Czytaj dalej

Co zostało z Lata Miłosci?

Wygląda na to, że najtrwalszym skutkiem Lata Miłości i Woodstocku stał się... sprzeciw wobec Lata Miłości i Woodstocku.

W londyńskim Muzeum Wiktorii i Alberta do lutego można obejrzeć wystawę You say you want a revolution? Records and rebels 1966-1970 . Odwiedzających wita wielkie zdjęcie Boba Dylana – do muzeum wybrałem się dzień po tym, jak doceniła go Akademia Szwedzka, i nie mogłem powstrzymać uśmiechu, patrząc na starą fotografię nowego noblisty. Muzealne słuchawki, które zazwyczaj kojarzą się z nudnym, pouczającym głosem, w tym przypadku oferują genialny akompaniament – bo nic tak nie współgra z modą, sztuką czy polityką późnych lat sześćdziesiątych jak najlepsza ówczesna muzyka. Zdarzało mi się stać w miejscu znacznie dłużej niż trzeba, tylko po to, by wysłuchać piosenki do końca. Co ciekawe, również MoMA w Nowym Jorku aż do marca przypomina o sztuce tamtego okresu.

Nawiązuję do wystawy w V&A nie bez powodu. Lata sześćdziesiąte nie pozwalają ostatnio o sobie zapomnieć – nawet tym, którzy nie mają prawa ich pamiętać. A każdy fan muzyki rockowej (i nie tylko) z pewnością odnosi wrażenie, że z całej dekady wyróżnia się zwłaszcza jeden rok. 7 listopada zasmuciła nas wiadomość o śmierci Leonarda Cohena. Bard z Montrealu wydał debiutancką płytę w 1967 roku – kiedy to ukazała się pierwsza oficjalna składanka z największymi hitami zaledwie 26-letniego Dylana. Fanom Beatlesów 1967 zawsze będzie kojarzyć się ze zmianą wizerunku i premierą Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band (a o późniejszym o kilka miesięcy albumie Magical Mystery Tour większość z nas wolałaby zapomnieć). Nie muszę chyba dodawać, w którym roku Rolling Stones wystąpili w warszawskiej Sali Kongresowej. Sięgam po album Dzieci Kwiaty, moją ulubioną część serii Baw się razem z nami, dodatku do Gazety Wyborczej sprzed dekady. Ponad połowa piosenek nagrana została właśnie w 1967.

O roku ów

I to właśnie ten rok posłużył Piotrowi Szarocie za inspirację do napisania książki Londyn 1967, wydanej we wrześniu nakładem Iskier. A fakt, że niecały miesiąc później ukazało się All you need is love. Sceny z życia kontrkultury autorstwa Jerzego Jarniewicza, wzbudzać może macierewiczowski sceptycyzm: „Przypadek? Nie sądzę”. Podstawowym wyjaśnieniem mógłby być oczywiście najzwyklejszy nawyk celebrowania okrągłych rocznic – już w przyszłym roku minie półwiecze od słynnego Lata Miłości. Odnoszę jednak wrażenie, że chodzi o coś więcej – rozczarowanie teraźniejszością skłania niektórych do ucieczki w przeszłość (czy raczej w jej projekcje), a miłośników heglowsko-marksowskiego bon motu o powtarzalności historii – do porównań, z których dałoby się wysnuć publicystyczne prognozy. W obliczu współczesnych kryzysów jedni będą chcieli szukać analogii w latach dwudziestych, inni – bardziej przerażeni – w trzydziestych. Natomiast trzecia grupa przypomni sobie czasy hipisów i studenckie rewolty. Szarota bezbłędnie wyczuł nadchodzący przypływ nostalgii za schyłkiem lat sześćdziesiątych. Podobnie jak kilka lat temu, kiedy to uprzedzając falę męczących zestawień 1914 z 2014, poświęcił swoją książkę Wiedniowi w przededniu Wielkiej Wojny. Londyn 1967 to środkowa część trylogii, a ja już nie mogę się doczekać, aż poznam tytuł – miasto i datę – następnej.

Szarota nie chce zajmować wyraźnego stanowiska w dyskusjach „Czy nadchodzi nowy ’67, a za nim nowy ’68?”. Jego misja nie polega na szukaniu zbyt łatwych analogi, wyciąganie wniosków zostawia czytelnikowi. Dostarcza sporo faktów i niewiele dodaje od siebie, chowając się za swoimi idolami. Choć wcale się na to nie zapowiadało. Kiedy w początkowym spisie postaci przeczytałem, że w książce mają wystąpić duchy Karola Marksa i Zygmunta Freuda, szczerze się przeraziłem. Nie duchów, rzecz jasna, ale kiczu i niepotrzebnego fabularyzowania. Pierwszy akapit zaczyna się zresztą niepokojąco szczegółowym opisem lądowania samolotu, na pokładzie którego do Wielkiej Brytanii przybywa Jimi Hendrix. Całe szczęście autor prędko porzuca quasi-powieściowe fantazje i oddaje się sprawnemu kronikarstwu (a duchy dwóch myślicieli jedynie krążą po ówczesnym Londynie niczym widmo komunizmu niegdyś po Europie). Wbrew tytułowi Szarota nie opisuje jedynie brytyjskiej stolicy w 1967 roku. Dwanaście miesięcy owego roku to jedynie punkty na „mapie czasoprzestrzeni”, w których przecinają się trasy najrozmaitszych znakomitości świata filmu, literatury, muzyki, sztuki – kultury i kontrkultury. Na książkę składa się więc de facto kilkadziesiąt krótkich życiorysów.

Piotr Szarota wykonał kawał świetnej roboty. Przekartkowanie bibliografii wywołuje jednocześnie podziw i pewien rodzaj rozczarowania – naiwnie chciałoby się wierzyć, że wystarczy wsłuchać się w najlepszą muzykę tamtych lat, przypomnieć sobie wszystkie anegdoty z wywiadów z ikonami popkultury… i książka gotowa. Niestety wygląda na to, że potrzeba do tego bibliotecznej harówki.

Jest w tym zresztą jakiś paradoks, że wydaniu książki opiewającej między innymi kontrkulturowych buntowników towarzyszy kurtuazyjno-akademicka otoczka. Bo wstęp do Londynu – jak by nie patrzeć, dzieła dyrektora Instytutu Psychologii PANnapisał prof. dr hab. Wojciech J. Burszta z Instytutu Kulturoznawstwa Uniwersytetu SWPS. Od tych tytułów książka staje się cięższa… i być może właśnie z tej akademickiej sztywności wynika jej główny problem – Londyn 1967 jest tak poprawny, że aż nie ma się do czego przyczepić, ale też czego pochwalić. Po przeczytaniu książki zostaje w głowie sporo ciekawostek (zainteresowanym sugeruję sporządzanie notatek w trakcie lektury i dalsze pogłębianie wiedzy), ale zero uczuć i refleksji. Solidna kronika, nic więcej. Ale jeśli ktoś czuje, że jego apetyt na sixtisy został właśnie rozbudzony, powinien koniecznie sięgnąć po Sceny z życia kontrkultury. W zakresie, w jakim Londyn 1967 pokrywa się z All you need is love, książka Szaroty może posłużyć za świetne przygotowanie do pogłębionej lektury ambitniejszych esejów Jarniewicza.

Wyczucie czasów

„Od lat na giełdzie nazwisk kandydujących do literackiego Nobla – czy ma szanse, nie wiadomo, Nobel mu niepotrzebny, ale gdyby jurorzy Dylanowi takiego Nobla przyznali, mogliby zreanimować tę zinstytucjonalizowaną nagrodę”. Książka Jarniewicza trafiła do księgarni dwunastego października, radosne wieści ze Sztokholmu dotarły do nas trzynastego. To się nazywa wyczucie czasu! Choć w przypadku Jarniewicza lepiej byłoby mówić o wyczuciu czasów, bo wśród bohaterów – indywidualnych i zbiorowych – końcówki lat sześćdziesiątych czuje się jak u siebie. Śmiało przeskakuje z Europy Zachodniej do Stanów (trudno policzyć, ile takich transatlantyckich skoków w całej książce wykonuje, ale za każdym razem ląduje miękko). Wsłuchuje się w muzykę, ale słyszy więcej niż tylko chwytliwe melodie i – nieraz głupiutkie – słowa piosenek. To, co dziś uchodzić może za spowszedniałą popkulturę, pięćdziesiąt lat temu było radykalną kontrkulturą i wiązało się z polityczną walką, nieraz rozumianą zbyt dosłownie – w tekstach znalazło się miejsce nie tylko dla wspominanych z ewidentną sympatią aktywistów i anarchistów, ale też ugrupowań terrorystycznych. Jarniewicz jest powściągliwym entuzjastą i nie zapomina o ciemnych epizodach kontrkultury.

Niestety nie obyło się bez zgrzytów. Nawet tak sprawnemu eseiście przytrafiają się potknięcia – mocno rozczarowuje rozdział o napisach na paryskich ścianach. Jarniewicz łopatologicznie wyjaśnia czytelnikom jeden za drugim, jak gdyby pozbawiony był wiary w naszą wyobraźnię. Dodatkowo wplątywanie aluzji do protestów łódzkich studentów w latach osiemdziesiątych, wątku, jak rozumiem, autobiograficznego, szkodzi i tak słabemu rozdziałowi. Wspominam jednak o tym tylko dlatego, że nie mogę się wszystkim zachwycać. Jarniewicza trudno zresztą krytykować, łatwiej byłoby się z nim po prostu pokłócić – naprawdę woli pan ten album od tamego? Tu właśnie najłatwiej dostrzec jego przewagę nad Szarotą. Po lekturze All you need is love ma się ochotę jak najszybciej zdobyć numer autora, zadzwonić i powymieniać się uwagami dotyczącymi ulubionych płyt.

Zamykając ostatni, grudniowy rozdział Londynu ’67, Szarota może i śmiało dociera aż na księżyc – ale chronologicznie wybiega zaledwie rok, dwa lata do przodu. Tymczasem w swojej „kodzie” Jarniewicz nie boi się poszukiwać śladów kontrkultury w 2016 roku, a jego refleksje nie napawają optymizmem. Wygląda na to, że najtrwalszym skutkiem Lata Miłości i Woodstocku stał się… sprzeciw wobec Lata Miłości i Woodstocku.

Jarniewicz pokazuje, jak kontr-kontrkultura urodziła najpierw Forresta Gumpa, a potem Donalda Trumpa (nie mogę uwierzyć, że w swoich dygresjach pominął ten rym).

W tej kwestii byłbym jeszcze skłonny się zgodzić, dziwi mnie natomiast zbyt pochopne wyciąganie wniosków w kontekście polskich dysydentów. Mój sprzeciw wywołuje zwłaszcza nazwanie Kuronia, Modzelewskiego, Michnika i Blumsztajna „pokoleniem wyrosłym w świecie Johna Lennona”. Mimo zbliżonych dat urodzin i uniwersalnego doświadczenia powojennej biedy, rzeczywistość dość prędko okazała się dla liverpoolczyka łagodna, a jego ironiczne zaangażowanie w kwestie polityczne nijak ma się do heroizmu polskich opozycjonistów. Nie mógł ani opisać w swoich tekstach, ani współtworzyć swoją muzyką świata, w którym żyli – i z którym walczyli. Bodaj jedynym łącznikiem eks-Beatlesa z PRL-em była legendarna pocztówka od/do Piotra Metza, a sam Lennon był swego czasu idolem raczej dzisiejszych pięćdziesięcio- i sześćdziesięciolatków (jak Szarota i Jarniewicz) niż bohaterów opozycji po siedemdziesiątce.

Nie warto jednak kłócić się o drobnostki. Dla każdego, kto chciałby czuć się spadkobiercą tradycji muzycznego i politycznego buntu końcówki lat sześćdziesiątych – czy to w Polsce, czy na Zachodzie – wnioski z lektury są raczej przygnębiające. Jarniewicz na sam koniec próbuje jeszcze nieśmiało się uśmiechnąć, nie pozbawiać czytelnika resztek nadziei, ale to wszystko na nic. Nie chodzi nawet o to, że dla autora kontr-kontrkulturowy Trump był jedynie republikańskim kandydatem, a dla nas jest już prezydentem elektem Stanów Zjednoczonych. Najsmutniejsza jest nieuchronna diagnoza dwóch przypadłości, które dotykają starych rewolucjonistów. Jarniewicz przywołuje dyskusję między Jerrym Rubinem a Abbiem Hoffmanem na Uniwersytecie w Vancouver w 1986 roku. Nie mogłem się powstrzymać i odnalazłem rzeczoną dyskusję na YouTube. Dwóch współzałożycieli ruchu yippies przyjęło nieznośnie stereotypowe role i żaden nie sprawia wrażenia choć trochę zawstydzonego. Nie wiadomo, kogo bardziej żałować, kto stoi na bardziej przegranej pozycji. Hoffman, rewolucjonista, który nie umie pogodzić się z tym, że już dawno przegrał, czy Rubin, były antysystemowiec, który cynicznie do systemu dołącza i bezczelnie broni swojej decyzji. Po obejrzeniu tej dyskusji niełatwo o dobry humor i energię do aktywistycznego działania. Nie śmieszy nawet tort rzucony w twarz.

Piotr Szarota, Londyn 1967, Iskry 2016

Jerzy Jarniewicz, „All you need is love. Sceny z życia kontrkultury, Znak 2016

 

**Dziennik Opinii nr 3435/2016 (1545)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Juruś
Krzysztof Juruś
Publicysta Krytyki Politycznej
Analityk AML, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o Wielkiej Brytanii, teatrze i serialach.
Zamknij