Czytaj dalej

Leszczyński: Polska szkoła zmyślania

Mariusz Szczygieł broni polskiej szkoły reportażu przed krytykami. Nie krytycy jednak są dla niej groźni, ale sami jej przedstawiciele. Szczygieł przemilcza dwa niedawne skandale, które pokazują, jak bardzo polskiemu reportażowi potrzebne są jasne reguły gry.

Nudni, smutni ludzie krytykują polską szkołę reportażu. Chcą, żeby reporter stał się sztywniakiem z kartką, na której ma spisane pytania. Żeby został protokolantem, którego nie da się czytać. Żeby polskiemu reportażowi odebrać jego literacki wdzięk i zamienić go w kolekcję spisanych magnetofonowych nagrań. Tymczasem reporter musi mieć swobodę.

Tyle – w pewnym skrócie – napisał Mariusz Szczygieł w „Dużym Formacie”, broniąc „polskiej szkoły reportażu” przed krytykami. Z nazwiska wymienił dwoje oskarżycieli: Artura Domosławskiego i Ludwikę Włodek, którzy wezwali do odnowy polskiego reportażu w niedawno publikowanych wywiadach. „Może to sugerować, że coś złego się z nim dzieje” – pisze zatroskany Szczygieł o polskim reportażu. A potem zupełnie pomija sedno sprawy.

Domosławski: Biografia Kapuścińskiego była szansą na dyskusję o polskim reportażu. Szkoda, że ją zmarnowaliśmy

Dyskusja o stanie polskiego reportażu powraca wtedy, kiedy któryś z prominentnych przedstawicieli „polskiej szkoły reportażu” zostanie przyłapany na spektakularnej etycznej wpadce. W 2010 roku debatę wywołał Artur Domosławski, który w biografii Ryszarda Kapuścińskiego pokazał, jak ojcu-założycielowi polskiego reportażu zdarzało się mijać z prawdą.

Szczygieł pisze trochę o zarzutach dotyczących reporterskich konfabulacji, ale dwie kluczowe sprawy z ostatnich lat pomija. Bez nich jednak nie sposób zrozumieć, o co w sporze chodzi – i dlaczego polska szkoła reportażu ma problem. Nie z krytykami, tylko sama ze sobą.

Ludwika Włodek: Czy prawda nas wyzwoli?

czytaj także

W 2014 roku Jacek Hugo-Bader wydał książkę Długi film o miłości. Powrót na Broad Peak. Był to literacki reportaż o wyprawie do Karakorum po ciała dwóch polskich himalaistów, Macieja Berbeki i Tomasza Kowalskiego. Ekspedycją kierował brat Macieja, Jacek Berbeka.

Po wydaniu książki wściekły Jacek Berbeka zarzucił reporterowi zawodową niekompetencję oraz nałogową skłonność do konfabulacji. W wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” Berbeka mówił:

On w ogóle nie zdawał sobie sprawy, gdzie i w jakim celu jedzie. Nie rozumiał naszego bólu, tylko kierował się własnym interesem, o czym wielokrotnie wypowiadał się już po powrocie z ekspedycji. Niby reporter, a zupełnie nie pojął kontekstu wyprawy. Nie znał sytuacji politycznej w regionie i stosunku do „białego człowieka” przybywającego w Pakistanie, niebezpieczeństw, na które jest się narażonym. Dwa razy nieomal cofnięto nas do Polski z powodu ignorancji JHB. Wielokrotnie mu tłumaczyliśmy, by nie zbliżał się z aparatem fotograficznym do posterunków wojska.

Jeśli to prawda, to coś więcej niż zawodowa niekompetencja: to beztroskie przedkładanie swoich interesów jako dziennikarza nad priorytetami bohaterów.

Dalej jest jeszcze gorzej. Berbeka:

Przeczytałem tę książkę kilka razy. Znajduje się w niej bardzo dużo konfabulacji. To świadczy o słabości JHB jako reportera, a nawet szerzej – pisarza. On nie prowadzi gry z czytelnikiem. On go po prostu zwodzi. JHB nie przedstawia faktów w taki sposób, w jaki się wydarzyły, lecz tak, jak on chciałby, żeby wyglądały. Dla mnie zupełnie nie do przyjęcia jest fragment dotyczący śmierci Artura Hajzera. W czasie gdy Artur zginął na stoku Gaszerbrum I, cztery dni byłem razem z Jackiem Jawieniem w górze, poza obozem. A z książki dowiedziałem się, że w bazie odmówiłem poszukiwań ciała Artura. Dla mnie to po prostu skandal! JHB sam to sobie wymyślił i wsadził do książki. To zwykłe oszustwo.

Nie jest jasne, czy Hugo-Bader zdał sobie sprawę z wagi tych zarzutów (nie odrzucił ich jednak wprost – w każdym razie takiej jego wypowiedzi nie znalazłem). W każdym razie w rozmowie z Adrianem Stachowskim opublikowanej w „Dwutygodniku” przyznawał – z imponującą dezynwolturą – że w książce znalazły się „elementy” całkowicie wymyślone:

To już sprawa sumienia każdego reportera. Ja uważam, że w książkach takie rzeczy mogą być w jakiś sposób uprawnione. W mojej książce o Broad Peaku też pan znajdzie takie elementy. Na przykład fragment, w którym dwóch nieżyjących już bohaterów rozmawia na szczycie. Nikogo poza nimi tam nie było. A ja napisałem dialog, który zmyśliłem. To okropnie brzmi, prawda? Ale tak było. Specjalnie powiedziałem tak drastycznie, powinienem użyć słowa „wymyśliłem”. Dlaczego? Musiałem wymyśleć, bo nie miałem innego wyjścia. Mogłem tylko użyć całej mojej wiedzy o bohaterach, by zbudować ten dialog. Wymyśliłem to najlepiej jak się dało.

Berbeka (ale nie tylko on, także inni uczestnicy) zarzucał jeszcze JHB rozmaite błędy rzeczowe. JHB się ich nie wypierał.

Wyobraźmy sobie teraz, że ktoś pisze reportaż o Mariuszu Szczygle. Rozmawia z nim długo, towarzyszy mu w ważnym życiowym wydarzeniu. Potem publikuje beztroską mieszaninę zmyśleń, przekręconych faktów i swoich wrażeń. Kiedy Szczygieł protestuje, słyszy od reportera, że reporter tak to wszystko widzi i że reporter ma do swojej wizji prawo. A że bohatera boli? Trudno. Czasami życie musi boleć.

Proszę mi wybaczyć łopatologiczny przykład, ale brak empatii wykazany przez Szczygła jest uderzający. Współczuje reporterom, których krytycy chcą zmusić do elementarnej wierności faktom. Nie współczuje bohaterom reportaży, którzy mogą zostać skrzywdzeni konfabulacjami.

Sprawdzanie faktów się nie opłaca [polemika z Ludwiką Włodek]

Sprawę drugą opisał miesięcznik „Press”. Prostszą i w sumie chyba bardziej smutną.

W grudniu 2016 roku „Press” ujawnił, że wielokrotnie nagradzany reporter Witold Szabłowski reportaż Paczki solidarności, który ukazał się w książce Mur. Dwanaście kawałków o Berlinie wydanej przez wydawnictwo Czarne, napisał na podstawie obejrzanego filmu. „Okazało się, że bohaterowie, z którym ponoć rozmawiał reporter, to w istocie bohaterowie filmu »Paczki solidarności« w reżyserii Lwa Hohmanna (…) a przytoczone w reportażu rozmowy z nimi to ścieżka dialogowa filmu” – napisała dziennikarzowi „Pressa” Monika Sznajderman, redaktor naczelna wydawnictwa Czarne.

Sam Szabłowski w rozmowie z serwisem „Wokół Faktu” tłumaczył się tak:

Właściwie wszystko, co powiedziałem na ten temat, jest w „Pressie”. Cała ta sytuacja jest dla mnie trudna, choć nie mówię, że na nią nie zasłużyłem. Nie jest miło przeczytać o sobie trzystronicowy tekst, będący dochodzeniem, jak mogłem popełnić sztubacki błąd. Zwłaszcza, że „Press” nie pisał o mnie w sytuacjach, kiedy coś mi się udawało – kiedy jako pierwszy Polak dostałem wyróżnienie im. Anny Lindh czy Nagrodę Dziennikarską Parlamentu Europejskiego. Byłem więc zdziwiony, że do tej pory „Press” się mną specjalnie nie interesował, a tu nagle — wielki artykuł o tym, że mi się powinęła noga. Nigdy jednak nie uciekałem od rozmowy o tej sprawie. (…) Miałem świadomość, że nie przyłożyłem się do tego tekstu tak jak zazwyczaj, ale uważałem, że jednak na końcu są podane źródła. Powiedziałem też, że zwykle wydrapuję teksty rzeczywistości i tak było do tej pory. W trakcie pracy nad książką o Wołyniu zdarzało mi się jechać na trzy dni na Wołyń właściwie tylko po to, by potwierdzić jedną informację, której nie byłem pewien. 

W wywiadzie z Szabłowskim nie znalazłem słowa „przepraszam”. Nie wiem, dlaczego go tam nie ma. Może przeoczyłem.

Zatrzymajmy się jeszcze chwilę nad słowami reportera. „Fuszerka”, „sztubacki błąd”, „nie przyłożyłem się”, „powinęła się noga”? Przepisywanie wypowiedzi z filmu to „fuszerka”? „Sztubacki błąd” to błąd popełniony nieświadomie, prosta pomyłka.

Jak można plagiat i wprowadzanie czytelnika w błąd – bo kiedy reporter twierdzi, że z kimś rozmawiał, kiedy nie rozmawiał, wprowadza czytelnika w błąd – uznać za „sztubacką pomyłkę”? Jakie pomyłki w takim świecie nie są sztubackie?

Kto zabił Billie Holiday?

Na rynku dziennikarskim bardziej przywiązanym do wierności faktom niż polski – na przykład w Stanach Zjednoczonych – jedna taka „sztubacka pomyłka” zabija karierę dziennikarza. Nie zatrudni go już żadna normalna redakcja. Żadne szanujące się wydawnictwo nie zapłaci mu zaliczki za książkę.

Tam reporter, jak saper, popełnia „fuszerkę” czy „sztubacką pomyłkę” tylko raz. Kiedy dziennikarz „New York Timesa” został przyłapany na serii konfabulacji, redakcja starannie sprawdziła jego wszystkie teksty – delegując do tej pracy kilka osób – i potem wydała specjalną wkładkę, w której starannie wyliczyła i omówiła wszystkie jego przewiny. Powroty zdarzają się rzadko (Artur Domosławski w wywiadzie dla „Krytyki Politycznej” jeden taki przykład podaje).

To może się wydawać brutalne, ale ma racjonalne uzasadnienie, i to dwojakie. Po pierwsze: pragmatyczne. Osoba, o której reporter nakłamał, może wytoczyć sprawę w sądzie – i narobić wszystkim nieprzyjemności. Druga i ważniejsza rzecz: zaufanie. Czytelnik sięgający po książkę z półki „non-fiction” oczekuje, że reporter dochował należytej staranności. Czyli: nie konfabulował, nie zmyślał, nie robił z trzech bohaterów jednego dla estetycznego efektu.

Jeżeli reporter zrobił coś takiego raz, jaką można mieć gwarancję, że nie zrobi tego ponownie? Komu będzie się chciało zastanawiać nad każdym słowem w interesującym reportażu i pytać „czy na pewno tak było”? Przy każdym zdaniu myśleć: „A może ta fascynująca scena została wymyślona?”. Utrzymanie zaufania do zawodu każe eliminować tych, którzy drastycznie naruszą jego reguły.

Co się dzieje potem z takim reporterem? Jest wiele zawodów, w których może się zrealizować. Może pójść w biznes (o ile ktoś go zatrudni). Może się zająć polityką (o ile ktoś go wybierze). Może sprzedawać warzywa. Świat jest pełen możliwości.

Utrzymanie zaufania do zawodu każe eliminować tych, którzy drastycznie naruszą jego reguły.

Nie apeluję o to, żeby wykluczać Jacka Hugo-Badera albo Witolda Szabłowskiego z zawodu. Polscy wydawcy (i czytelnicy) są bardziej wyrozumiali niż amerykańscy. Koledzy zresztą też są bardziej wyrozumiali. Mariusz Szczygieł zatrudnia Jacka Hugo-Badera jako wykładowcę w Polskiej Szkole Reportażu. Na zajęciach z etyki zawodowej ubaw musi być po pachy. Proszę zamknąć na chwilę oczy i je sobie wyobrazić.

W porządku, tu jest Polska, katolicki kraj, który odpuszcza grzechy: nie wykluczajmy więc nikogo. To nie znaczy, że nie przydadzą się nam jasne reguły gry. Apeluję o to, żebyśmy je zdefiniowali: co reporterowi wolno, a czego nie; kiedy reportaż przestaje być reportażem, a staje się literaturą. Takie reguły są potrzebne. Bez nich co roku będziemy mieli skandal. (Mamy go nawet częściej: np. w 2015 roku młodemu reporterowi Andrzejowi Muszyńskiemu naukowiec wytknął długą listę elementarnych błędów w książce o Birmie).

Domosławski: Narodowa harmonia to mit, bo zawsze ktoś jest wygrany, ktoś przegrany

„Nie przesadzajmy – odpowie Szczygieł – po prostu mamy inną tradycję reporterską niż Amerykanie”.

To prawda.

Z tą tradycją też mam pewien kłopot. Szczygieł przypomina pierwszy polski reportaż literacki — opowieść Reymonta o pielgrzymce na Jasną Górę. Późniejsi reporterzy, podobnie jak Reymont w tym tekście, pisali bardzo często o bohaterach z ludu. „Widzę głowy twarde, czoła niskie, profile jakby dzikie, a spojrzenia niezmiernie jasne, o dziecięcym wyrazie. Spoglądają na mnie nieufnie” – ten cytat z Reymonta przytacza Szczygieł, nie zdając chyba sobie sprawy z klasowego dystansu, który się w nim zawiera.

O ludzie polskim dużo pisali czcigodni ojcowie reportażu: Wańkowicz przed wojną i Kapuściński po wojnie. Bohaterami sławnego reportażu Sztywny Kapuścińskiego z 1959 roku – w którym reporter towarzyszy górnikom wiozącym do domu przez całą Polskę ciało kolegi zabitego w wypadku – są prości ludzie. Reporter – który z definicji należał do innej warstwy – miał nad nimi ogromną społeczną przewagę. Może nie mógł pozwolić sobie wobec nich na wszystko, ale na wiele. Szansa, że choćby przeczytają później to, co napisał, nie była duża. A jeśli przeczytali, to co mogli zrobić? Napisać list do gazety, że było inaczej niż w reportażu? W najlepszym wypadku ukazałby się na szesnastej stronie, parę miesięcy później.

Dziś sytuacja zmieniła się diametralnie: internet i media społecznościowe wyrównały pole. Tradycyjna prasa jest dziś dużo słabsza i cieszy się mniejszym społecznym prestiżem. Himalaiści, którzy poczuli się urażeni opisami Jacka Hugo-Badera, nie tylko sami są ludźmi wykształconymi, ale też mieli techniczne możliwości, aby zabrać głos i dotrzeć do tej grupy, którą kiedyś nazywało się „czytającą publicznością”.

Tradycja polskiej szkoły reportażu kształtowała się w PRL, kiedy o wielu sprawach nie wolno było mówić wprost. Przyzwolenie na to, by mówić o nich językiem literatury, z jej całą swobodą, było większe. Weryfikacja słów reportera – trudniejsza.

Dziś mamy inne czasy i inne media. Nie wątpię, że życie wymusi na polskiej szkole reportażu bardziej rygorystyczne podejście do faktu. Jeszcze parę głośnych skandali i normy się zmienią.

Koniec prasy (jaką znamy) i co dalej?

To wszystko oczywiście nie oznacza, że reporter powinien być „magnetofonem”, „protokolantem” czy po prostu zwyczajnym nudziarzem. Nie wiem, dlaczego Mariuszowi Szczygłowi się wydaje, że o to chodzi krytykom „polskiej szkoły reportażu”. Chodzi im raczej o to, że świat jest fascynujący i ciekawy bez zmyśleń, a zmyślanie jest nieuczciwe.

To wszystko oczywiście nie oznacza, że reporter powinien być „magnetofonem”, „protokolantem” czy po prostu zwyczajnym nudziarzem.

Jeśli jednak dla reportera jego historia jest mimo wszystko zbyt nudna i uważa, że dla efektu estetycznego trzeba dokonać jakiejś operacji na rzeczywistości – połączyć dwóch bohaterów w jednego, zmienić kolejność opisywanych wydarzeń, wymyślić rozmowę, której nie było – powinien uprzedzić o tym czytelnika. To by było fair. Łatwa, prosta reguła.

Wiąże się z nią oczywiście ryzyko, że księgarz przestawi taką książkę z półeczki z napisem „literatura faktu” na półkę z napisem „literatura piękna”. I to też będzie fair.

Jak pracować na zaufanie czytelników. Szabłowski odpowiada Leszczyńskiemu

***
Adam Leszczyński – (1975) członek zespołu „Krytyki Politycznej”, w latach 1994-2017 współpracownik, dziennikarz, a potem publicysta „Gazety Wyborczej”, współzałożyciel portalu OKO.press. Autor dwóch książek reporterskich: Naznaczeni. Afryka i AIDS (2003) oraz Zbawcy mórz (2014), dwukrotnie nominowany do Nagrody im. Beaty Pawlak za reportaże. W Wydawnictwie Krytyki Politycznej ukazały się jego książki Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943–1980 (2013) i Eksperymenty na biednych (2016).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Adam Leszczyński
Adam Leszczyński
Dziennikarz, historyk, reporter
Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie. Autor dwóch książek reporterskich, „Naznaczeni. Afryka i AIDS" (2003) oraz „Zbawcy mórz” (2014), dwukrotnie nominowany do Nagrody im. Beaty Pawlak za reportaże. W Wydawnictwie Krytyki Politycznej ukazały się jego książki „Skok w nowoczesność. Polityka wzrostu w krajach peryferyjnych 1943–1980” (2013) i „Eksperymenty na biednych” (2016). W 2020 roku ukazała się jego „Ludowa historia Polski”.
Zamknij