Film

Może wieczne średniowiecze wreszcie kiedyś trafi szlag

Twórcy „Gry o tron” nie wiedzą, dokąd to wszystko ma zmierzać.

Seriale telewizyjne pod pewnymi względami przypominają gwiazdy sportu wyczynowego. W obu obszarach kluczowe, strategiczne pytanie brzmi bowiem: kiedy przerwać karierę. Każdy sportowiec musi zdecydować, kiedy zejść z ringu, czy piłkarskiego boiska, tak, by klęski, wpadki, nokauty nie zniszczyły jego legendy. Każdy twórca serialu musi mieć odwagę, by w pewnym momencie zakończyć swoją narrację, postawić kropkę, nie sprzedawać widzom kolejnego sezonu, na który nie ma już pomysłów, serca i energii.

Widzieliśmy wiele seriali, które świetnie się zapowiadały, ale nie potrafiły odejść na czas. Gdzie twórcy tracili kontrolę nad gęstą siecią intrygi, jaką snuły poprzednie sezony i zostawiali widza z poczuciem wielkiego rozczarowania (kto pamięta ostatnie sezony Zagubionych?). Produkcje, w których zabrakło inwencji, jak rozwijać świetny wyjściowy pomysł (dla mnie przykładem jest Breaking Bad i późne sezony Homeland). Dzieła, w których, by przykuć uwagę widzów, scenarzyści wprowadzać zaczynają coraz bardziej absurdalne rozwiązania – np. prawdziwa tożsamość małżonki Watsona, czy demoniczny magnat prasowy w trzecim sezonie brytyjskiego Sherlocka.

Niedobre fan-fiction

Niestety, podobny problem nawiedzać zaczął w tym sezonie Grę o tron. Twórcy serialu, opierając się na prozie George’a R. R. Martina stworzyli wielowątkową, złożoną narrację, wypełnioną przez świetnie skonstruowane, charyzmatyczne postaci, którym widzowie autentycznie kibicują w grze o tron i innych zmaganiach. W momencie, gdy zabrakło książkowego pierwowzoru, coś się jednak popsuło. Twórcy wyraźnie zaczęli tracić kontrolę nad skomplikowanym fikcyjnym światem i ożywiającymi go narracjami.

To wszystko nie trzyma się kupy, czyli Kapela spoiluje „Grę o tron”

Nie chodzi tylko o spektakularne dziury w fabule, kiepskie umotywowanie działań postaci, czy łamanie ustalonych wcześniej reguł fikcyjnego świata w dwóch przedostatnich odcinkach siódmego sezonu – z czego nabijał się niedawno na tych łamach Jaś Kapela. Problem jest większy: w siódmym sezonie serial utracił swój kierunek, w momencie, gdy trzeba zmierzać do konkluzji. Wcześniej utkane wątki nie chcą się domknąć, twórcy nie bardzo chyba wiedzą, dokąd to wszystko ma zmierzać.

(Uwaga, zaraz zaczną się spojlery!!!)

Siódmy sezon wygląda w swoich najsłabszych momentach, jak słabo napisane fan-fiction. Producenci zachowują się, jakby chcieli przede wszystkim obsłużyć wszystkie fanowskie fantazje na temat serii. W siedmiu odcinkach wyemitowanych w tym roku wydarza się chyba wszystko, czego fani Gry życzyli sobie na setkach forów we wszystkich zakątkach i językach sieci. Cudowne zjednoczenie ocalałych członków rodu Starków? Jest. Sojusz Daenerys i Jona Snowa? Zawiązuje się w połowie serii. Ich romans? Zamyka sezon. Walka smoków i zobmiaków? Ależ proszę bardzo. Konfrontacja Jona Snowa i Cersei? Zajmuje pół finałowego odcinka. Potwierdzenie prawdziwego pochodzenia Jona? Dostajemy je na talerzu.

Tak się jednak składa, że fanfiki na ogół tworzą marne narracje. Henry Ford powiedział kiedyś, że gdyby miał dawać ludziom to, czego chcą, nigdy nie wyprodukowałby samochodu. Dobry produkt stwarza bowiem sam potrzebę, jaką zaspokaja, nie reaguje na istniejące. Nie inaczej jest w sztukach narracyjnych – literaturze, czy telewizyjnym serialu. Nie chodzi o to, by podsuwać widzom scenariusze, które ci sami są sobie w stanie wyfantazjować, ale by czymś ich zaskoczyć. Tego elementu zaskoczenia wyraźnie brakowało w tym roku.

Dobry produkt sam stwarza potrzebę, jaką zaspokaja, nie reaguje na istniejące.

