Dzięki protestom polityka wróciła do życia, a życie do polityki – mówi Lara Otonicar, słoweńska badaczka i publicystka.
Jakub Majmurek: W listopadzie 2012 Słoweńcy wyszli na ulicę. Najpierw w Mariborze, potem w całym kraju. Co się właściwie stało? Jak protesty przeciw burmistrzowi Mariboru przekształciły się w ruch protestu wymierzony w całą słoweńską klasę polityczną?
Lara Otonicar: Zaczęło się od sprzeciwu wobec zainstalowania w Mariborze systemu fotoradarów, który – jak wszystko na to wskazywało – był tylko okazją do korupcyjnego układu między sektorem publicznym i prywatnym. Potrzeba było dwóch miesięcy i różnych lokalnych akcji, zanim protesty rozlały się na cały kraj. Dużą rolę odegrała w tym niepotrzebna i nieuzasadniona brutalność policji z Mariboru wobec protestujących. Wtedy zaczęło się tzw. powstanie słoweńskie. Protesty relacjonowały obficie media, szybko weszły do gry także media społecznościowe. To one wytworzyły i narzuciły narrację „my, lud” kontra „skorumpowane elity”. Ludzi na ulicach nie łączyło nic, poza poczuciem, że nikt ich w zasadzie nie reprezentuje, poza zmęczeniem polityką cięć oraz przekonaniem, że trzeba zmienić przegniłe przez korupcję instytucje, które utrzymują taki stan rzeczy.
I to sprawiło, że protesty rozlały się na cały kraj?
Badacze zastanawiają się, co różniło te protesty od wcześniejszych, którym nigdy nie udało się osiągnąć ogólnokrajowego zasięgu. Moim zdaniem warunki do protestu okazały się doskonałe, bo w kraju działo się już naprawdę źle. Powstanie pokazało, jak głęboki jest sprzeciw wobec polityki austerity. Słowenia, jak większa część peryferii Unii Europejskiej, została mocno dotknięta przez kryzys. Gdy ogłoszono do tego cięcia budżetowe, przepełniło to czarę goryczy. Państwo opiekuńcze wydawało się rozpadać, sektor publiczny zmagał się z niedofinansowaniem – na krótki czas zlikwidowano nawet ministerstwo kultury! Bezrobocie osiągnęło historyczny szczyt. Dotknęło to całe społeczeństwo, także część klas średnich, zwłaszcza studentów, absolwentów i seniorów.
Po latach narracji sukcesu, zwieńczonego wstąpieniem do strefy euro, społeczeństwo nagle zaczęło się rozpadać na naszych oczach.
Wydawało się, że nie jesteśmy w stanie nic z tym zrobić. Ale gdy kryzys osiągnął szczyt, zadziałała zasada „im gorzej, tym lepiej”: nagle poczuliśmy, że słoweńska demokracja jest czymś żywym. Wielu protestujących po raz pierwszy dostrzegło, że ich obawy mają szansę zostać wysłuchane. Że wreszcie mogą wykrzyczeć swój sprzeciw wobec prywatyzacji, zwijania usług publicznych, polityki imigracyjnej, korupcji itd. Żadna z partii nie podejmowała wcześniej tych problemów. Tak samo jak żaden z ważnych społecznych aktorów, np. związki zawodowe. To, że ludzie wyszli na ulicę, wynikało też z bezwładu i alienacji takich tradycyjnych dla demokracji liberalnych instytucji.
W Polsce Słowenia zawsze przedstawiana była jako wielki transformacyjny sukces. Także przez część lewicy, przeciwstawiającej „socjaldemokratyczną” transformację słoweńską planowi Balcerowicza. Co w takim razie poszło nie tak? Czemu kryzys uderzył tak mocno w Słowenię?
Tak, u nas też się mówi o „socjaldemokratycznej transformacji”. To trochę mit. Tak samo jak popularny na części lewicy mit, że w Słowenii w zasadzie nie było prywatyzacji, dopóki nie wymusiła tego Bruksela po akcesji do UE. I że dobre wskaźniki gospodarcze przed kryzysem nie miały nic wspólnego z dochodami ze sprzedaży państwowych spółek.
Gdy mówi się o sukcesie słoweńskiej transformacji, trzeba koniecznie pamiętać, że Słowenia na początku lat dziewięćdziesiątych znajdowała się we względnie najlepszej sytuacji z wszystkich krajów postkomunistycznych. Transformacja miała tu najmniej rewolucyjny, najbardziej gradualistyczny, rozłożony w czasie charakter. Powiedziałabym nawet, że zaczęła się już na początku lat osiemdziesiątych, gdy Słowenia pozostawała jeszcze jedną z republik związkowych dawnej Jugosławii. Dopiero w tym kontekście widać, dlaczego na tle regionu transformacja słoweńska rzeczywiście była względnie udana. A jednocześnie ten względny sukces opierał się na ciągłym, ukrytym kryzysie reprezentacji. Kryzys ekonomiczny i będące jego efektem protesty umożliwiły ujawnienie tej wadliwej konstrukcji naszego systemu politycznego, tego, jak niewielu ludzi on reprezentuje.
Kto dokładnie wyszedł na ulicę?
Bardzo różne grupy społeczne. Na ulicach można było zauważyć rodziny z dziećmi, studentów, zwykłych obywateli. Bardzo różnorodny tłum. Każdy, kto nie czuł się reprezentowany przez słoweńską klasę polityczną, mógł dołączyć.
Protesty miały jakieś przywództwo? Struktury?
Na pewno nie było żadnego „komitetu centralnego” sterującego całym ruchem. Zaczęły się tworzyć jednak różne grupy i platformy ludzi połączonych wspólnymi zainteresowaniami i interesami. Na przykład kolektywy artystyczne, które potem staną się zalążkiem nowych partii.
Protestujący skupili się głównie na ówczesnym premierze i liderze centroprawicowej Słoweńskiej Partii Demokratycznej (SDS). To Janez Janša odpowiadał za politykę cięć?
Tak. Ale ważne jest, że Janša nie działał tu w pojedynkę. Polityka austerity nie spotykała się z żadną istotną opozycją ze strony jakiejkolwiek partii parlamentarnej, była też popierana przez Brukselę. Każda partia sprawująca wtedy władzę postępowałaby tak samo. Brak głosów sprzeciwu wzmocnił poczucie braku reprezentacji. W dodatku liczne głosy wyrażające obawy wobec takiej polityki, pochodzące z uniwersytetów, samorządów pracowniczych różnych branż, opinii publicznej, zostały zupełnie zignorowane. „Dlaczego?” – pytała się każda protestująca i każdy protestujący. Janša stał się głównym obiektem protestów nie tylko ze względu na swoją politykę, ale także całą przeszłość. Przechodzenie z partii do partii, kopanie dołków pod przeciwnikami, brak lojalności, praktyki korupcyjne (które później zostaną mu udowodnione przed sądem), różne podejrzane deale prywatyzacyjne, ogólnie: polityczny brud. Ludzie mieli już dość oglądania ciągle tych samych twarzy, przechodzących z partii do partii i w każdej realizujących dokładnie tę samą politykę. Janša słynie przy tym z konfrontacyjnego stylu: zawsze bardzo ostro atakował swoich oponentów, co w sytuacji masowych protestów społecznych tylko zaogniło sytuację.
Jak na protesty zareagowała słoweńska klasa polityczna? Próbowała je wykorzystać?
Oczywiście. Kilku polityków wyszło do protestujących, by okazać im solidarność. Ale protestujący konsekwentnie ich wybuczali, by pokazać, że demonstrują przeciw całej skorumpowanej klasie politycznej. Z drugiej strony SDS, partia Janšy, rozpętała przeciw protestującym kampanię nienawiści. Byli obrażani przez jej czołowych przedstawicieli. Reagowali na to z humorem. Gdy jeden z polityków porównał ich do zombie, na następne demonstracje ludzie przyszli poprzebierani za zombiaki. Zrobił się prawdziwy zombie walk.
Protesty w końcu doprowadziły do upadku rządu Janšy w marcu 2013 roku. To zadowoliło protestujących?
Personifikacja problemów i skupienie się na premierze z pewnością były najsłabszym elementem powstania. Ludzie krzyczeli: „Precz z Janšą, precz ze starym!”, i gdy Janša w końcu został zmuszony do ustąpienia, poczuli się w dużym stopniu usatysfakcjonowani. Nową szefową rządu została Alenka Bratušek, „świeża twarz”, bez doświadczenia. W tym momencie masowy ruch protestu się rozpadł, zostało kilka różnych, mniejszych podmiotów politycznych, chętnych do kontynuowania walki. To, na ile odejście Janšy usatysfakcjonowało protestujących, wynikało z ich świadomości politycznej. Pozaparlamentarna lewica od początku zwracała uwagę, że polityka Bratušek niczym się nie będzie w zasadzie różniła od polityki gabinetu Janšy i na pewno objęcie przez nią teki premiery nie spełnia żądania „precz ze starym!”. Rzeczywistość bardzo szybko potwierdziła celność tych diagnoz.
Czy powstanie w Słowenii nowej, lewicowej siły – Zjednoczonej Lewicy – ma związek z protestami?
Ta koalicja dużo zawdzięcza doświadczeniom z okresu protestów. Ludzie ją tworzący spotkali się w trakcie powstania, zjednoczyła ich też działalność w alternatywnym obiegu akademickim, na przykład na Uniwersytecie Punkowo-Robotniczym, który później przekształcił się w Instytut Studiów nad Pracą.
W tegorocznych wyborach Zjednoczona Lewica zdobyła 6 mandatów na 90 w Zgromadzeniu Narodowym Słowenii. Ale nie udało się jej zdobyć żadnego mandatu w Brukseli. To w końcu sukces czy klęska?
Uważam, że wielki sukces. To w zasadzie pierwsza zdecydowanie lewicowa partia w parlamencie od czasów uzyskania przez nasz kraj niepodległości. Po tegorocznych wyborach została czwartą siłą polityczną w kraju. Jej popularność rośnie, dziś sondaże dają jej nawet 9-10% głosów. Kolejnym impulsem mobilizującym poparcie dla niej może być dyskusja o umowie o wolnym handlu między Unią a Stanami (TTIP). Czeka nas ona w najbliższym czasie w całej Europie. Zjednoczona Lewica może wtedy wystąpić jako obrończyni projektu europejskiego przed usiłującymi zawłaszczyć go wielkim biznesem. Fakt, wynik w europejskich wyborach był słaby, ale takiego też się spodziewano.
Jak głęboko protesty zmieniły scenę polityczną w Słowenii?
Na pewno protesty były wielkim powrotem polityki do życia i życia do polityki.
Jeśli obecny premier, Miro Cerar, będzie kontynuował politykę rządu Janšy, możemy się spodziewać kolejnych protestów. Znów rośnie niezadowolenie z powodu cięć i prywatyzacji dobrze sobie radzących na rynku spółek państwowych. Sprzyja to takim ugrupowaniom jak Zjednoczona Lewica.
Lara Otonicar – słoweńska badaczka, publicystka, działaczka. Absolwentka programu studiów interdyscyplinarnych na Uniwersytecie w Bolonii, oraz filozofii na Uniwersytet Erazma w Rotterdamie. Współpracuje z Instytutem Studiów nad Pracą. Członkini Inicjatywy na Rzecz Demokratycznego Socjalizmu.
***
Artykuł powstał w ramach projektu Europa Środkowo-Wschodnia. Transformacje-integracja-rewolucja, współfinansowanego przez Fundację im. Róży Luksemburg