Kraj

Portfel posła – głupi populizm kontra reprezentatywność

sejm

Czy zatem cięcie po kieszeni parlamentarzystów to czysta demagogia? Pokażmy tę kwestię nie od strony odsetka wydatków publicznych, ale na tle wynagrodzeń Polaków.

15 stycznia partia Razem przedstawiła pięć projektów, z którymi – jako konkretami – chce iść do wyborów parlamentarnych. Obiecuje, że jeśli znajdzie się w Sejmie, to w pierwszym rzędzie przedłoży pakiet właśnie tych rozwiązań. Nie ma tu nic nowego, czego nie znalibyśmy od trzech lat – każdy z punktów można znaleźć w programie ugrupowania. Mimo to w Polskich mediach propozycje Razem traktowane są jako zupełna nowość. Pośród piątki spraw „do załatwienia w pierwszej kolejności” mamy dwa tematy dotykające obyczajowości i praw człowieka (liberalizacja ustawy aborcyjnej i ustawa o związkach partnerskich oraz równości małżeńskiej). Dwa tematy dotyczą rynku pracy i aktywności zawodowej (skrócenie tygodnia pracy i żłobki/przedszkola dla każdego dziecka). Najwięcej emocji budzi jednak piąty element pakietu: idea obniżenia poselskich pensji.

Majmurek: Przedwczesny ruch Razem

„Fatalny pomysł” – ocenia Jakub Majmurek na Facebooku i podobnie pisze o nim w swoim tekście. „Wstawianie jako jednego z pięciu najważniejszych haseł na wybory parlamentarne obniżki poselskich pensji jest beznadziejnie głupie i marnie populistyczne (marnie, bo bywa populizm inteligentny). Posłowie wcale nie zarabiają za dużo, tylko nie świadczą społeczeństwu usług wartych tych pieniędzy…” – komentuje na tym portalu Jacek Rakowiecki, były sekretarz redakcji „Gazety Wyborczej” i były redaktor naczelny „Przekroju”, sympatyzujący z partią i aktywny w ruchach obywatelskich. Inni przypominali, że w ogromie wydatków budżetowych koszt utrzymania posłów jest znikomy. Z podatków i dochodów własnych oraz dzięki zaciąganiu długu nasze państwo w 2017 miało wydać 383,4 mld zł. Tymczasem dieta plus uposażenie szeregowego posła kosztuje nas rocznie ok. 175,6 tys. zł (wliczając składki), co pomnożone przez 460 miejsc daje kwotę 80,8 mln zł – niespełna 1/4 promila państwowych wydatków. Nawet w strukturze wydatków Kancelarii Sejmu pensje posłów to niespełna 17% z prawie 482 mln zł, jakie w ubiegłym roku miała wydać ta instytucja.

Czy zatem cięcie po kieszeni parlamentarzystów to czysta demagogia? Na co dzień zajmuję się rynkiem pracy, dlatego postanowiłem pokazać tę kwestię nie od strony odsetka wydatków publicznych, ale na tle wynagrodzeń Polaków. W 2017 roku miesięczne uposażenie posła (pomijając dodatki za pełnione funkcje) wynosiło 9892,30 zł, zaś dieta – 2473,08 zł. Wybrańcy są jednak traktowani przez fiskusa wyjątkowo: dieta nie jest obciążona podatkiem dochodowych, zaś kwota wolna od podatku dla posłów jest blisko czterokrotnie wyższa niż dla zwykłego obywatela i dla 2017 roku wynosiła 30 451 zł. W rezultacie roczne zarobki „na rękę” naszych wybrańców w ubiegłym roku można było obliczyć na ok. 113 726 zł. Żeby taką sumę otrzymać na konto, w 2017 roku pozbawiony przywilejów poselskich, zatrudniony na umowę o pracę, musiałbym zarabiać ok. 13 494 zł brutto miesięcznie.

Najnowsze dane dotyczące statystycznego rozkładu wynagrodzeń pracujących Polaków GUS przedstawił dla października 2016 roku. Na ich podstawie wiemy, że przeszło trzykrotność średniego wynagrodzenia, czyli ok. 13 040 zł brutto, zarabiało ok. 2,3% najlepiej sytuowanych. Ponieważ średnia wynagrodzeń zwiększyła się w relacji do października 2014 roku (rozkład analizowany jest raz na dwa lata) o 5,8%, przyjmijmy roboczo, że średnia dla całego 2017 roku była o 3% wyższa od tej w październiku 2016 roku. Trzykrotność takiej podwyższonej przeciętnej to już ok. 13 431 zł brutto miesięcznie. Czyli o 63 zł mniej niż kwota, jaką trzeba zarabiać miesięcznie, by na rękę otrzymać tyle, co szeregowy poseł. Stąd z bardzo dużym prawdopodobieństwem możemy stwierdzić, że każdy parlamentarzysta otrzymuje za swoją pracę więcej niż 98,7% pracujących w naszym kraju.

Właściwie trudno znaleźć zawód, w którym zarabia się takie pieniądze. To pułap podobny do tego, jaki osiągają kontrolerzy ruchu lotniczego, komendant główny policji czy szef ds. bezpieczeństwa informatycznego dużego banku. Albo dyrektor – firma Sedlak&Sedlak podaje, że w 2016 roku mediana wynagrodzeń najwyższej kadry kierowniczej wynosiła 12 tys. zł brutto w skali całego kraju oraz np. 13,4 tys. zł brutto w Szczecinie czy też 16 tys. zł brutto w Warszawie.

10 najbogatszych osób w Polsce ma tyle, co 6,8 miliona najuboższych

Wielu (jeśli nie większość) dyrektorów cieszy się bogatym pakietem benefitów i korzyści, jakie de facto powiększają i tak imponujący dochód rozporządzalny, czyli taki, który pozostaje po potrąceniu kosztów związanych z comiesięcznymi wydatkami. Służbowe auto, karta kredytowa i inne bonusy np. zapewnienie darmowego lokum o odpowiednim standardzie w miejscowości, w której znajduje się biurowiec firmy, to nic nadzwyczajnego w świecie top managementu. Posłowie mogą mieć pod tym względem podobnie, jeśli nie lepiej – Kancelaria Sejmu (KS) zapewnia im środki na utrzymanie biura poselskiego (do 14,2 tys. zł miesięcznie – w przypadku posłów z niepełnosprawnością do 21,3 tys. zł), a przeciętna kwota zwracana posłowi na pokrycie kosztów podróżowania autem to 25-30 tys. zł rocznie. Parlamentarzyści zgłaszają się do kancelarii z bardzo wieloma wydatkami, które są pokrywane z budżetu KS: przeloty lotnicze, przejazdy taksówkami, posiłki w restauracjach, wydatki na pralnię, a nawet kwiaty. No i jeśli miejsce zamieszkania parlamentarzysty mieści się poza Warszawą, to do dyspozycji jest hotel sejmowy. Mało tego, blisko co czwarty poseł osiąga także dodatkowe dochody dzięki pełnieniu funkcji przewodniczącego lub zastępcy przewodniczącego komisji lub podkomisji sejmowej.

Reasumując: zarabiając prawie czterokrotność mediany wynagrodzeń i mając do samodzielnego opłacenia mniej rachunków niż przeciętni obywatele, posłowie należą do elity 2% najlepiej wynagradzanych pracowników w Polsce. Zasoby, jakie mogą przeznaczyć na oszczędzanie lub wydatki na cele konsumpcyjne, plasują ich w gronie ciasnej, uprzywilejowanej elity, liczącej najwyżej 300 tys. osób. I to mimo ich regularnego utyskiwania na to, że koszty życia idą w górę, a ich pensje od niemal 9 lat stoją w miejscu.

Uposażenie parlamentarzystów może nie rośnie, ale to nie zmienia faktu, że miażdżąca większość posłów, którzy wcześniej pracowali poza Sejmem, zajmując miejsce w poselskich ławach poprawia swoją sytuację zarobkową. Według „Wprost” w 2016 roku tylko 34 posłów wykazało w zeznaniach podatkowych mniejsze sumy brutto, niż rok wcześniej. Wzrost średnich zarobków miesięcznych brutto wynosił u posłów ok. 3,5 tys. zł – warto przy tym zaznaczyć, że 44% składu Sejmu to debiutanci.

Co z tego wynika? Obowiązująca w Polsce ustawa zasadnicza w art. 104 pkt 1 informuje, że poseł jest przedstawicielem Narodu. W praktyce oznacza to, że jest on reprezentantem naszego społeczeństwa zasiadającym w ciele ustawodawczym. Ani nasza, ani żadna inna konstytucja na świecie nie wymaga, aby członek parlamentu miał określone IQ, wykształcenie, doświadczenie zawodowe czy ekspercką wiedzę z wybranej dziedziny. Wiadomo, że odpowiednie atrybuty mogą być pomocne w pracy, ale w założeniu każdy poseł, poszczególne komisje i cały parlament mogą korzystać z analiz zewnętrznych ekspertów np. na poziomie indywidualnym posłowie mogą korzystać ze społecznych czy też opłacanych (ze środków publicznych) specjalistów wspierających wybrańców swoimi kompetencjami. Zajęcie miejsca w jednej lub większej liczbie komisji czy podkomisji jest przy tym nie tylko okazją, ale i impulsem do poszerzenia zakresu swoich kompetencji w wybranej przez posła (lub kierownictwo partii) dziedzinie.

Wybory do Sejmu mają więc na celu wyłonienie nie 460 najznakomitszych fachowców w dziedzinie prawa, stosunków międzynarodowych, finansów itd., a raczej grupy będącej odbiciem społeczeństwa w dziedzinie poglądów politycznych, społecznych, obyczajowych. Po ostatnich wyborach w 2015 roku skład naszego Sejmu (na poziomie ogólnych danych oczywiście) określić można jako coś w ćwierć (?) drogi między specyficznie zmodyfikowaną próbą losową (z 30,5 mln polskich wyborców) a patriarchalną merytokracją. Sejm charakteryzuje silna nadreprezentacja mężczyzn (73% składu Sejmu) oraz osób z wyższym wykształceniem (92% – pośród wyborców ok. 20%), w tym nauczycieli i wykładowców akademickich (13% składu Sejmu – w ogóle pracujących niespełna 5%), prawników (10% – wśród wszystkich pracujących posiadający uprawnienia adwokaci, radcy prawni, prokuratorzy i sędziowie stanowią łącznie ok. 0,4%, a pośród uprawnionych do głosowania odsetek osób z dyplomem magistra prawa to również ok. 0,4%), ekonomistów (10% – ok. 3% wyborców może się pochwalić dyplomami ukończenia studiów z zakresu ekonomii lub administracji), lekarzy (3% – w ogóle pracujących stanowią 1%, a w ogóle wyborców – ok. 0,7%) – abstrahując przy tym od relatywnie potężnej nadwyżki stronników silnych i zorganizowanych grup interesów np. fundamentalistów religijnych czy myśliwych.

Posłom zdarza się głosować odwrotnie od zamierzeń (np. podczas zeszłotygodniowego  głosowania w sprawie projektu Ratujmy Kobiety). Ani to, ani jakość ich wystąpień publicznych, nie muszą bronić tezy,  że oto mamy w parlamencie przedstawicieli 2% najlotniejszych umysłów naszego narodu, narodowy crème de la crème. Nie to jest przecież celem demokratycznych wyborów – celem jest reprezentowanie złożoności punktów widzenia, opinii i przekonań naszego społeczeństwa!

Politykom należy się podwyżka

Biorąc to wszystko pod uwagę sądzę, że postulat Razem mówiący o obniżeniu wynagrodzenia posła z aktualnych 12 365 zł brutto (uposażenie plus dieta) do trzykrotności wynagrodzenia minimalnego, które wynosiło 1850 zł w 2016 roku, 2000 zł w 2017 roku, a 2100 zł w roku bieżącym, na tle powyższych danych ekonomicznych nie wydaje się ideą radykalną, na dodatek podszytą „głupim populizmem”. W 2016 roku ta trzykrotność uplasowałaby posłów pośród 20% najlepiej zarabiających. Skoro – jak pokazuje praktyka – posłowie prawie za nic nie muszą płacić, możemy zignorować fakt, że przyjdzie im pracować w mieście o najwyższych kosztach życia w całym kraju. Inaczej mówiąc – prawdopodobnie dochodu do dyspozycji mogłoby im pozazdrościć może prawdopodobnie nawet 9 na 10 z pracujących. Razem proponuje więc degradację z 2% elity do poziomu zarobków 20% najlepiej wynagradzanych pracowników w tym kraju. W dzisiejszych realiach oznaczałoby to, że dla przeciętnego debiutanta w Sejmie wstąpienie do szeregu posłów nie oznaczałoby ani pogorszenia, ani polepszenia warunków ekonomicznych. Czy to źle?

Większość z nas, wyborców, nie ma dostępu do prywatnej służby zdrowia, prywatnych szkół, opiekunek do dzieci, egzotycznych wyjazdów i jedzenia w restauracjach „za darmo” oraz wożenia się taksówkami za każdym razem, gdy przyjdzie nam na to ochota. Jeśli nieco ponad 1/3 posłów zasiada w Sejmie już trzecią lub kolejną kadencję, mamy do czynienia z grupą doświadczonych parlamentarzystów – ale też osób, które od dłuższego czasu, a może nawet przez całe swoje życie zawodowe, nie miały okazji mierzyć się z wyzwaniami życia w Polsce. To sprawia, że ich emocjonalne zaangażowanie w rozwiązywanie problemów, jakie dręczą większość obywateli, z natury musi być mniejsze. Im większe „odklejenie” posłów od realiów życia w naszym kraju, tym trudniej wierzyć w to, że zdolni są do realnego i świadomego reprezentowania swoich wyborców. Pytanie się szofera o to, jak się żyje Polakom, może nie wystarczyć.

Czy zejście z pułapu 2% do 20% najlepiej zarabiających byłoby tak szkodliwe dla jakości naszej demokracji? Czy istotnie pogorszyłoby poziom debaty parlamentarnej? Czy częściej zdarzałyby się pomyłki przy głosowaniu? Czy większa liczba posłów „latałaby samochodem” na „sejmowe delegacje”? Czy skład Sejmu gorzej oddawałby spektrum poglądów, jakie cechują naszych rodaków? Czy do parlamentu trafiłoby istotnie mniej osób pracowitych i faktycznie zdeterminowanych, by zrobić coś dla naszego kraju? Czy taka zmiana zwiększyła, czy zmniejszyłaby liczbę karierowiczów i osób łasych na pieniądze oraz apanaże? Czy posłowie staliby się łatwiejszym celem do korumpowania (o co warto pytać w kontekście afery z senatorem Kogutem)? Każdy z wyborców oceniając pomysł lewicowej partii powinien odpowiedzieć sobie na te pytania. Ufam, że mając kilka dodatkowych danych odnośnie struktury wynagrodzeń Polaków, może to być nieco łatwiejsze.

Czas na płacę maksymalną

Od siebie miałbym dla Razem tylko jedną sugestię. Zamiast trzykrotności płacy minimalnej wynagrodzenie posłów mogłoby zostać określone jako płaca minimalna plus mediana wynagrodzeń. W 2016 roku dawałoby to 1850+3511, czyli 5361 zł brutto miesięcznie – ciut mniej niż 3×1850, czyli 5550 zł. Niemniej moja formuła miałaby dodatkowe walory ponad silne umotywowanie posłów do dbania o regularne i śmielsze podwyższanie minimalnej pensji:

1.Wynagrodzenie posłów rosłoby naturalnie wraz ze wzrostem zarobków całej populacji pracujących – a marginalizowany byłby fakt, że w pewnym uproszczeniu najszybciej wynagrodzenia rosną tym, którzy zarabiają w polskiej gospodarce najwięcej (co znajduje odbicie w średniej).

2. Posłowie, a także większość naszych rodaków przyswoiłaby sobie pojęcie „mediany” i lepiej rozumiała przewagi tego wskaźnika nad średnią arytmetyczną. Na rynku pracy (i nie tylko) to dość użyteczna wiedza.

3. Zamiast raz na dwa lata przeszlibyśmy do analizowania rozkładu wynagrodzeń w rytmie corocznym lub nawet częstszym – a to także korzyść dla świadomości obywateli względem tego, jak dużo (a właściwie jak mało) zarabia się w naszym kraju i w jakim tempie to się zmienia. W kąt poszedłby wskaźnik przeciętnego wynagrodzenia w sektorze przedsiębiorstw, wyliczany w tej lepszej 1/3 naszego rynku pracy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Łukasz Komuda
Łukasz Komuda
Ekonomista, publicysta, ekspert rynku pracy
Ekonomista, ekspert rynku pracy, redaktor portalu rynekpracy.org, związany z Fundacją Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych.
Zamknij