Zamiast Rodziny Soprano

Brakowało czegoś jeszcze: odczarowanego cynizmu, z jakim serial patrzył na fikcyjny świat przedstawiony. Choć w Westeros ludzie poruszają się konno, walczą przy pomocy mieczów, mieszkają w zamkach i oddają część świętym drzewom, to główni bohaterowie serii to osoby, jakie nietrudno wyobrazić sobie w bardzo współczesnych dekoracjach. Na fantastyczny świat patrzą cynicznym, odczarowanym okiem, właściwym dla bohaterów serialowej rewolucji ostatnich dwóch dekad.

Gra o tron robiła z mitologią fantasy to, co Rodzina Soprano z mitologią filmu gangsterskiego: sprowadzała ją na ziemie i odczarowywała. W jednej z najlepszych scen Rodziny bufonowaty Ralph Cifaretto wznosi na mafijnym przyjęciu toast „męstwo i honor”. Tony Soprano odpowiada na to szyderczo „whiskey i soda”. Mafijny świat Rodziny Soprano nie ma bowiem w sobie nic z wzniosłości znanej z Ojca chrzestnego. Nie chodzi w nim o żaden „honor”. Mafia to po prostu small business, ze spadającą stopą zwrotu i koniecznością bardzo brudnej roboty w ludziach.

Analogicznie w Grze o tron feudalny świat nie ma nic wspólnego z ideami rycerstwa, honoru, dobrotliwej, patriarchalnej władzy królewskiej. Rycerze gwałcą małe dziewczynki i palą wioski, we władzy feudałów chodzi o akumulację bogactwa i siły, opowieści o honorze skrywają okrucieństwo, zdrady, małą interesowność. Najbardziej szlachetna i przywiązana do rycerskiego etosu postać serialu, Ned Stark, okazuje się wprost żałośnie politycznie naiwna. Ta naiwność nie tylko go zabija, i o mało co nie doprowadza do zagłady jego rodu, ale także sprowadza serię nieszczęść na cały fantastyczny kontynent.

W siódmym sezonie pojawiały się też podobnie fascynująco niejednoznaczne momenty. Zwłaszcza w najlepszym, czwartym odcinku serii The Spoils of War. Widzimy tam, jak Deanerys, której walce o Żelazny Tron większość zaczęła już pewnie dawno kibicować, pali żywcem swoich przeciwników – brata i ojca Sama Tarly. Zupełnie jak jej niesławny ojciec, Szalony Król, Aerys Targaryen. Scena ta wyraźnie budzi przerażenie w Tyronie. Widzowie zaczynają dopuszczać myśl, że ich ulubiona Dany może wcale nie być pozytywną bohaterką, a jej mesjaniczny, rewolucyjny zapał jest receptą nie na „socjaldemokrację w Westeros”, ale na rewolucyjny terror, z którego nie musi się wyłonić żaden bardziej sprawiedliwy porządek.

Wszystkie te wątpliwości co do tego, kim faktycznie jest Daenerys, znikają jednak w dalszych odcinkach – gdy Zrodzona z Burzy królowa zajęta jest głównie robieniem maślanych oczu do Jona. Na końcu mamy Dany i Jona zjednoczonych w walce, której szlachetność i słuszność nie może budzić żadnych wątpliwości. Na północy bowiem maszeruje armie umarłych, czyste zło, niosąc zagładę całemu kontynentowi. Na południu zdradziecka królowa Cersei, bardziej podła niż zła macocha z Królewny śnieżki, knuje jak wykorzystać kryzys na północy, by skonsolidować władzę na południu królestwa, a następnie zniszczyć tych, którzy przetrwają walkę z Nocnym Królem. Porażony jej podłością, porzuca ją nawet jej brat-kochanek. Wiadomo komu w tym wszystkim mamy kibicować.

…Tolkien

Wszystko to wygląda niestety raczej, jak z Tolkiena, niż z Gry o tron, jaką polubiłem. W dodatku, jak się okazuje, Jon Snow nie jest żadnym Jonem Snowem. Naprawdę nazywa się Aegon Targaryen, jest prawowitym dziedzicem Żelaznego Tronu, synem starszego brata Deanerys, Rhaegara i siostry Neda Starka, Lyanny. W jego pochodzeniu łączy się więc tytułowy ogień Targaryenów i lód Starków.

Potwierdzenie informacji o pochodzeniu Jona/Aegona nadaje końcowej scenie erotycznej między nim, a Dany pewnej dodatkowej pikanterii, ale też otwiera serial na możliwość bardzo złego zakończenia.

Dlaczego „Wołyń” przegrywa z „Grą o tron”

Wszystko wskazuje bowiem na to, że otrzymamy tolkienowską z ducha narrację o powrocie króla. Zaginiony prawowity dziedzic monarchii Aegona Zdobywcy odkrywa prawdę o swoim pochodzeniu, odzyskuje tron i odsuwa zagrożenie ze strony samej śmierci, przynosząc pokój targanym przez wojny Siedmiu Królestwom – naprawdę podobną historię widzieliśmy już w zbyt wielu fantastycznych narracjach. Do odczarowanego świata Martina nijak nie pasują mi Tolkienowskie uniesienia i feudalne fantazje w stylu:

Z popiołów strzelą znów ogniska
I mrok rozświetlą błyskawice.
Złamany miecz swą moc odzyska,
Król tułacz wróci na stolicę.

Co mogłoby być alternatywą dla tolkienowskiego zakończenia? Chyba tylko zwycięstwo armii umarłych. Byłoby to być może najodważniejsze zakończenie serii w historii telewizji, ale jakoś nie wierzę, że nawet tak innowacyjna stacja jak HBO będzie się na nie gotowa zdecydować.

Tylko Littlefingera żal

Oglądając ostatni sezon zastanawiałem się też ciągle nad jedną nie dającą mi spokoju rzeczą: nieruchomością historii w Westeros. Od milleniów trwa tam przecież feudalny ustrój, gdzie kilka wielkich rodów rządzi całym kontynentem – rycerską, feudalną kulturę przynieść miała inwazja Andalów ponad 6 tysięcy lat przed wydarzeniami z serii. Ród Starków jest nawet jeszcze starszy od inwazji andalskiej. Przez kilka tysięcy lat małe feudalne państewka łączyły się w wyniku wojen i dynastycznych sojuszu, aż zostało ich tylko siedem – do czasu podboju Aegona.

Ponad 6 tysięcy lat wiecznego średniowiecza to naprawdę sporo. Westeros przydałaby się jakaś zmiana społeczna. Rewolucja – na początek, jak pan Marks przykazał, kapitalistyczna i mieszczańska. Gdy oglądałem serial kibicowałem jej zwiastunom. Wielką wojnę, jaka ogarnia kontynent po śmierci Roberta Baratheona, porównać można do piętnastowiecznej wojny dwóch róż w Anglii. Ta zmiotła najpotężniejsze feudalne rody i otworzyła okno dla protokapitalistycznych przemian, jakie zaszły w następnym stuleciu pod panowaniem Tudorów. Także w siódmym sezonie Gry o tron widzimy, że najważniejsze rody giną w trakcie wojny. Trupem padają bracia i dzieci Roberta, cała dynastia Tyrellów i królewski ród w Dorne.

Logikę zupełnie nowych, niż feudalno-rycerskie porządków prezentowały też dwie bardzo ważne postaci – zaraz po Tyronie moje ulubione w serii – Varys i Littlefinger. Obaj są osobami, które do elity Westeros weszły z zewnątrz – pierwszy jest eunuchem wychowanym w rynsztokach Essos, drugi synem drobnego lorda z Eyrie, którego dziadek przybył do Westeros, jako najemnik z Braavos. Żaden nie funkcjonuje w rządzącej polityką Westeros logice pokrewieństwa, rodu, dynastycznego aliansu. Obaj reprezentują zupełnie nową logikę władzy oraz nieznaną feudalnemu światu społeczną mobilność.

Varys przypomina mi wywodzących się z mieszczaństwa, lub drobnej szlachty ministrów francuskich królów, budujących potęgę monarchii, przeciw starej, feudalnej władzy wielkich możnowładców. Można by go umieścić gdzieś na linii, która biegnie, od Guillaume’a de Nogaret z czasów Filipa Pięknego do Colberta w czasach Ludwika XIV. Wśród królewskich sług, którzy pokolenie po pokoleniu rozbierali stary feudalny gmach, zastępując go konstrukcją nowoczesnego państwa.

Littlefinger z kolei przywodził na myśl włoskich kondotierów z przełomu średniowiecza i renesansu, ludzi bez żadnych dynastycznych tytułów siłą i sprytem zdolnych wywalczyć dla siebie książęcą koronę – jak Francesco Sforza w Mediolanie. Littlefinger zostaje jednak na końcu siódmego sezonu zdemaskowany i ukarany przez najstarszy i najbardziej przywiązany do feudalnych zasad honoru i rządów wynikających z prawa krwi ród Starków. Jeśli armia umarłych zostanie pokonana, znów nic nie naruszy historycznego bezruchu kontynentu.

W piosence o rycerzach okrągłego stołu Kaczmarski śpiewał: „może wieczne średniowiecze wreszcie kiedyś trafi szlag”. Zawsze chciałem zobaczyć fantasy, które pokazałoby taki moment w fantastycznym świecie. Gdy upadają stare rody, budzą się miasta, honor wypiera pieniądz i jego logika, padają dawni bogowie, magia i opowieści o rycerskich czynach stają się echami odległej przeszłości. Cóż, w Grze o tron tego chyba nie zobaczę.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij