Gospodarka

Nie ma jednej ekonomii

O źródłach powstawania idei ekonomicznych i współczesnej matematyzacji ekonomii z Jędrzejem Malko rozmawia Jan Chudzyński. Wywiad ukazał się na łamach „Zielonych Wiadomości”.

Jan Chudzyński: Chciałbym porozmawiać z tobą o tym, jak ekonomia i ekonomiści widzą świat. Zaczynając od Adama Smitha.

Jędrzej Malko: Zacznijmy od tego, że nie ma jednej ekonomii. Szkół myślenia o gospodarce jest wiele, i różnią się od siebie diametralnie. Natomiast można powiedzieć, że zarówno w przeszłości, jak i dziś, w debacie dominują te szkoły, które nie starają się zrozumieć świata, tylko na niego wpłynąć. Ekonomiści kreują wyobrażone światy zaludnione przez modele i metafory często po to, by uzasadnić jakąś politykę.

Zauważmy przy tym, że Adam Smith żadnym ojcem ekonomii nie był. To duża strata, że wrabiamy Smitha w ojcostwo i zapominamy o tym, co się działo wcześniej. Przed nim także zastanawiano się, jak działa gospodarka i co robić, aby działała sprawniej. Już u Ksenofonta, ucznia Sokratesa, znajdziemy rozważania nad tym, jak poradzić sobie z ateńskim deficytem.

Czyli źródeł współczesnej ekonomii powinniśmy szukać w Grecji?

Zastanówmy się lepiej, po co w ogóle chcemy szukać tych źródeł. Myślę, że warto porzucić myślenie o historii idei ekonomicznych w kategoriach linearnego rozwoju: od pierwszych, archaicznych intuicji do współczesnych, twardych ustaleń naukowych. Natomiast warto studiować wielowiekową historię debat o gospodarce, ponieważ dzięki temu można dostrzec, jak raz za razem w podobnych warunkach gospodarczych pojawiają się podobne dyskusje. Mamy więc do czynienia nie tyle z liniowym rozwojem ekonomii, co z historią powtarzających napięć społecznych, którym towarzyszą powtarzające się idee.

Jakie okoliczności doprowadziły do powstania nowożytnej ekonomii?

Bardzo rzecz upraszczając, nowe motywy w refleksji ekonomicznej zaczęły się pojawiać wraz z dynamizacją życia gospodarczego. Choć dopiero po rewolucji przemysłowej europejska gospodarka poznała zjawisko wzrostu, to jeszcze w średniowieczu, na długo przed wynalezieniem maszyny parowej i latającego czółenka, w wielu miastach handel był żywy, a zjawiska rynkowe powszechne. Żyjący w tych miastach akademicy, ludzie zajmujący się administracją pierwszych uniwersytetów, pobieraniem opłat od studentów, a więc bardzo zanurzeni w praktyce, zaczęli w pewnym momencie odchodzić od myślenia o świecie i gospodarce w statycznych, konserwatywnych kategoriach.

Konserwatywne chrześcijaństwo w tamtym czasie opisywało świat w sposób dość czarno-biały. Był grzech i zbawienie, prawda i fałsz, cena sprawiedliwa i cena złodziejska – stany pośrednie były w pewnym sensie niewyobrażalne. W tej wizji świata, jeżeli kupiłeś bochenek chleba za 10 szylingów, a sprzedałeś go za 11, to zgrzeszyłeś, byłeś oszustem. Sprawiedliwa cena była rozumiana jako wyraz prawdziwej natury tego bochenka – jego wewnętrzną, prawdziwą, wartością było albo 10 szylingów, albo 11, wartość nie mogła być raz taka, a raz taka.

Potem cena zaczyna być elementem gry między stronami. Ktoś chce kupić, ktoś chce sprzedać i chodzi o to, aby oni między się sobą dogadali. Z naszej perspektywy wydawać się to może czymś banalnym, ale pojawienie się sprawiedliwości, która nie wynika z rozpoznania wewnętrznej prawdy o bochenku chleba, ale z dynamicznej gry sił pomiędzy piekarzem a kupującym, było rewolucyjne.

Czyli uwolnienie cen pozwoliło zwiększyć dynamikę.

Myślę, że przejście od gospodarki statycznej do dynamicznej i narodziny ekonomii nowożytnej lepiej od historii cen ilustruje ewolucja podejścia do lichwy. Mało który temat emocjonował ludzkość dłużej i bardziej niż pożyczanie na procent. Przez wieki „pieniądz, który rodzi pieniądz” był postrzegany jako godne potępienia wynaturzenie. Jeśli pieniądz ma umożliwiać wymianę, musi być neutralny, jeśli ma być miarą wartości, nie może sam swojej wartości zmieniać. Jeżeli ktoś pożyczał ci 10 szylingów, a żądał z powrotem 11 szylingów, to ewidentnie naruszał naturę rzeczy – podobnie jak z tym bochenkiem chleba. Szyling musiał być wart nie mniej i nie więcej jak szyling.

„Wszystko jest dostępne. Tylko weź się do roboty!”

W średniowieczu metafizyczne obiekcje przeciwko lichwie splatały się z interesami największego w Europie posiadacza ziemskiego, czyli kościoła katolickiego, a w pewnym sensie także z interesem rolniczych społeczności. Ogłaszając procent składany diabelskim wynalazkiem i żądając kary śmierci dla lichwiarzy, kościół bronił się przed konkurencją, czyli rodzącym się mieszczaństwem. Zarazem w gospodarce nieznającej zjawiska wzrostu pożyczanie na procent istotnie uderzało w biedniejszych. Kiedy pożyczka służyła nie wzbogacaniu się, a pokryciu nieplanowanych wydatków, często wynikających z nieszczęścia, na przykład gdy potrzebne były pieniądze, bo spaliła się stodoła czy ktoś zachorował, oprocentowanie pożyczki raziło jako niemoralne. Obowiązkiem bliźniego jest przecież pomóc drugiemu w chorobie, a nie zarabiać na cudzym nieszczęściu.

Wraz z rozwojem handlu i rozpowszechnianiem się zjawisk rynkowych uznano jednak, że gospodarka nie musi być grą o sumie zerowej, a pieniądz może stać się kapitałem, który przynosi zysk, a więc można oczekiwać od niego procentu. Myślę, że przemiana pieniądza w kapitał i uznanie prawomocności oprocentowanego kredytu to kamień węgielny nowożytnej ekonomii. Wraz dostrzeżeniem produktywności kapitału pojawiło się bowiem pytanie, jak się tym nowym bogactwem dzielić.

Jednak prawdziwa wartość w ekonomii pochodzi z ziemi, przynajmniej tak twierdzili fizjokraci.

Tak. Dla nich jedynym prawdziwie produktywnym sektorem był sektor rolniczy. Reszta zajmowała się tylko przetwarzaniem tego, co dała natura. To jest zresztą idea, która szybko zniknęła z głównego nurtu myśli ekonomicznej, a może szkoda, bo dziś mogłaby pomóc nam przemyśleć kwestię ekologii. To natomiast, co od fizjokratów z nami zostało, to przekonanie, że skoro natura jest źródłem wartości ekonomicznej, to rządzi się ona się prawami naturalnymi, analogicznymi do praw chemii czy fizyki. Do dziś takie przekonanie trzyma się mocno.

Co się potem wydarzyło? Teraz możemy wrócić do Adama Smitha, który argumentując, że wartość bierze się z pracy, atakował post-feudalne, gwarantowane przez państwo monopole, które według niego nie pozwalały na taki właśnie „naturalny” rozwój i sprawiedliwe wynagradzanie pracy. W swoich czasach był uważany za rewolucjonistę, inspiratora rewolucji francuskiej i burzyciela porządku społecznego. Kilka tygodni przed ukończeniem O bogactwie narodów policja przechwyciła jego rękopis. Podobno tylko cudem ocalał z rąk cenzorów. Ludzie mieli świadomość, że Smith uderza w interesy klas uprzywilejowanych. Zanim więc jego myśl została wykastrowana z emancypacyjnego potencjału i wciągnięta na sztandary brytyjskiego kolonializmu, Smith był uważany za przyjaciela biedoty.

Kontynuując tę przebieżkę po stuleciach debat gospodarczych: potem mamy kolejnego rewolucjonistę, Karola Marksa. Ten z kolei dowodził, że tak jak feudalizm nie wynagradzał ludzi za to, co wytwarzali, tak nie robi tego kapitalizm. Bo kapitalista wyzyskuje, okrada pracowników, jak wampir wysysający wartość z żywej ludzkiej pracy.

Koncepcja wartości pracy pomogła w rozbijaniu paternalistycznych, konserwatywnych argumentów przeciwko kapitalizmowi. Gdy starcie to zostało rozstrzygnięte na korzyść kapitalizmu, zagadnienie wartości pracy zniknęło z centrum myśli ekonomicznej. Bardzo rzecz upraszczając, można powiedzieć, że potencjał polityczny teorii wartości opartej na pracy został wyzyskany do momentu, w którym służyła ona rozwojowi kapitalizmu. Gdy zaczęła mu zagrażać, została odrzucona na margines. W dwudziestowiecznej ekonomii wartość nie jest już obiektywna. To po prostu wszystko to, co ktoś z pełnym portfelem uzna za wartościowe.

Wspomniałeś, że o gospodarce myślano jak o naturalnym systemie, poszukując rządzących nią praw. Czy dzisiaj jest podobnie?

Ekonomia nigdy nie była nauką eksperymentalną, więc siła argumentacji zawsze była w niej budowana na różnych chwytach retorycznych. Przez wieki, aby się uprawomocnić, rozważania nad ekonomią były wyrażane w języku teologii, potem anatomii, później fizyki, jeszcze później matematyki. Ślady tego są widoczne w ekonomii do dziś. Inflacja czy konsumpcja to terminy przyjęte z medycyny, oznaczały kolejno opuchliznę i gruźlicę. Pierwsze modele cyrkulacji pieniądza wprost odwoływały się do odkrytego przez Williama Harveya krwiobiegu. Z fizyki została nam np. metafora equilibrium. O religijnym rodowodzie „niewidzialnej ręki rynku” nie wspominając.

Każdy z tych etapów odcisnął się nie tylko w języku, ale też w sposobie myślenia. Z metafor medycznych zostało nam postrzeganie gospodarki jako organizmu, który działa, bo taka jest jego natura, a kłopoty mogą pojawiać się jedynie wtedy, gdy organizm jest atakowany przez jakieś zewnętrzne czynniki: wirusy, bakterie, polityków, coś co zakłóca naturalne działanie rynku. Gdy mówimy o kryzysie roku 1997 jako o „azjatyckiej grypie” to sugerujemy, że kryzys jest przychodzącą z zewnątrz chorobą, anomalią, a nie wynika z wewnętrznej dynamiki kapitalizmu. Z fizyki newtonowskiej zostało nam myślenie w kategoriach atomistycznych, przez pryzmat których ludzie zdają się być całkowicie od siebie odrębnymi ciałami, które mogą na siebie oddziaływać, ale nigdy nie są związane w bardziej trwały sposób. Mógłbym tego typu przykładów podać znacznie więcej.

Słońce i gwiazdy kręcą się wokół Ziemi, czyli co by było, jakby liberałowie sprywatyzowali też Galileusza

Dzisiaj najciekawsze wydaje mi się to, jak bardzo ekonomia się zmatematyzowała. A matematyka jest czystą formą. Odwołuje się wyłącznie sama do siebie. Podobnie, zmatematyzowana ekonomia nie legitymizuje się już poprzez otwarte apele do autorytetu teologii, medycyny czy fizyki. Jak gdyby nie potrzebowała szukać swojego uprawomocnienia gdzieś na zewnątrz. Natomiast coraz częściej obserwujemy, że inne nauki zaczynają szukać swojego uprawomocnienia, stosując ekonomiczną metaforykę maksymalizacji zysku. Widać to w dziedzinach tak od siebie różnych, jak historia, kryminologia czy biologia.

Matematyzacja w ekonomii jest krytykowana, zresztą tak jak prymat głównego nurtu, który pomija szereg ujęć. W ostatnich latach pojawiają się postulaty zwiększenia pluralizmu w nauczaniu ekonomii.

I dobrze, że się pojawiają, bo wielogłos wciąż jest usuwany z ekonomii. Na uniwersytetach udajemy, że jest tylko jedna ekonomia, a nie dziesięć skłóconych ze sobą szkół ekonomicznych. Każda z nich ma swoje założenia i metodologię i ukazuje inne aspekty rzeczywistości gospodarczej. Czasem szkoły te dochodzą do podobnych wniosków, często jednak do zgoła odmiennych. Tymczasem żyjemy w złudzeniu, że albo ktoś się po prostu na ekonomii zna, albo nie.

Na głębszym poziomie pluralizm usuwany jest z ekonomii także w tym sensie, że eliminowana jest z niej świadomość istnienia sprzecznych interesów i politycznych napięć. Wielowymiarowe zjawiska gospodarcze są spłaszczane do opowieści o gospodarce, której produkt krajowy brutto ma po prostu rosnąć. Tymczasem PKB to gigantyczne uogólnienie. Sprowadza każdą aktywność do wspólnego mianownika i sumuje wszystko ze wszystkim. A my, kiedy się zapatrzymy w schludny wykres produktu krajowego, tracimy z oczu różnorodną, zagmatwaną i fascynującą materię życia społecznego.

Wywiad ukazał się na łamach Zielonych Wiadomości.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jędrzej Malko
Jędrzej Malko
Dziennikarz, autor książki Economics and Its Discontents
Jędrzej Malko - dziennikarz, badacz historii dyskursów ekonomicznych, analityk Fundacji Kaleckiego, absolwent European Graduate School i doktorant w Kolegium Ekonomiczno-Społecznym Szkoły Głównej Handlowej. Autor książki „Economics and Its Discontents”.
Zamknij