektor SGH zwalczał ONR; ksiądz Jan Zieja był kapelanem żołnierzy roku 1920, a później Szarych Szeregów; Aniela Steinsbergowa broniła więźniów politycznych sanacji, a po wojnie Kazimierza Moczarskiego; Ludwik Cohn przewodził przedwojennej młodzieżówce PPS; Antoni Pajdak został aresztowany i osądzony w procesie szesnastu w Moskwie, a Józef Rybicki to dowódca warszawskiego Kedywu. Krótko mówiąc: błyskotliwie opisani przez autorki „starsi państwo” to tak naprawdę chodzący o lasce sztandar narodowy w jego postępowej wersji.

Sutowski: Lekcje KOR

Ogromny kapitał symboliczny, poświęcenie osobiste i coraz zręczniejsza taktyka działania przeciw władzy – wyrywanie jej sfer autonomii, tworzenie alternatywnego obiegu informacji, włączanie ludzi do praktyk oporu na różnych poziomach – zderzają się z szykanami władzy, ale też falą skutecznie podsycanych przez służby uprzedzeń. Asysta na procesie robotników w Radomiu widziana oczami Anki Kowalskiej wyglądała tak: „Krzyczeli: «Zdrajcy!», «Agenci!», «Wyjdźcie stąd gnoje, bo się nie pozbieracie!», «Żywi stąd nie wyjdziecie!», «Won do Izraela!», «Sprzedaliście Polskę za żydowskie pieniądze!». Kuroń odkrzyknął: «Ty, folksdojczu, za ruble!». Jeszcze jakaś kobieta krzyknęła: «Dranie, jajek w sklepie nie ma, a oni tyle marnują»”. Tyle w radomskim sądzie, ale i na salonach wyrafinowani publicyści zarzucają Kuroniowi narodowe zaprzaństwo, a po latach z dumą będą podkreślać, że gdy on pragnął ledwie „finlandyzacji” Polski, oni już byli za niepodległością.

Umiarkowany ekstremista

Wiele z tych problemów reprodukuje się w Solidarności, kiedy sprzeciw wobec władzy staje się wreszcie fenomenem masowym, przez lata zapowiadanym i w Kuroniowych pismach wyczekiwanym. Kuroń – ten „ciągnący karawanę wielbłąd o niepoliczonych garbach” – jeździ dzień w dzień po Polsce, gasi strajki, przekonuje zebranych do umiaru. I tak jednak w oczach i władzy, i hierarchii Kościoła uchodzi za ekstremę, agenta paryskiej „Kultury” i przede wszystkim Żyda, zaś przewodniczący Wałęsa broni go głównie po to, żeby mieć skrzydło do kontrowania „ekspertów”. O sile napięcia świadczyć może fakt, że prasowy rzecznik Episkopatu ks. Alojzy Orszulik (notabene jedna z późniejszych ikon „kościoła otwartego”) skrytykował właśnie KOR-owców i samego Kuronia za „głośne i nieodpowiedzialne wypowiedzi” wymierzone w ZSRR. Kuroń anegdotycznie (czyli prawdziwie albo i nie) opowiadał, że Episkopat miał potem usłyszeć od Krzysztofa Kozłowskiego, wpływowego redaktora „Tygodnika Powszechnego”, że „Kościół po nazwisku nikogo jeszcze nie potępił, ani Hitlera i NSDAP, ani Stalina i WKP(b), ani PZPR i Bieruta, jedyny wyjątek zrobił dla KOR i Kuronia”.

Zapewne układy sił, spory i sojusze z tamtych czasów interesują dziś głównie historyków, a jednak ciekawie jest w tej książce przeczytać, jak to za „lewicową ekstremą” stali ludzie WZZ (Gwiazda, Walentynowicz byli „opcją kuroniową”), zaś o wpływ na samego przewodniczącego Solidarności nasz bohater walczył – że z prymasami i prawicą, to logiczne, ale że z doradcami: Mazowieckim i Geremkiem?!

Mimo wszystko ten tytan politycznej pracy sprawdza się najlepiej właśnie wtedy: na wiecu, gdzie słuchać go pragną tysiące. Mówi porywająco, ostro polemizuje, broni własnej biografii, przeprasza za wszystko i stara się słuchaczom wyjaśnić, że kolejne powstanie to nie jest dobry pomysł. Przy okazji dobija własne zdrowie i poważnie zaniedbuje relacje z żoną. Cały czas stygmatyzowany i marginalizowany w społecznym ruchu szuka wyjścia do samego końca (tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego proponuje koncepcję „rządu narodowego”, który połączył by partię, Kościół i związkową Solidarność).

Z depresji na wyżyny i z powrotem

Więzienie po wprowadzeniu stanu wojennego, choroba i śmierć ojca, a potem żony, spory o taktykę, wyjście na wolność za sprawą amnestii i największy może kryzys w jego życiu – to chyba w tych momentach Bikont i Łuczywo pokazują go najbardziej osobiście. Choć nie brakuje akcentów na swój sposób humorystycznych (bójka Kuronia z Rulewskim o kolejność sprzątania w celi, wniosek o zmianę celi po kłótni o… konstrukcję grzałki do zaparzania czaju), jest to również najbardziej przygnębiająca część opowieści. Kuroń pije na umór, rani bliskie mu osoby, jego narcyzm sięga zenitu; instrumentalizacja przyjaciół, zwłaszcza kobiet przestaje być tylko funkcją totalnego zaangażowania politycznego (książka pełna jest anegdot o Kuroniu dzwoniącym w środku nocy, najczęściej do którejś z koleżanek, by zrobiła coś absolutnie pilnego i niezbędnego dla Sprawy). Staje się po prostu toksyczną reakcją na własną rozpacz i żal po utracie najbliższej osoby.

Jacusiu! Oczywiście trzymamy się dziarsko [listy Gajki i Jacka Kuroniów]

czytaj także

Odreagowuje własne zaniedbania i błędy, przede wszystkim te na niwie prywatnej, ale też lata doznanych od władzy haniebnych szykan (Kiszczak nie pozwala mu zostać przy umierającej żonie). Wreszcie, już w więzieniu, wyraźnie traci swój niezawodny od lat instynkt polityczny (zimą 1982 roku pisze katastrofalnie zły tekst wzywający do narodowego powstania, dwa lata później w celi namawia Michnika do przyjęcia propozycji „lojalki” wobec władz PRL w zamian za wyjście z więzienia).

Autorki unikają taniej psychologizacji kolejnych faz politycznego zaangażowania Kuronia, trudno jednak uciec od wrażenia, że istotą jego życia była praca dla idei i wiara we własne sprawstwo – okresy wymuszonej okolicznościami bierności zdają się mu jałowe i pozbawione sensu. Trudno też nie zauważyć, że ratunkiem przed depresją było dla niego rzucić się w wir strajków końca lat 80., Okrągłego Stołu – notabene opisanego bardzo pobieżnie – wreszcie skoczyć na główkę planu Balcerowicza.

Tutaj też robi się szczególnie ciekawie. Bo że „dobry policjant” Kuroń osłaniał społeczeństwo przed „złym policjantem” Balcerowiczem to już wiedzieliśmy dawno (faktycznie osłaniał, zwłaszcza emerytów), ale że chciał być bardziej „szokowy” od samego Ojca Polskiej Transformacji? Słowa autorek, że „na wolny rynek Jacka nawrócił Sachs” oraz że „Jacek zapałał miłością do wolnego rynku” wydają się już jakoś ograne, ale czy ktoś z czytelników wiedział, że Kuroń chciał instalować kapitalizm jeszcze zanim do rządu wszedł Leszek Balcerowicz? „Mazowiecki zaczynał właśnie tworzyć gabinet. Zanim zdążył się skontaktować z Kuroniem, ten przedstawił za pośrednictwem Kuczyńskiego swoje warunki. Domagał się, żeby rząd przeprowadził szokową operację antyinflacyjną według planu Sachsa, którą miałby nadzorować jako wicepremier od gospodarki”.

A kto jeszcze pamięta, że na posiedzeniu Rady Ministrów to Kuroń naciskał (!) na generała Kiszczaka (!!), żeby policja z wozami opancerzonymi szybciej usunęła rolniczą blokadę pod Mławą? Argument walki z anarchizacją państwa i konfliktu równych interesów (blokada drogi międzynarodowej zatrzymała tam tysiące kierowców ciężarówek) jakoś się broni, ówcześni ministrowie wskazują, że podzielali jego poglądy. A jednak ówczesny „prawno-porządkowy” radykalizm i determinacja starego lewaka i demokraty wskazują, jak mocno, wręcz histerycznie Kuroń się zidentyfikował ze swoim kolejnym projektem życiowym: transformowanym państwem, które po niemal trzech dekadach przestał zwalczać, a zaczął współtworzyć. Wtedy też przez chwilę płynął z głównym nurtem (plan Balcerowicza poparł niemal cały Sejm) i wtedy też miał wielki wpływ na to, co się działo.

Modzelewski: Kamienica ważniejsza niż człowiek?

Po kilku latach przyszła refleksja, że nurt powinien był płynąć w trochę inną stronę, ale jak w powiedzeniu o zawracaniu kijem Wisły – żarliwa (nieraz nadmierna) samokrytyka i pomysły na korektę nadwiślańskiego kapitalizmu w połowie lat 90. trafiały już w pustkę (a z pewnością nie do partyjnych kolegów i koleżanek z Unii Wolności).

Mało jest w tej książce rekonstrukcji idei – trochę szkoda, bo kilka tekstów, zwłaszcza genialne Myśli o programie działania to klasyka polskiego pisarstwa politycznego. Można jednak bronić takiego podejścia autorek, bo był przecież Kuroń ucieleśnieniem klasycznej tezy, że „co nie jest biografią, nie jest w ogóle”. Politykę robił całym sobą, a od analiz – czasem zupełnie abstrakcyjnych, nieraz błyskotliwych i celnych – ważniejszy był Kuroń jako wielki inspirator (bo „organizator” to już niekoniecznie). Sam o sobie mówił jako o wychowawcy i faktycznie pod tym względem był fenomenem: potrafił z najlepszych ludzi wycisnąć najwięcej z ich najlepszych umiejętności; motywował skutecznie i dopasowując zadania do ludzkich chęci, odwagi i możliwości.

Sierakowski o odjechanych pomysłach Kuronia

Ujmowanie jego idei i praktyk społecznych w systemową całość miało jednak ograniczony sens – podjął taką próbę m. in. profesor Andrzej Walicki, ale historia idei czy teoria polityczna nie dają dobrych narzędzi poznawczych do zrozumienia fenomenu Kuronia. Już zresztą w latach 70. rozbił się o to jego wychowanek, Seweryn Blumsztajn, według jego własnych słów „bezradny” przy próbie opisania w pracy magisterskiej istoty walterowskiego systemu pedagogicznego. Próby całościowego przelania światopoglądu i teorii na programowy papier przez samego Kuronia – np. spisane pod koniec życia Działanie – też dawały efekt niewiele lepszy niż konfiskowana „teoria wszystkiego”.

Historia niecodzienna

Punktowanie, czego w książce Bikont i Łuczywo – i tak liczącej 700 stron z okładem – brakuje, nie ma większego sensu. Zapewne mogłoby być więcej o relacjach Kuronia z bliskimi, acz warto docenić, że w tej sferze autorki i tak przekroczyły pewne „czerwone linie biografistyki”, jakie w ich – dość staroświeckim pod tym względem – środowisku wciąż obowiązują. Bardzo skrótowo potraktowana została końcówka lat 80. i Okrągły Stół. Przydałby się też kontekst ideologiczny jego osamotnienia pod koniec życia – bo przecież nie da się wszystkiego sprowadzić do frustracji bezradnością, cierpienia i zamknięcia w czterech ścianach własnego mieszkania.

Tym, co poza pasjonującą i wstrząsającą momentami biografią zostaje po lekturze tej książki jest tło epoki, a właściwie kolejnych epok. Na marginesie lektury o samym Kuroniu dowiemy się od autorek kilku co najmniej ciekawych rzeczy.

Czytając o czasach formacyjnych ojca Jacka Henryka Kuronia zrozumiemy, jak ostry był konflikt społeczny w międzywojniu (strzały do konduktu pogrzebowego robotnika… zabitego w zamieszkach), jak brutalna bywała II Rzeczpospolita wobec własnych obywateli i na jak drastyczną agresję pozwalała tam, gdzie nie sięgał jej aparat. Wiele spośród przypadków zbiorowych, ciężkich pobić i napaści z bronią w ręku na uczelniach było pochodną zasady ich autonomii. Nieobecność policji czyniła bowiem kampusy – np. przodującą w tym zakresie Politechnikę Lwowską – areną niczym w zasadzie nieograniczonych ekscesów zorganizowanych bojówek narodowców.

U Bikont i Łuczywo zobaczymy, jak stalinizm był straszny przede wszystkim dlatego, że za sprawą jego idei także ci dobrzy ludzie robili straszne rzeczy. Z Wiary i winy wiedzieliśmy już o ściganiu i biciu bikiniarzy czy łamaniu ludziom karier przez ideologicznie motywowane opinie ZMP; w tej biografii poznajemy Jacka-fanatyka eksperymentów z wprowadzaniem osiągnięć radzieckiego marksizmu do nauk ścisłych (!), a także Jacka-romantyka – o zgrozo – oskarżającego burżuazyjnych kolegów swej narzeczonej o kopiowanie prac zaliczeniowych z architektury. Dodajmy, że nie było do tego żadnych powodów, a sam Kuroń na rysunku technicznym wyznawał się tak mniej więcej, jak na językach obcych.

Przeczytamy wreszcie, jak strasznie byli osamotnieni twórcy przedsierpniowej opozycji, jak malutką wysepką otoczoną przez morze konformizmu i podmywaną przez fale zwykłego, ludzkiego – nawet jeśli animowanego przez autorytarne państwo – kurewstwa. Bo przecież nie wszyscy rzucający jajkami i wysyłający działaczy KOR-u do Izraela gapie w radomskim sądzie byli płatnymi agentami SB. I przecież za wyrażenie – choćby oklaskami – poparcia dla kilku słów prawdy o młodzieżówce studenckiej tłukącej wykładowców TKN nie groziły szacownym profesorom PAN jakieś straszliwe represje.

Solidarność to obowiązek ludzi myślących [Szczuka o Kuroniu]

Wreszcie to w książce Bikont, Łuczywo i Szczęsnej – zasłużonych redaktorek „Gazety Wyborczej” – przeczytamy, jak bardzo na prawo przesunięte było centrum III RP, w tym „światła” Unia Wolności i jej intelektualne otoczenie. Bo jak inaczej rozumieć fakt, że z umiarkowanie liberalnym podejściem do aborcji, poparciem związków zawodowych, krytyką globalnego kapitalizmu, poparciem tez Jana Tomasza Grossa czy ustawą o mniejszościach narodowych, wreszcie ze swoim sprzeciwem wobec wojny w Iraku – Jacek Kuroń w ostatniej dekadzie życia był tak bardzo do przodu i tak bardzo samotny?

Bohater na marginesie

Obok obrazków z życia Gai, która od dawna przecież zasługuje na prawdziwą biografię (jak wskazują autorki, aż kilkanaście lat, by ją docenić, potrzebowała Służba Bezpieczeństwa…), warszawskiego otoczenia Kuronia i „starszych państwa” z KOR znajdziemy też w Jacku najbardziej może wzruszający hołd dla Marka Edelmana. Rozdział o tym, jak dawny komendant powstania w getcie, a w PRL szanowany łódzki lekarz próbuje wyrwać kolejne tygodnie życia i względnie dobrego samopoczucia śmiertelnie chorej na zwłóknienie płuc Grażyny Kuroń, w intencji miał być pewnie opowieścią o jej niesłychanej woli życia. Wyszedł z tego jednak apendyks do Zdążyć przed panem Bogiem. Zdanie o zostawionym pod stołem „kontrolnym kłaku kurzu” (Edelman sprawdzał, czy pod jego nieobecność pacjentka aby nie wykonuje zbędnego wysiłku), jak dla mnie, genialna kwintesencja opowieści o instrumentalnym rozumie zaprzęgniętym w służbę ludzkiej dobroci.

Idee Jacka Kuronia dziś

czytaj także

Idee Jacka Kuronia dziś

Krytyka Polityczna

Opowieść Bikont, Łuczywo i Szczęsnej nie niesie łatwego morału, bo ich bohater był postacią tragiczną i rozerwaną między niepoprawnym utopizmem, heroizmem woli i szczęściem do przyjaciół, a ogromem przeciwności, niezamierzonych konsekwencji własnych czynów i zwykłego narcyzmu. Ale skoro Jacek Kuroń tak bardzo wierzył w moc osobistego przykładu i gawędy z przesłaniem, to i ja pokuszę się o taki moralizujący ekstrakt, jaki płynie z tej wielkiej opowieści o autorze Wiary i winy. Jego życie i twórczość z pewnością mówi nam trzy rzeczy: po pierwsze, że lepiej zakochiwać się w ludziach niż ideach – te drugie to mniej lub bardziej poręczne narzędzia. Po drugie, że podział pracy musi być i nawet najwybitniejszy człowiek raczej nie nadaje się do wszystkiego. No i po trzecie, że nie ma lepszej praktyki niż dobra teoria.

„Zeszmacacie nas tymi zupkami!” [fragment biografii Jacka Kuronia]

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij