Unia Europejska

Dla Macrona Polska to balast. I to niestety nie tylko wina PiS

Jeśli ktoś na zachodzie Europy wymyślił, że można stabilizować reformę gospodarek i samą strefę euro środkami uzyskanymi kosztem Polski, to mamy przechlapane. Strata 400 tysięcy polskich miejsc pracy to dopiero początek. Jak szybko czegoś nie wymyślimy, to nawet Tusk na białym koniu nam nie pomoże.

Prezydent Macron wizytuje naszych sąsiadów. Od środy do piątku (23-25 sierpnia) Macron odwiedzi Austrię, Rumunię i Bułgarię, spotka się też z premierami Czech i Słowacji. Do Polski prezydent Francji nie zawita, z naszymi władzami się nie spotka.

Wyzłośliwianie się na temat sukcesów dyplomatycznych naszego rządu byłoby w tej sytuacji łatwe; niestety sprawa dyrektywy o pracownikach delegowanych, która się z tą wizytą wiąże daleko wykracza poza problem nieudolności polskiego MSZ czy „złej atmosfery” w naszych stosunkach z resztą Europy. Wielką układankę polityczną, jaka z tego wynika oraz jej przyszły horyzont („Polska otoczona przez «starą» i «nową» Europę kordonem sanitarnym”) świetnie opisał niedawno Ludwik Dorn; warto jednak spojrzeć na rzecz z perspektywy, po pierwsze, lewostronnej, po drugie – postawić pytanie, czy poza doraźnym planem politycznym Macrona & Co. coś za tymi wizytami stoi.

Warufakis: Gratulacje, prezydencie Macron. Od teraz się Panu sprzeciwiamy

Tematem rozmów podczas wschodnioeuropejskiego tournee Macrona ma był nowelizacja unijnej dyrektywy o pracownikach delegowanych. Jedną z najważniejszych zmian w tym prawie jest wprowadzenie zasady równej płacy za tę samą pracę wykonywaną w tym samym miejscu. Co to oznacza? Tyle, że pracownik wysłany na krótki czas przez pracodawcę do pracy w innym kraju UE będzie musiał zarabiać tyle, ile za wykonywanie tej pracy dostaje pracownik lokalny. Zacznijmy od tego, że z jawnym oporem wobec proponowanych przez Komisję Europejską i Francuzów zmian lewica ma pewien problem. W końcu walka z dumpingiem socjalnym to fantastyczne hasło – nie lubimy „wyścigu w dół”, nie utożsamiamy interesu przewoźników czy właścicieli firm budowlanych – to ich najczęściej obejmą zmiany – z interesem ich pracowników, pragniemy Europy równych standardów, itd. Bo czy praca kierowcy albo budowlańca polskiego na francuskiej autostradzie czy berlińskim dźwigu jest mniej warta niż praca jego lokalnego odpowiednika?

Kłopot polega na tym, że to niekoniecznie lepsze standardy pracy w Europie są celem forsowanych od jakiegoś czasu reform unijnego prawa (m.in. wspomniany wymóg, aby tzw. pracownicy delegowani byli opłacalni wg równych stawek z pracownikami lokalnymi i warunków wynikających z układów zbiorowych pracy w danym miejscu). Biorąc pod uwagę skalę zjawiska, tzn. 1,9 mln pracowników (w tym około połowy przypada na kraje o wyraźnie niższych standardach socjalnych, prawa pracy i wynagrodzeń), udział tych praktyk w dumpingu socjalnym (a więc presji na rynek pracy) w Europie jest niewielki. Zwłaszcza na tle innych mechanizmów, np. przyciągania inwestorów tanią pracą do siebie, nie mówiąc o (jawnym) podatkowym wyścigu państw członkowskich do dna i rajach podatkowych ukrytych nie tylko na Kajmanach, ale często też w samej UE.

Priorytet właśnie dla kwestii pracowników delegowanych sugeruje chęć uderzenia w Europę Środkowo-Wschodnią, czytaj Polskę, która w UE odpowiada za ponad 400 tysięcy z tego rodzaju zatrudnionych – koncentrując się na praktykach przedsiębiorstw z naszego regionu francuski przywódca może „uzewnętrznić” („zorientalizować”?) problem, z którym wiele państw „jądra” UE wyraźnie nie radzi sobie u siebie. Potężnym ciosem w standardy socjalne francuskiego rynku pracy już za chwilę będą bowiem zapowiadane przez Macrona reformy – pogorszą one sytuację pracownika dużo bardziej niż poprawi je wypchnięcie z (między innymi) francuskiego rynku polskich hydraulików, tirowców czy budowlańców.

Oczywiście, zmiany samej dyrektywy o pracownikach delegowanych są sprawą do dyskusji, podobnie jak inne przejawy socjalnych nierówności w Europie; nie ulega jednak wątpliwości, że przykrawanie do schematu „równe reguły dla wszystkich, tu i teraz” miewa poważne skutki uboczne, w tym wypadku zagrożenie dla 400 tysięcy polskich miejsc pracy konkurujących w UE głównie cenowo. Rzecz jest skomplikowana i na inny tekst – w tym punkcie ważne jest co innego, a mianowicie – do czego (Macronowi) proponowane zmiany służą.

PR na użytek wewnętrzny to jedno – już w kampanii kandydat Macron używał przykładu fabryk Whirlpoola przenoszonych, za sprawą niższych kosztów pracy, z Francji do Polski. Sprawa polskiego hydraulika 2.0. może choć trochę osłonić rząd francuski przed gniewem własnego społeczeństwa. Ale jest jeszcze coś – efekty forsowanej dyrektywy polska gospodarka może odczuć boleśnie i nie do końca wiadomo, z jakim skutkiem politycznym. Wiele zależy od rozegrania tej sprawy przez polski rząd, przez opozycję, ale także przez same elity europejskie – za straty ekonomiczne i moralne (niesprawiedliwość, nierówne standardy…) Polacy wcale nie muszą obwinić PiS.

Lewica i cała opozycja w Polsce miewa często – nie zawsze bezpodstawną – nadzieję, że instytucje europejskie mogą być jej sojusznikiem w walce o standardy praworządności w Polsce. Ale co, jeśli wcale nie chodzi o „dyscyplinowanie” czy „przywoływanie do porządku” polskiego rządu, ale o świadomą grę na odpychanie Polski od wspólnego kotła? Dlatego właśnie jest to problem i dla lewicy, i dla całej opozycji w Polsce: sama zmiana atmosfery, a nawet istotna zmiana priorytetów polityki europejskiej rządu może nie wystarczyć, by negatywną tendencję odwrócić. Nawet jeśli kupimy od Francuzów ze sto Caracali i jeszcze trzy Mistrale na Bałtyk.

Macron i Merkel mówią o Polsce jednym głosem, ale z dwóch różnych powodów

W całej tej grze nie chodzi tylko o to, że Polska z Węgrami odstają od unijnych standardów praworządności (choć zaczynają odstawać niepokojąco). To jeszcze, od biedy, dałoby się odwrócić – po zmianie władzy, albo i zmianie w ramach władzy, czyli „pragmatyzacji” polityki rządu PiS a’la Klub Jagielloński. Niestety, „nowa architektura europejska”, o jakiej pisze Ludwik Dorn ma pewien głębszy zamysł. Mianowicie, nowe jądro integracji bez Polski, za to po definitywnym rozbiciu grupy wyszehradzkiej, może załagodzić podstawową sprzeczność, przed jaką niedługo stanie UE, a raczej – przed którą stoi od dawna, ale którą różnymi technikami: prośbą, groźbą i technokratycznym bullshitem zamiatano pod dywan.

Sprzeczność ta wygląda następująco: strefa euro w obecnym kształcie generuje poważne napięcia gospodarcze i społeczne oraz nie prowadzi do konwergencji gospodarek europejskiego centrum i półperyferii. Zmiana tego stanu rzeczy wymagałaby redukcji niemieckiej nadwyżki eksportowej i dużych programów redystrybucyjnych na korzyść Południa (z Francją siedzącą okrakiem na barykadzie między Północą/centrum a półperyferiami/Południem). Zostawmy na boku kwestię, czy chodzi tylko o transfer socjalny przykrywający nierówności, czy o inwestycje pozwalające na bardziej zrównoważony i równomierny rozwój całej strefy euro – tak czy inaczej, musi nastąpić polityczna redystrybucja ekonomicznych nadwyżek. A mówiąc po ludzku: kasa musi popłynąć z Północy na Południe, popłynąć musi przynajmniej tyle, żeby zapewnić spokój społeczny, o który zwłaszcza we Francji, zwłaszcza w warunkach spodziewanych reform będzie niełatwo.

Pamiętajmy, że Macronowi wycofać się z planowanej liberalizacji rynku pracy będzie trudno, zwłaszcza jeśli faktycznie mają one być wstępem do Wielkiej Powtórki z lat 80. To znaczy: konsolidacji fiskalnej i wejścia na ścieżkę wzrostu we Francji, co miałoby być warunkiem wstępnym zgody Niemiec na budowę Nowej Wspaniałej Strefy Euro z elementami unii transferowej i wspólnym budżetem. W latach 80. jako tako udała się Mitterrandowi i Delorsowi pierwsza połowa tego planu, bo strefę euro Niemcy i tak zbudowali po swojemu; z jakichś powodów Macron zdaje się liczyć, że tym razem będzie inaczej i Niemcy pójdą na większe koncesje, jeśli tylko Francja „odrobi lekcje”.

A teraz krótko i na temat: redystrybucja nadwyżek na linii Północ-Południe może „naoliwić” cały proces i spacyfikować jego przeciwników (związki zawodowe!). O tę nadwyżkę do redystrybucji będzie dużo łatwiej, jeśli pieniądze przestaną płynąć nad Wisłę. Za niewielką ich część można skutecznie spacyfikować opór polityczny Europy Środkowej, a już na pewno Czech i Słowacji, które z pocałowaniem ręki wejdą do „trzonu” strefy euro w zamian za jeszcze większy deszcz pieniędzy. Reszta wydatnie wspomoże Południe (znów, zostawmy kwestię, czy wspomoże w rozwoju czy tylko w pacyfikacji społeczno-ekonomicznych bolączek) bez nadmiernego epatowania niemieckiego mieszczanina.

Jeśli ktoś na zachodzie Europy naprawdę wymyślił, że można stabilizować reformę gospodarek i samą strefę euro środkami uzyskanymi kosztem Polski, to mamy przechlapane. Bo kraj, któremu najmniej na wypchnięciu Polski z całego układu zależy, to Niemcy – te same, których doktryna mocarstwa eksportowego połączona z dogmatyzmem fiskalnym rozsadzają Europę. A przywódca kraju, który pragnie tę Europę klajstrować na nowo najwyraźniej wierzy, że można to uczynić nie drażniąc zbytnio Niemców, za to kosztem nas.

Uciekajmy z Wyszehradu, ta grupa związuje nam ręce i psuje opinię

I dlatego właśnie opozycja w Polsce powinna przygotować propozycję, jak z tego dylematu wybrnąć. Nawet nie w celach wyborczych – bo złożonością tych spraw interesuje się błąd statystyczny obywateli, a rozumie je pewnie jeszcze mniej – ale po to, by w perspektywie kilku lat mieć w szufladzie plan na odbudowę miejsca Polski w przyszłej UE. A w perspektywie bieżącej, na użytek europejskich elit – móc wytłumaczyć, po jaką właściwie cholerę jesteśmy im jeszcze potrzebni i po co mają dla nas trzymać otwarte drzwi.

Łatwo powiedzieć – wymyślenie Europy, która się nie rozleci w kilka lat pod ciężarem własnych sprzeczności, która ruszy do przodu z integracją i która nie zrobi tego kosztem okrojenia projektu o Polskę – to niezła zagwozdka nawet dla ekspertów think-tanków, których profesja pozwala snuć plany radosne. Przełożenie jej na program polityczny partii – agendę dla „równoległej dyplomacji” w Europie na czas opozycji i plan na rządzenie po przejęciu władzy – to zadanie tytaniczne. A przekonanie do niego tych w UE, którzy traktują nas jak młyński kamień u szyi, względnie bęben, w który można walić mocno i donośnie dla doraźnych korzyści – to prawdziwa kwadratura koła. Ale na wszystkich tych trzech planach musimy coś wymyślić i to szybko, bo jak za ten Dornowy „kordon sanitarny” wypadniemy, to żaden Tusk na białym koniu z powrotem do Europy nie wprowadzi.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij