„Księżyc z Peweksu” na pewno dodaje wiele do historii - przygniecionej nostalgicznym lub antykomunistycznym banałem - najważniejszego dla formacji naszego społeczeństwa okresu w XX wieku.
Morze szarości, na nim wyspy bieda-blichtru dla nomenklatury, celebrytów z Opola, prywaciarzy i seks-turystów ze Skandynawii. Do tego pomarańcze na święta, kawa w Peweksie i krem czekoladowy przywieziony z NRF, jak władza łaskawie przymknęła oko – no i jeszcze porucznik Borewicz zaprasza byłą żonę na kolację do Victorii. Stereotyp luksusu w PRL rozciąga się gdzieś między szyderstwem a’la Bareja a nostalgią za światem peryferyjnej, ale jakoś dumnej nowoczesności, w której mogliśmy wierzyć, że jesteśmy „najweselszym barakiem w obozie” i prawie Zachodem, nawet jeśli za zachodni kredyt.
Okładka Księżyca z Peweksu (Wyd. Czarne) ustawia potoczną recepcję tematu – oto nierozświetlona latarniami (jedynie odblaskiem hotelowych świateł) szarość za oknem warszawskiej Victorii, na głównym planie w środku hotelowej restauracji dwójka ludzi. Jeden z Indii lub Bliskiego Wschodu, drugi nieokreślony, ubrany raczej jak pracownik Cenzinu lub oficer wywiadu (co czasem na jedno wychodzi) niż SB. Przekaz jest prosty: wyspa nowoczesności dostępna dla wybranych, dookoła morze socjalistycznej, ponurej siermięgi. Na szczęście historie z książki Aleksandry Boćkowskiej wychodzą poza banalny stereotyp.
Autorka stara się wyjść poza sztampę artefaktów z Peweksu i gagów z Alternatywy 4 – mówi o luksusie jako wolności wyboru, często wykupionej za dewizy „wolności od” przeciętności PRL, także o prawie do zachowania pozorów odrębnego, niechby i anachronicznego stylu życia. Pokazuje też – choć kontekst i potrzebne szczegóły często trzeba dośpiewywać za autorkę – dynamikę konsumpcyjnych aspiracji Polaków, które latami pozwalały system politycznie stabilizować, lecz w fazie kryzysu okazały się bombą z opóźnionym zapłonem.
Wysp „luksusu” PRL mamy u Boćkowskiej kilka, dobranych dość reprezentatywnie dla różnych znaczeń tego pojęcia. Są więc post-galicyjscy ziemianie rysujący w Krakowie zastawy na obrusach z papieru, żyjący z lekcji francuskiego dla dzieci aspirujących socjalistycznych mieszczan, ale i – w kolejnym już pokoleniu – z biznesu pieczarkowego, który pozwala wreszcie, mocą prywatnej inicjatywy zamienić aktywa etosowo-kulturowe w twardy, protokapitalistyczny pieniądz. Czytamy o bohemie z Saskiej Kępy, która kapitał przedwojennego mieszczaństwa trochę trwoni, a trochę restauruje budując, jeśli nie hołubioną, to w każdym razie tolerowaną przez władze enklawę pięknych ludzi z innego świata, żyjących z pokątnych fuch, ale często też pokaźnych gaż z reżimowego Pagartu. Na gdyńskim Orłowie zwanym „Zegarkowem” poznamy z kolei aspirującą arystokrację klasy robotniczej – marynarzy, którzy dzięki kontaktom z Zachodem, delegacjom dolarowym, sklepom Baltony i ograniczonemu szmuglowi tworzą swym rodzinom namiastkę życia na miarę klasy średniej już od późnych lat 50. Dalej jest Zakopane – prawdziwa twierdza drobnomieszczańskiego kapitalizmu handlowo-usługowego (przewaga sektora prywatnego nad uspołecznionym!), nad którą góruje socjalistyczny pasożyt i okno wystawowe zarazem – monumentalny hotel Kasprowy, który swą bryłą przyćmił Gubałówkę i doprowadził do płaczu niejednego górala z Polany Szymoszkowej. Jeszcze bardziej monumentalnie i światowo jawi się Victoria – wyspa luksusu naprawdę, bo za dewizy i na szwajcarskich technologiach, z egzekucjami Mossadu, brudnymi dealami z bronią dla terrorystów, młodym Kwaśniewskim i starszym Rakowskim pluskającymi w basenie. Mamy wreszcie luksusy zarezerwowane dla samej władzy – ośrodki łowieckie pod Piłą, które wydarł z centralnego rozdzielnika zapalony myśliwy i, tak się przypadkiem złożyło, wojewoda Śliwiński, ale i obrazki z życia polskiej Katangi, czyli baronów przemysłowych Górnego Śląska złotych czasów sekretarza KW w Katowicach Edwarda Gierka i właśnie dekomunizowanego generała Ziętka.
Wszystkie te opowieści – zazwyczaj oparte na „zeznaniach” widzów i uczestników tamtego świata, stąd też pełne anegdot – nie składają się na spójną panoramę tematu i nie przynoszą autorskiej syntezy. Samej autorce na pewno bliskie są wnioski o relatywizmie PRL-owskiego luksusu (dobra kawa, Fiat Mirafiori…) i wadze jego niematerialnych aspektów (luksusem jest np. nie handlować na zagranicznej wycieczce, tylko bez stresu oglądać zabytki), wskazuje ona też na radykalny okcydentalizm tego wymiaru życia – luksus jest właściwie tożsamy z Zachodem na gruncie zbiorowej wyobraźni Polaków i tylko w „zachodnim” kontekście powszechnie akceptowany. Wymowna jest tu szczególnie dykteryjka z Jastarni, jak to letnicy cmokają z zachwytu nad mercedesem na rejestracji francuskiej, by po chwili skomentować podobny samochód Polaka zawistnym „dorobił się, skurwysyn”. Księżyc z Peweksu na pewno dodaje wiele do przygniecionej nostalgicznym lub antykomunistycznym banałem historii najważniejszego dla formacji naszego społeczeństwa okresu w XX wieku – co najmniej kilka wniosków warto tu wprost dopowiedzieć za autorkę.
Po pierwsze, nie ma jednej epoki PRL. Ewolucję systemu najlepiej chyba można rozpoznać po stosunku władzy do sektora nieuspołecznionego, inaczej „prywatnej inicjatywy”. U Boćkowskiej przeczytamy o najbrutalniejszych represjach z czasu „bitwy o handel”, potem o oportunizmie ścigania w latach 60., gdy na przemyt – o ile dobra zagraniczne nabierano „łyżką a nie chochlą” – funkcjonariusze potrafili przymykać oczy, przez „zielone światło” dla prywatnej inicjatywy wraz z ustawą z 1972 roku umożliwiającą zatrudnianie pracowników spoza najbliższej rodziny, nakazaną odgórnie tolerancję dla przewozu towarów konsumpcyjnych z Berlina Zachodniego, Wiednia i Budapesztu w roku 1976 aż po „bogaćcie się” Wilczka i Rakowskiego – z interludium na pokazowy zamordyzm epoki stanu wojennego. Szczególnie okres po objęciu władzy przez Edwarda Gierka to czas wielkiej socjalistycznej hipokryzji – władza przestaje pytać obywateli, skąd mają dolary, byle je wydawali w Baltonie, Peweksie, Kasprowym albo spółdzielni mieszkaniowej. Jeśli obsługujesz klientów dewizowych, towar dla ciebie zawsze się znajdzie. A po odejściu na emeryturę upierdliwego ascety „Wiesława”, ludzie PZPR i nomenklatury przestają się wstydzić nie tylko łososia i kawioru na raucie, ale nawet towarzystwa opływających w gotówkę prywaciarzy i rozbijających się porsche synów. Przez ponad czterdzieści pięć lat trwania PRL Polacy przeżywają nie jedną, a co najmniej pięć społecznych epok.
czytaj także
Po drugie, dychotomiczny podział na naród i partyjno-dyrektorską nomenklaturę nie ma sensu. PRL to kraj dużych – zwłaszcza od lat 70. – i bardzo niekonsekwentnie zwalczanych nierówności statusu. Dostęp do dóbr konsumpcyjnych i pozycję społeczną wyznaczały liczne i nie zawsze pokrywające się kryteria, od branży zatrudnienia i charakteru wykonywanej pracy, przez dochody oficjalne, koneksje towarzysko-rodzinne, uprawiane hobby, przynależność do różnych organizacji, dostęp do walut twardych i dóbr zagranicznych, czasem prosta geografia zamieszkania. Był to świat bardzo rozwarstwiony – dojarkę z podhalańskiego PGR i badylarza na sylwestrze w Kasprowym, któremu kierowca dowoził pieniądze w reklamówkach mogło dzielić ledwie parę kilometrów i społeczna przepaść – ale czynniki nierówności były bardzo złożone.
Po trzecie, gospodarka PRL może i była „centralnie planowana”, a państwo autorytarne, ale przede wszystkim były to systemy silnie spersonalizowane. Przydziały środków – od talonów na pralki po nowe hale fabryczne – zależały głównie od siły przebicia decydentów z poszczególnych województw. Boćkowska świetnie to ilustruje przykładem wojewody Śliwińskiego, który po latach zasłużył sobie nawet na wzmiankę w Pile tango Strachów na Lachy – jego pasja łowiecka dzielona z premierem Jaroszewiczem, osobista charyzma i talenty dyplomatyczno-perswazyjne, a nie obiektywna wartość regionu pilskiego w socjalistycznym podziale pracy decydowały o inwestycyjnym boomie nad Gwdą. Z kolei od osobowości I sekretarzy zależał nie tylko styl przekazu, ale i priorytety importu (cytryny czy obrabiarki?), metraż budowanych mieszkań, względnie plany budowy przemysłu motoryzacyjnego.
Być może najciekawsza w tych opowieściach o PRL-owskim luksusie jest dynamika społeczna, o jakiej świadczył, ale też – jaką uruchamiał. Oto w Gdyni, za sprawą handlu dalekomorskiego rodzi się zalążkowa, socjalistyczna klasa średnia i – biedne, bo biedne, ale społeczeństwo konsumpcyjne i to na półtora dekady przed nadejściem Gierka. W Zakopanem – przygniecione do ziemi zostają rodziny wielkich właścicieli, ale drobny biznes rozkwita; zamiast socjalizmu, PRL przyniósł turystycznemu miastu drobnomieszczański kapitalizm. A i zmienne atrybuty luksusu – tandetne zegarki elektroniczne, na które popyt u przemytników wypiera szwajcarską klasykę – pokazują wielkie procesy z poziomu bazy i nadbudowy. Oto „luksus” się umasawia, nie tylko za sprawą zmiany technologicznej na Zachodzie, ale przede wszystkim wraz z odejściem od arystokratyczno-inteligenckiego wzorca elity na rzecz nowego, socjalistycznego mieszczaństwa – inżynierów Karwowskich z Czterdziestolatka.
czytaj także
Osobny rozdział Boćkowska poświęca najsłynniejszemu hotelowi PRL. I słusznie, bo okładkowa Victoria to świetna metafora paradoksalnej Gierkowskiej modernizacji. Była spóźniona – Victorię oddano do użytku, gdy zaczął się ekonomiczny zjazd w dół i zaciskała się pętla zagranicznego zadłużenia; tak samo poniewczasie budowano Hutę Katowice, rozbudowywano kopalnie węgla czy inwestowano w elektronikę użytkową. Była „wyspowa” – przepychem, ale i zwykłą jakością wykonania przypominała niepasującą do okolicy enklawę innego świata; podobnie wiele z zakupionych w latach 70. zachodnich technologii rozbijało się o niewydolność gospodarczego otoczenia: do modernizowanych fabryk huty nie potrafiły wywalcować odpowiednio cienkiej stali, a elektrownie dostarczyć prądu bez przerw. Dalej, Victoria rozbudzała aspiracje, których socjalistyczne społeczeństwo nie mogło zaspokoić. Dla robotników była nieosiągalna (polecam anegdotę o upokarzającej „wycieczce motywacyjnej” dla rozleniwionych płacami górników), elitę zaś frustrowała jako manifestacja krzyczącej niesprawiedliwości, że w „rosnącej w siłę” Polsce nie może ona żyć tak, jak jej odpowiednicy na Zachodzie. Wreszcie, Victorię zbudowano naprawdę z rozmachem i na pokaz – inaczej niż również opisywany przez autorkę hotel Forum – dzięki zastosowaniu zachodnich technologii. Problemy zaczęły się wówczas, gdy na proste naprawy czy części zamienne do instalacji filtrującej wodę w basenie (!) trzeba było wydać dewizy – w drugiej połowie lat 70. wyjątkowo deficytowe. Podobnie budowane na zachodnich licencjach fabryki zatrzymywały produkcję z banalnych przyczyn – braku części zamiennych czy serwisu dostępnego za polskie złote.
Paru rzeczy w książce Boćkowskiej brakuje. Na osobny rozdział o luksusie w PRL nadawałaby się historia pracowników LOT-u – choć tę po części obsłużyła już inna autorka Czarnego, Anna Sulińska we Wniebowziętych. Podobnie na dłuższą wzmiankę w tym kontekście zasługują dzieje wywiadu cywilnego PRL, który co najmniej od czasu stworzenia ośrodka w Kiejkutach był dla młodych ludzi przepustką do zachodniego dolce vita. Nie bez powodu adeptów szpiegowskiej sztuki kuszono perspektywą mieszkania z widokiem na Pacyfik, kortami tenisowymi i samochodem Volvo w specjalnie nakręconych filmach szkoleniowych.
Zdecydowanie za mało jest też popkultury. Przywołane przez Boćkowską obrazy ograniczają się właściwie do kilku scen z 07 Zgłoś się. Tymczasem każdą niemal z jej figur i całych historii odnajdziemy w jakimś PRL-owskim dziele: drobnego przemytnika w Heniu Lernaszewskim z Domu, marynarzy i półświatek Wybrzeża w Mewach, warszawkę na basenie w Victorii w serialu W labiryncie, wnętrza Kasprowego w Tulipanie, bohemę w Niewinnych czarodziejach.
To wszystko o tyle istotne, że – podobnie jak w realu – emblematy luksusu w oficjalnym obiegu kulturalnym, choć nieraz pokryte rytualną dawką dydaktyzmu jako objawy dekadencji, wymykały się spod kontroli. Generując nowe, konsumpcyjne aspiracje najpierw pacyfikowały i konformizowały społeczeństwo, w czasie kryzysu dobijały jego legitymizację.
czytaj także
Obecna w niemal wszystkich rozdziałach książki metafora „wyspy” czy „enklawy” (luksusu – materialnego czy mentalnego – na morzu socjalistycznej szarzyzny) przesłania niestety zasadniczy problem orientacji na Zachód w PRL, ówczesnych emblematów dobrego życia, znaków dystynkcji i socjalistycznego bieda-konsumeryzmu. Może najbardziej widać to w historiach prywaciarzy, którym produkcja tandety w rodzaju plastikowych kwiatów czy lusterek-stokrotek przynosiła wówczas fortuny, względnie hodowców pieczarek czy choćby solidnych rzemieślników. Autorka wpada tu w banalne koleiny opowieści pt. twierdza (prywatnej, rynkowej) racjonalności i efektywności oblężona przez siły (socjalistycznego, państwowego) absurdu i niedoboru.
Pamiętacie te stylowe lusterka?
Opublikowany przez Pewex na 1 stycznia 2018
Problem z tą opowieścią polega na tym, że prywaciarski protokapitalizm był tak efektywny właśnie jako osamotniona i raczej niewielka wyspa na morzu gospodarki niedoboru. Owszem, badylarzy gnębiły domiarami władze skarbowe, gumowe paragrafy sprzyjały terrorowi biurokracji, a zdobycie surowca do produkcji (często też pracowników) w niektórych branżach wymagało cyrkowej ekwilibrystyki. Do tego łapówki i stalowa wątroba niezbędna do kontaktów z lokalnym establishmentem. Tyle strona podażowa. Rzecz w tym, że to zawsze tylko połowa układanki. Ta druga w PRL, zwłaszcza od połowy lat 70., była dla polskich protokapitalistów bardzo sprzyjająca. Przede wszystkim, w socjalistycznej gospodarce niedoboru prawo Saya – każda podaż znajdzie swój popyt – działa w praktyce. Dwa kółka ze szkła, blaszany pałąk i dwie oprawy z prostej wtryskarki do plastiku, złożone ręcznie – mogły przynieść pomysłodawcy fortunę, bo ludzie wszystko skupowali na pniu. Podobnie sztuczne kwiaty, którymi chłopi dekorowali domy we wsiach odwiedzanych przez święty obraz. Trochę pomyślunku, bierzemy się ostro do roboty – i gotówka płynie sama. A przynajmniej tak to musiało z zewnątrz wyglądać. Bo rynek jest chroniony przez socjalistyczne państwo przed konkurencją zagraniczną, bo nakazowo-rozdzielczy plan dla producentów państwowych na potrzeby konsumentów reaguje z opóźnieniem albo wcale, wreszcie – bo kurs wymienny waluty jest tak horrendalnie wysoki, że parę miesięcy zbierania w szparagów w Niemczech czy truskawek w Szwecji pozwalał zgromadzić kapitał założycielski na przyzwoity biznes.
Luksus w PRL niektórym dawał poczucie wyższości, innym budował aspiracje, jeszcze innych frustrował i na końcu odebrał państwu legitymizację u obydwu „wiodących klas”: robotniczej, bo był poza jej zasięgiem, i tej inteligenckiej, bo był tylko namiastką tego prawdziwego, z Zachodu. Zanim to się stało, importowane towary i przywiezione dewizy, ale i mikroekonomia prywatnej inicjatywy – ta sama, która sprawiała, że było co trwonić na bankietach w Kasprowym – ustawiły na lata nasze zbiorowe imaginarium na temat kapitalizmu i Zachodu, zdominowane pragnieniem dołączenia do lepszego świata.