Unia Europejska

Sutowski: Protokolant czy mąż stanu?

Jaką rolę – inną niż protokolanta pomysłów Angeli Merkel – mógłby odegrać Donald Tusk?

Żyrandoli będzie mógł polski prezydent Donaldowi Tuskowi pozazdrościć. Budowana obecnie w Brukseli, podobno kosztem 240 milionów euro, nowa siedziba Przewodniczącego Rady Europejskiej zapewne przyćmi wspaniałość naszego skromnego Belwederu, którego uroki już w 2010 roku nie wydawały się premierowi dostatecznie pociągające. Wynagrodzenia pozazdrości mu cała polska elita polityczna i większość rodzimego biznesu. Na tych właśnie sprawach skupi się zapewne niemała część nieprzychylnych mu internetowych komentatorów; ci życzliwi – podobnie jak większość mediów głównego nurtu – radują się z wielkiego sukcesu Polski i gratulują wyboru przyszłemu „prezydentowi Europy”. Gratulują zresztą słusznie, bo żaden polski polityk od bardzo wielu lat nie zajął równie ważnego – przynajmniej potencjalnie – stanowiska w równie newralgicznym momencie historii. Konkretne analogie z przeszłości lepiej sobie darować, żeby nie popadać w pretensjonalność bądź śmieszność – Donald Tusk to ani Karol Wojtyła, ani książę Adam Czartoryski – warto jednak się zastanowić, czy jego nominacja na następcę Hermana van Rompuya w kontekście kilku kierunkowych decyzji i rozgrywek określających wkrótce przyszłość Unii Europejskiej faktycznie wyjdzie nam wszystkim na dobre.

 

W najbliższych latach rozstrzygać się będzie kilka spraw: układ sił i wzajemne relacje poszczególnych instytucji UE, formuła integracji – bardziej międzyrządowa bądź wspólnotowa – która przełoży się na możliwości demokratycznej kontroli brukselsko-frankfurckiej machiny przez obywateli, kierunek polityki nastawionej na wyprowadzenie przede wszystkim „realnej” gospodarki z kryzysu, wreszcie kształt UE jako wspólnoty obronnej, z konfliktem ukraińsko-rosyjskim w tle.

 

Kluczowa gra o władzę w najbliższych latach rozegra się między Radą Europejską, której Tusk ma przewodniczyć, a Parlamentem Europejskim z Martinem Schulzem na czele.

 

Stawką jest wpływ na realną agendę Komisji Europejskiej – czy o wspólnej polityce, wspólnym budżecie, wspólnych koordynatach makroekonomicznych, poziomie inwestycji publicznych, a w przyszłości może też o posyłaniu leopardów do Białowieży decydować będą w większym (bo to nie jest gra zero-jedynkowa) stopniu szefowie państw i rządów czy też wybrani bezpośrednio przez obywateli europosłowie. Wariant pierwszy (forsowany przez Angelę Merkel, ale też np. Davida Camerona) oznacza de facto „niemiecką Europę”. Może nie będziemy wszyscy mówić po niemiecku, ale w Unii więcej będzie dyscypliny fiskalnej, a mniej redystrybucji od silniejszych do słabszych, mandat Europejskiego Banku Centralnego bliższy będzie mandatowi Bundesbanku niż amerykańskiej Rezerwy Federalnej, z bezrobociem walczyć będziemy raczej niższymi podatkami niż inwestycjami publicznymi, a eksport (do USA?) będzie ważniejszym priorytetem od stymulowania rynku wewnętrznego. To wszystko w pewnym uproszczeniu – choć wcale nie wielkim, gdyż po prostu takie poglądy mają dominujące dziś w Radzie Europejskiej elity krajów tzw. Północy z Niemcami na czele. Hollande’owska Francja na żadną kontrę nie ma siły ani ochoty, włoski premier Matteo Renzi też socjalnej wiosny w Europie nie uczyni.

 

Wariant drugi – przesuwanie się ośrodka siły UE w kierunku parlamentu z Martinem Schulzem na czele, nawet z silną antyeuropejską prawicą w składzie – potencjalnie stwarza szansę na więcej akcentów „popytowych” w polityce gospodarczej, większą redystrybucję poprzez wspólną kasę UE (przy ostatniej perspektywie siedmioletniej PE domagał się większego budżetu, niż tego chciała Rada), w przyszłości na uczynienie z Komisji czegoś na kształt rządu europejskiego pod demokratyczną kontrolą obywateli zamiast jedynie egzekutywy dla ciała „ucierającego” decyzje na brukselskich szczytach za zamkniętymi drzwiami.

 

Niedawny wybór Jean-Claude’a Junckera – tak naprawdę wbrew oczekiwaniom niemieckiej kanclerz, a już na pewno brytyjskiego premiera – na przewodniczącego Komisji oznaczał małe zwycięstwo zwolenników drugiego wariantu ewolucji Unii. Personalnie majowo-czerwcowe starcie wygrał Martin Schulz, gdyż nominacja na przewodniczącego KE luksemburskiego chadeka dowartościowała parlament, na przekór planom liderów Niemiec i Wielkiej Brytanii.

 

Nie ma wątpliwości, że Merkel i Cameron liczą teraz na odzyskanie pola i przesunięcie frontu z powrotem w kierunku „międzyrządowej” formuły UE, a w Donaldzie Tusku chcieliby widzieć raczej „protokolanta” decyzji forsowanych przez liderów Północy. Polski premier nadaje się do tej roli o tyle dobrze, że dotychczas wspieranie inicjatyw niemieckich (co prawda z wyraźnymi zgrzytami w obszarze polityki energetycznej czy ostatnio obronnej) przez Polskę to najskuteczniejsza metoda pozycjonowania nas w roli filaru „europejskiej Północy”, a nie „wschodnich peryferii”. Negocjacje na szczycie Rady Europejskiej na temat długoletniej perspektywy budżetowej dowiodły zresztą, że Polska jest w stanie uzyskać za to wymierne korzyści w postaci dużych transferów z funduszy strukturalnych. Różne profity tego rodzaju (a także życzliwość Niemiec np. na wypadek nieznacznych „wykroczeń” makroekonomicznych naszego kraju, nadmiernego deficytu etc.) mogą być ważną kartą przetargową koalicji Północy motywującą nowego przewodniczącego RE do aktywnego forsowania ich agendy. Co więcej, sama „północna” agenda antykryzysowa (oszczędności, dyscyplina, orientacja eksportowa) odpowiada chyba hanzeatyckiej mentalności Tuska, zwłaszcza jeśli możni i zamożni gotowi są dosypać nam trochę środków na infrastrukturę, pozwalających wyprostować polskie chodniki i nieco znieczulić społeczeństwo na kryzysowe wstrząsy.

 

Jaką rolę – inną niż protokolanta pomysłów Angeli Merkel – mógłby odegrać Donald Tusk? Mógłby na serio potraktować siebie w roli pośrednika ucierającego nie tylko interesy różnych państw, ale także negocjującego między Radą a Komisją i Parlamentem. Przy bardziej progresywnym Schulzu i centrowym, acz szczerze prowspólnotowym Junckerze na czele tych dwóch instytucji dawałoby to szanse na przesunięcie Unii lekko na lewo. Wbrew potocznemu przekonaniu taką właśnie rolę próbował odgrywać Herman van Rompuy, całkiem zdolny dyplomata – jego starania rozbijały się jednak o całkowitą bierność najbardziej chyba bezbarwnego przewodniczącego Komisji Barroso i o antysolidarystyczną agendę niemieckiej polityki wewnętrznej w roku wyborczym, pozytywnie zaznaczył się głównie przy okazji wspomnianych już negocjacji budżetowych.

 

Nie mam wątpliwości, że Donaldowi Tuskowi szczerze zależeć będzie na wzmocnieniu wymiaru zagranicznego unijnej polityki – problem w tym, że jego aktywa są tu niewielkie.

 

Po pierwsze dlatego, że warunkiem zwycięstwa jego kandydatury była nominacja przedstawicielki Włoch na stanowisko szefowej unijnej dyplomacji, co w kontekście polityki wschodniej jest jednym z najgorszych wyborów. Po drugie dlatego, że jedyny dziś polityk polski, zdolny wpływać na europejską agendę polityki zagranicznej – nie dzięki płynnej angielszczyźnie, ale głównie dobrym koneksjom wśród opiniotwórczych elit kontynentu, Wysp i USA – zostaje w Polsce. Trudno uciec od pytania, czy, brzydko mówiąc, zhandlowanie przewodnictwa Tuska w Radzie Europejskiej za szefostwo dyplomacji dla Sikorskiego nie byłoby jednak lepszą strategią.

 

Czy Donald Tusk ma szansę zostać europejskim mężem stanu, na którego kreują go przychylne rządowi media? Czy zapatrzy się w pałacowy żyrandol czy raczej spróbuje „przestawić wajchę” na jakimś głębszym poziomie niż tylko przekaz Faktów TVN?

 

Cóż, ani po Harrym Trumanie (plan Marshalla), ani po Angelo Giuseppe Roncallim (Aggiornamento) nikt nie spodziewał się, że dokonają czegokolwiek istotnego. W przypadku przewodniczącego Rady Europejskiej trudno będzie o posunięcia spektakularne; jeszcze trudniej jednak o oparcie się dominującemu układowi sił, który zgłosi wobec Tuska swoje oczekiwania. Próba „przesuwania środka” Unii w kierunku polityki wspólnotowej zamiast międzyrządowej, przekroczenia aroganckiej, neofickiej z ducha afirmacji logiki Północy i dowartościowania głosów Południa i w ogóle peryferii, wreszcie wykrzesanie z Unii woli politycznego działania na Wschodzie – brzmi to mało efektownie, a w praktyce jest wyzwaniem heroicznym. Wszystko to razem wzięte może zadecydować, czy z Unia Europejska w ogóle pozostanie na mapie. W wariancie mniej radosnym – także czy pozostanie na niej Polska. Już jakiś czas temu skończyły się żarty, a zaczęły schody, z których możemy niestety polecieć na głowę.

 

 

Czytaj także:

Maciej Gdula, Co po Tusku?

 

***

Serwis >>WYBORY EUROPY jest współfinansowany ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych

 

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij