Teraz to Jeremy Corbyn i jego ekipa muszą dowieść, że są naprawdę inni od reszty i będą trwale mówić głosem oburzonych.
Wielka Brytania doznała wczorajszego wieczoru niemałego szoku. Kiedy ogłoszone zostały wyniki powyborczych sondaży było jasne, że Konserwatyści zdobyli co prawda najwięcej głosów, ale utracili większość pozwalającą na samodzielne rządzenie. „Corbynowska fala”, deprecjonowana przez publicystów jako wymysł mający służyć wydawcom do podkręcenia wyników sprzedaży, okazała się być siłą polityczną z prawdziwego zdarzenia, a nie sumą śmiesznych gifów i twitterowych hasztagów. Wczorajszy wieczór zawstydził zawodowych komentatorów i dał posmak zwycięstwa pokoleniu, które zdążyło się już przyzwyczaić do zwycięstw Konserwatystów w kolejnych latach.
Oficjalne wyniki już niemal spłynęły z okręgów wyborczych. Coraz wyraźniej daje się usłyszeć żądania rezygnacji kierowane pod adresem Theresy May. Niezależnie od tego, co stanie się z obecną premier, pewne jest, że partia, która podejmie się zbudowania rządu, nie będzie miała lekkiego zadania. Torysi zdobyli 318 mandatów, a Partia Pracy kończy wyborczy wyścig z imponującym wynikiem 261 mandatów (wiele sondaży spodziewało się wyniku w granicach 200). Liberalni Demokraci zdołali wygrać w 12 okręgach. Celem tych wyborów miało być zapewnienie „stabilności” w Zjednoczonym Królestwie. Theresa May na tyle przywiązała się do tej frazy, że powtarzała ją również dzisiejszego ranka, zupełnie bez ironii.
Prawda jest jednak taka, że obecna katastrofa to w ogromnej mierze jej własna zasługa. Ogłosiła wybory, żeby wzmocnić swoją pozycje, poległa w kampanii i ostatecznie utraciła samodzielną większość. Skończyliśmy z parlamentem, w którym żadna partia nie ma większości. Mimo prób zawiązania koalicji wygląda na to, że politycznie Theresa May może nie podnieść się już po tej porażce.
Wielu miało nadzieję na mobilizację młodych wyborców, którzy podnieśliby wynik Partii Pracy. Niewielu spodziewało się jednak, że osiągnie to takie rozmiary. Frekwencja wśród osób poniżej 25 roku życia była aż o 70% większa niż w przypadku unijnego referendum i 30% wyższa niż w wyborach z 2015 roku. Millenialsi dowiedli, że mają dużo lepszy polityczny zmysł niż bylibyśmy skłonni uwierzyć. Tego elektoratu nie będzie można już dłużej lekceważyć. Nick Clegg, który uosabia to protekcjonalne podejście wobec młodych (ze swoim słynnym zwrotem o 180 stopni w sprawie czesnego, uległością wobec Konserwatystów przy głosowaniach nad cięciami świadczeń społecznych czy ospałą kampanią przeciwko Brexitowi), stracił swoje miejsce w Izbie Gmin. Partia Pracy umocniła się w swoich matecznikach, zwiększyła przewagę i zdobyła ponad 30 nowych mandatów. Wygrała nawet w Canterbury, okręgu należącym do Torysów od ponad 100 lat.
Just driven past a polling station on way to visit my mum, queueing out of the door! Never seen it before! #JezWeCan pic.twitter.com/G09z8nc51i
— andysearson (@andysearson) June 8, 2017
Na dziesięć dni przed rozpoczęciem formalnych negocjacji w sprawie Brexitu, relacje z Unią Europejską były z pewnością najważniejszym elementem wyborczej rozgrywki, łatwo jednak przecenić ich znaczenie dla wyborców. Nadciągające negocjacje były raczej marą, jakąś odległą siłą, którą podszyte było gruntowne przeobrażenie elektoratów. Laburzyści, w przeciwieństwie do Konserwatystów, mieli tę przewagę, że byli w stanie przekonać do siebie wyborców z jednej i drugiej strony barykady ustawionej przez brexitowe referendum. Zwolennicy pozostania w UE jednogłośnie poparli Corbyna mimo lichej kampanii w zeszłorocznym głosowaniu i niespójnego stanowiska w sprawie imigracji. Jednocześnie laburzystom udało się podebrać tysiące głosów od wyborców UKiP-u, niechętnych Theresie May. Niejedną osobę ucieszy zapewne fakt, że Nigel Farage jest przerażony, że Brexit przyjmie łagodniejszą formę. Przed Corbynem nie lada wyzwanie: jak połączyć tak fundamentalnie różne siły?
W tych wyborach nie chodziło jednak tylko o Europę. Kampania wyborcza Partii Pracy, co dostrzegło już wielu komentatorów, oparta była na konkretnej społecznej wizji, takiej, która zrozumiała i zaproponowała przekonujące rozwiązania jako alternatywę dla spuścizny krachu finansowego z 2008 roku oraz typowego dla Wielkiej Brytanii okrucieństwa państwa wobec najsłabszych. Filmy dokumentalne Johna Harrisa dla Guardiana dobrze obrazują istotę tej ponurej rzeczywistości i wizję jej zmiany.
Przyjrzyjcie się choćby plenerowemu wiecowi wyborczemu Corbyna w Gateshead z 5 czerwca tego roku (wideo od 11:16), wypchanemu po brzegi ludźmi pomimo deszczu tak ciężkiego, że przypominającego styczniowe ulewy na Wyspach. Zobaczycie ludzi przemoczonych do ostatniej nitki, twarze młodych, starych, białych, czarnych, a do tego niemal idealną równowagę płci. Gdy tak urozmaicona demograficznie i tak masowa grupa popiera manifest taki, jak ten przedstawiony przez Corbyna, to wiemy już, że centrum debaty politycznej naprawdę uległo przesunięciu.
Żaden inny kraj nie może poszczycić się zjawiskiem podobnym do brytyjskich tabloidów – być może jedną z największych przyjemności płynących z sukcesu wyborczego Corbyna jest publiczne odrzucenie ich toksycznego wpływu. Redakcje tabloidów po prostu nie wiedzą, co z tym dzisiaj zrobić. Noże są oczywiście naostrzone i skierowane w stronę Theresy May. Dominują żarty z imienia i gry słowne: „Theresa Dismay” na jedynce „The Sun”, „Mayhem” [chaos/zamęt – przyp. red.] w „Daily Star”. Analizy polityczne dotyczą w niech jednak przede wszystkim osoby May, pomijając zmobilizowaną przez Corbyna energię wyborczej. Magnat medialny Rupert Murdoch, zobaczywszy pierwsze sondażowe wyniki, z imprezy wyborczej w „Timesie” wyszedł podobno wściekły.
Heard from very good source who was there that Rupert Murdoch stormed out of The Times Election Party after seeing the Exit Poll ? #Vote2017
— John Prescott (@johnprescott) June 8, 2017
Teraz wszystkie jego tytuły prasowe, oczywiście, przejdą do agresywnej ofensywy. Ale wszystko to posłuży tylko podkreśleniu czegoś znacznie ważniejszego: Partia Pracy zyskała wiele pola grając przeciwko partii, która miała po swojej stronie nie tylko znacznie większy budżet, ale także naprawdę potężne interesy.
Wszystkie te kwestie są ze sobą skorelowane. To właśnie dlatego zdumieni liberałowie po obu stronach, zarówno ci z lewej, jak i prawej strony sporu politycznego muszą spróbować zrozumieć, co naprawdę wydarzyło się dzisiejszego rana. To młodzi: w mediach społecznościowych, na ulicach i w bezpośrednich spotkaniach, pomijają dawne formy władzy i porządku, zaczynając wyznaczać nowy kierunek i program politycznej agendy. To oni poprowadzili tę walkę i nie zrobili tego z radykalnych, ale chwilowych i modnych pobudek, lecz z dyscypliną i celem, by przyczynić się do zbudowania bardziej solidarnego społeczeństwa.
Od zera do bohatera: jak Jeremy Corbyn tchnął nowe życie w Partię Pracy
czytaj także
Jest jeszcze wiele niewiadomych, pytań, które należy zadać: co oznaczałby, w opozycji do „twardego”, „miękki Brexit”? Jak utrzymać to demokratyczne wzmożenie i energię w sytuacji, gdy partie polityczne powrócą do swoich normalnych, wewnętrznych gierek o władzę? Być może najbardziej palące będzie też pytanie o dynamikę mediów: skoro zużywa się tabloidowa władza, ile władzy daje to Zuckerbergowi i Facebookowi?
Wyniki brytyjskich wyborów to mimo wszystko wielki i nieoczekiwany polityczny zwrot, o tyle większy, o ile niezwykłe były okoliczności, które do niego doprowadziły. Partia Pracy, po zmobilizowaniu zupełnie nowego elektoratu w polityce brytyjskiej, ma teraz mandat do zmiany. Teraz to Jeremy Corbyn i jego ekipa muszą dowieść, że są naprawdę inni od reszty i będą trwale mówić głosem oburzonych: czy to będąc w opozycji, czy w rządzie.
Drodzy państwo, w Zjednoczonym Królestwie skończył się thatcheryzm
czytaj także
**
Artykuł ukazał się na stronie PoliticalCritique.org.