Obawiam się, że „nasze” miasto, o które wszyscy dbają, to utopia.
Poza śmiercią i podatkami pewne jest jeszcze jedno – jeśli tylko na moim osiedlu zostanie odnowiony kolejny blok, w kilka dni po zniknięciu rusztowań pojawią się na nim ohydne czarne maziaje. Żaden street art, zwykły wandalizm. Budzi to we mnie mordercze instynkty – złapać debila i obciąć mu ręce, przynajmniej do łokcia. Jako człowiekowi cywilizowanemu szybko udaje mi się nad tym atawizmem zapanować, a wtedy odzywa się we mnie wstrętny mieszczuch. Z zazdrością zaczynam zerkać na pobliskie grodzone osiedla, domy o zawsze czystych ścianach i stojące na zewnątrz rowery. Przypuszczam, że trawniki nie służą tam za psie toalety, a śmieci nie wysypuje się obok altanki. Ład i porządek, monitoring i ochrona, wiadomo, nie lubimy tego. Bo tworzy bariery społeczne i architektoniczne, izoluje, rozbija więzi społeczne. Źli bogaci okopują się przeciwko biednym.
Grodzone osiedla stały się symbolem wywyższania się, egoizmu bogatszych, snobizmu. Nie słyszałam równie powszechnego oburzenia na mieszkańców kamienic z bramami z domofonem i kamerą. Albo bogatych dzielnic z kilkurodzinnymi domami ogrodzonymi płotem. Prospołeczną otwartość proponuje się mieszkańcom dużych, nieogrodzonych osiedli. Moje jest akurat przyjemne, z mnóstwem zieleni, ławkami, stawem, siłownią na świeżym powietrzu. Jest wysprzątane i zadbane. Komuś to jednak zawsze przeszkadza, a wtedy ze wstydem myślę, że i ja bym czasem chętnie się okopała. Może człowiek już tak ma, że za ogrodzeniem, na mniejszej przestrzeni, gotów jest zgodzić się na kontrolę i regulaminy, żeby żyć w zadbanym otoczeniu. Uznać za swoje, czyli warte troski, jakieś wspólne miejsce, ale nie tak duże jak wielotysięczne blokowiska.
Moje lewicowe superego oczywiście karci mnie za takie myśli. Miasto ma być dla wszystkich, trzeba pogodzić się z pewnym dyskomfortem wynikającym z życia z innymi. Ludzie (nawet jeśli wszyscy są białoskórymi Słowianami) są różni, niektórzy muszą przejechać czarnym sprayem po świeżym tynku, inni sikają, kiedy im się zechce, nie kłopocząc się o to, żeby chociaż schować się za jakimś krzaczkiem, jeszcze inni są zbyt ograniczeni intelektualnie, by pojąć zasady segregacji śmieci.
Można marzyć o „naszym mieście”, mieście dla wszystkich, wielomilionowej wspólnocie żyjącej w nikogo niewykluczającej przestrzeni, która jest dobra dla nas, a my dla niej. Obawiam się jednak, że jest to utopia.
Psychologia społeczna mówi nam, że odpowiedzialność i gotowość do przestrzegania norm maleje wraz wielkością zbiorowości.
To z pewnością kwestia nawyków kulturowych, wychowania, wdrożenia pewnych norm. Więcej równości, wspólnotowości, szacunku do publicznej przestrzeni tratatata… Tak, to jest ważne, i na pewno dużą część kontroli społecznej można ugruntować w jednostkach, dobrych obyczajach. Nawet teraz nie żyjemy przecież w jakieś potwornej dżungli, większość ludzi śmieci wyrzuca do pojemników, drzewek nie łamie, nie sika gdzie popadnie ani nie maże po ścianach. Mimo to zawsze będzie potrzebna kontrola zewnętrzna, przepisy i ich egzekucja. I tu pojawia się luka w lewicowych propozycjach i dyskursach. Szczególnie tych na dzisiaj. Można oczywiście mówić ludziom, którzy chcą żyć w czystym i bezpiecznym otoczeniu, że są aspołecznymi egoistami, wykluczającymi innych. Że ich system wartości jest mieszczański, bo prawdziwemu lewicowcowi nie przeszkadza jakaś pomazana ściana, martwi go co najwyżej, że „nie ma dla młodzieży właściwej propozycji zagospodarowania wolnego czasu”. Można też domagać się jeszcze więcej monitoringu, straży miejskiej, zera tolerancji i kar, śledzenia każdego obywatela, czy nie naśmiecił albo czegoś nie zniszczył. Ale to chyba też nie jest nasz ideał.
To, o czym mówię, dotyczy ludzi biedniejszych, bo ci bogatsi już się poodgradzali. My nie mamy zamkniętych podwórek, przydomowych ogródków za płotem, czasem tylko uda nam się coś ogrodzić.
Dawniej nie było domofonów, na klatkę schodowa każdy mógł wejść, dzisiaj taka obrona wspólnego terytorium jest normą, nad którą nawet się nie zastanawiamy. Podobnie nie zastanawiamy się też, dlaczego zawsze zamykamy drzwi – podwójne, z szyfrowymi zamkami. A kiedyś podobno można było zostawić chałupę otwartą. I czy ktoś protestuje przeciwko społecznym parkingom? Może nie ma szans na inne wspólnoty, niż takie, które ogrodzą sobie to, co chcą chronić, i będą o to dbały?
**Dziennik Opinii nr 211/2015 (995)