Świat

Uciekają do nas, bo są biedni. Są biedni, bo my jesteśmy bogaci

Ruchy migracyjne to koszt bezprecedensowego rozwoju cywilizacyjnego świata Zachodu. Chiny są dzisiaj globalną fabryką dla krajów rozwiniętych, Kambodża – tkalnią tanich ubrań, państwa Ameryki Południowej – dostawcą mięsa kosztem wycinanej puszczy amazońskiej, a państwa Afryki – składowiskiem europejskich śmieci.

Łatwo uwierzyliśmy w to, co się nam wmawia od lat – że migracje to temat polityczny. Jeden z tych o dużym ładunku ideologicznym, jak prawa reprodukcyjne kobiet czy stosunek państwa do Kościoła. Temat wykorzystywany przez kolejne partie w programach wyborczych, prowadzący do burzliwej dyskusji między zwolennikami a przeciwnikami przyjmowania uchodźców, stanowiący impuls do rozważań o solidarności, suwerenności narodowej i tożsamości europejskiej. Jednym słowem – temat dzielący nas wzdłuż ustalonej osi podziałów politycznych.


Przekonując się nawzajem o zasadności jednej czy drugiej koncepcji, tracimy jednak z oczu szerszy kontekst zjawiska migracji, który wykracza poza dwubiegunowy podział sympatii politycznych. Śledząc medialną przepychankę między zwolennikami a przeciwnikami udzielania schronienia tym, którzy ruszyli w desperacką podróż do lepszego świata, zdajemy się ignorować fakt, że ruchy migracyjne nie są uwarunkowane aktualnym kierunkiem europejskiej polityki i agendą poszczególnych partii rządzących, ale globalnymi zjawiskami zachodzącymi na całym świecie: od kryzysu klimatycznego, przez wymuszone globalizacją przemiany społeczne i gospodarcze, po konflikty zbrojne. Zjawiskami, na które konsumpcyjny styl życia świata zachodniego, do którego także i my, Polacy, od jakiegoś czasu należymy, wywiera ogromny wpływ. I za które powinniśmy w końcu wziąć odpowiedzialność.

Sukces UE okupiony jest ogromnym cierpieniem

czytaj także

Postępujące na przestrzeni ostatnich lat ruchy migracyjne to koszt bezprecedensowego rozwoju cywilizacyjnego rozwiniętej części świata. To skutek eksploatowania zasobów naturalnych państw globalnego Południa przez państwa bogatej Północy, globalizacji rolnictwa i gospodarki żywnościowej, internacjonalizacji i koncentracji produkcji poprzez wchłanianie lokalnych producentów przez wielkie koncerny, a także zmian klimatycznych, powodowanych głównie działalnością przemysłową państw zamożnych. To także efekt rosnących nierówności.

Zglobalizowany świat to naczynia połączone. Paradoks naszych czasów polega na tym, że im lepiej żyje się krajom bogatszym, tym gorzej żyje się tym biedniejszym. Konsekwencje przenoszenia fabryk do krajów dysponujących „tanią siłą roboczą”, przemysłowej hodowli zwierząt, masowej produkcji pasz i związanego z tym wycinania coraz większych połaci lasów spadają w głównej mierze na państwa niezamożne. Nasza chciwość nie kończy się zresztą na tym, że chcemy dużo; chcemy też, żeby było tanio i przy jak najniższych kosztach własnych. Dlatego Chiny, największy emitent gazów cieplarnianych, są dzisiaj globalną fabryką dla krajów rozwiniętych, Kambodża – tkalnią tanich ubrań, państwa Ameryki Południowej – dostawcą mięsa kosztem wycinanej puszczy amazońskiej, a państwa Afryki – składowiskiem europejskich śmieci. Podnosząc argument o współodpowiedzialności tych państw za szkody, jakie ten model współpracy wyrządza im samym, miejmy na uwadze to, kto w tym równaniu jest mocniejszym graczem i jak przekonująca jest siła pieniądza, zwłaszcza w dzisiejszym, zglobalizowanym świecie. To już nawet nie siła, to przemoc.

Paradoks naszych czasów polega na tym, że im lepiej żyje się krajom bogatszym, tym gorzej żyje się tym biedniejszym.

Żyjemy w świecie, który produkuje wystarczającą ilość żywności, aby wyżywić wszystkich, a mimo to 800 milionów ludzi codziennie głoduje. Po prostu dlatego, że nie stać na ich na kupno jedzenia. Kraje bogate bardziej lub mniej świadomie prowadzą politykę, która skutkuje nie tylko wybuchającymi co jakiś czas kryzysami żywnościowymi w państwach biedniejszych, ale, co gorsza, utratą przez nie samowystarczalności. By zaspokoić nasze zapotrzebowanie na żywność i nasz niepohamowany głód konsumpcji, eksploatujemy kraje słabiej rozwinięte, niszcząc przy okazji ich środowisko naturalne, żeby uprawiać, produkować i eksportować, a następnie w ogromnych ilościach marnować sprowadzaną z końca świata żywność i inne dobra. Wielkimi statkami wysyłamy powrotnym kursem śmieci.

Efektem działania mechanizmów tego globalnego rynku są zmiany struktur społecznych państw mniej rozwiniętych, uzależnianie ich od krajów bogatych i często dramatyczne wzrosty cen żywności, a w rezultacie – ubożenie całych rzesz ludzi. Dodajmy do tego postępujące od lat zmiany klimatu i mamy gotową receptę na kryzysy humanitarne wybuchające raz po raz w tych państwach.

Trzeba powiedzieć sobie uczciwie: migracje są zjawiskiem skomplikowanym, tak jak skomplikowane są globalne zjawiska, które nimi rządzą. Wojna, cierpienie, prześladowania, głód, bieda, wyzysk, brak perspektyw na godne życie. Konia z rzędem temu, kto dzisiaj postawi jasną granicę między migracją przymusową a ekonomiczną, bo jak pokazują historie osób, które docierają do Europy, jedne powody mieszają się z drugimi tak bardzo, że często nie sposób ich od siebie oddzielić. Brak pieniędzy to nie tylko głód; to także niemożność zapewnienia dzieciom edukacji, odpowiedniego schronienia i dostępu do podstawowej pomocy medycznej. To brak możliwości zapewnienia swojej rodzinie bezpieczeństwa, które w dzisiejszym świecie również ma swoją cenę. To wreszcie podatność na wyzysk, handel ludźmi, prostytucję, niewolnictwo i pracę przymusową.

Trzeba pamiętać, że ludzie biedni są zazwyczaj bardziej związani z ziemią (pdf), a co za tym idzie – są bardziej zależni od stanu środowiska i postępujących zmian klimatu. To oni w pierwszej kolejności cierpią na zachwianiu naturalnych ekosystemów. To na ich codzienne życie wpływają ekstrema pogodowe, wymieranie ryb w morzach i rzekach czy wysychanie źródeł wody. To ich te procesy pozbawiają możliwości wyżywienia rodziny. My, żyjący w bogatych miastach, nie odczuwamy tego na własnej skórze: ponarzekamy na upały, włączymy klimatyzację i jakoś dotrwamy do jesieni. Ale w krajach, gdzie od obfitości plonów zależy przetrwanie całych rodzin, globalne ocieplenie stanowi realny problem. Susza powoduje brak zbiorów i idący za tym głód; brak możliwości połowu ryb zmusza tradycyjnych rybaków do poszukiwania pracy najemnej, a wysychanie źródeł wody każe migrować w jej poszukiwaniu, najczęściej na przedmieścia miast, gdzie dołącza się do biedoty, zależnej od wykonywania pracy na cudzy rachunek. Pracy najczęściej podle płatnej i opierającej się na wyzysku.

Rebelia i masakra w Sudanie

czytaj także

Rebelia i masakra w Sudanie

Shireen Akram-Boshar, Brian Bean

Mówiąc o naszej odpowiedzialności za sytuację na świecie, nie trzeba zresztą wcale sięgać daleko. Weźmy na przykład niewinną modę na krewetki w warszawskich knajpach. Niewielu z nas zdaje sobie sprawę z tego, że aby sprostać zapotrzebowaniu europejskich restauracji, przemysłowa hodowla tych skorupiaków doprowadziła do potężnej destrukcji środowiska i kurczenia się naturalnych zasobów wodnych wielu obszarów Bangladeszu. Zakładane na potęgę farmy krewetkowe, będące początkowo reakcją na katastrofy naturalne i próbą wykorzystania rosnącego zasolenia wód, wywróciły do góry nogami tradycyjną gospodarkę tego kraju. Drobnych farmerów zaczęto zmuszać, by przekształcali uprawy nawadniane słodką wodą w farmy krewetek, które wymagają wody słonej. Sól zaczęła się wdzierać coraz bardziej w głąb lądu i przenikać do gleby, czyniąc uprawę ryżu i hodowlę bydła praktycznie niemożliwą.

Konia z rzędem temu, kto dzisiaj postawi jasną granicę między migracją przymusową a ekonomiczną.

Wielkie pieniądze, które zaczęły płynąć hojnie z państw Europy, doprowadziły do wielu nadużyć: wysiedlania miejscowej ludności z terenów, na których powstają kolejne farmy, niszczenia naturalnych ekosystemów i czynienia ziemi niezdatną do tradycyjnych upraw. Miejscowi rolnicy nie byli w stanie konkurować z wielkim przemysłem, a słona woda wyniszczyła ich pola. Jedyne, co im pozostało, to przejście do sektora pracy najemnej na rzecz wielkich konglomeratów, gdzie pęd do minimalizacji kosztów hodowli pociąga za sobą nieuniknione łamanie praw pracowniczych. Za tym poszły kolejne konsekwencje, w tym ta najbardziej dramatyczna: przekształcenie tradycyjnie samodzielnych rolników w eksploatowanych pracowników, w pełni zależnych od wielkich farm krewetkowych.

W innych rejonach świata zachodzą podobne procesy: wycinanie lasów tropikalnych pod uprawę pasz i przemysłową hodowlę bydła przeznaczonego na eksport do państw konsumujących największą ilość mięsa, czyli do państw najbogatszych; pozbawianie lokalnych rolników ziemi i tym samym tradycyjnego źródła dochodów; masowe zaśmiecanie oceanów; nadmierna emisja gazów cieplarnianych przyczyniająca się do wysychania strefy Sahelu czy przeobrażania tradycyjnie nomadycznych społeczeństw w podmiejską biedotę.

Zapach czekolady i płonących śmieci

czytaj także

To tylko kilka przykładów pośredniego i bezpośredniego wpływu konsumpcyjnej cywilizacji Zachodu na pozostałą część świata. Procesy te, rozłożone na lata czy nawet dekady, przeplatają się oczywiście z innymi zjawiskami, takimi jak postęp techniczny, transformacje społeczne, klęski żywiołowe i konflikty zbrojne (często będące w istocie walką o ograniczone zasoby), ale jedno nie ulega wątpliwości: świat wysokorozwinięty macza w tym palce – czerpiąc korzyści, a unikając wszelkiej odpowiedzialności. Dlatego zanim w obawie przed imigrantami kolejny raz rzucimy hasłem „nie chcemy w Polsce drugiej Francji”, warto pamiętać, że odpowiedzialność świata zachodniego za obecne ruchy migracyjne nie kończy się na ekspansji kolonialnej, w której, jak niektórzy lubią przy każdej okazji podkreślać, Polska nie brała udziału. Dzisiaj eksploatujemy ten świat w równym stopniu jak inne państwa bogate. Ku własnej wygodzie i doraźnym zyskom.

Szacuje się, że do 2050 roku nawet 140 milionów osób będzie zmuszonych opuścić swoje domy ze względu na kryzys klimatyczny. I choć większość z nich będzie mogła tylko pomarzyć o ucieczce do lepszego świata, pewna ich część wybierze się w niebezpieczną podróż do Europy, żeby ratować życie swoje i swoich najbliższych. Ile tych osób będzie, nie wiadomo, ale po 2015 roku powinniśmy mieć już więcej wyobraźni w kwestii tego, jak wygląda masowa migracja. I znowu podniesiemy wtedy krzyk, że nie chcemy uchodźców, jednocześnie aż do ostatniej chwili negując postępującą zmianę klimatu i jej wpływ na resztę świata.

Kaja Puto: Przestańmy udawać, że pytanie o migrantów zaczyna się od „czy”

Już dzisiaj widzimy początki tych masowych migracji. Ze względu na susze będące skutkiem globalnego ocieplenia i idące w ślad za nimi głód i biedę uchodźcy uciekają z Somalii, Sudanu i Etiopii. Z powodu niespotykanych wcześniej ekstremów pogodowych, takich jak tajfuny czy wzrost poziomu morza zalewającego uprawy i uniemożliwiającego hodowlę bydła, ludzie masowo wyjeżdżają z Filipin, Haiti i Bangladeszu. Pustynnienie, pochłaniające około 6 milionów hektarów ziemi rocznie, wypędza z domów mieszkańców Senegalu, Mauretanii, Mali, Burkiny Faso, a częściowo także Nigerii, Czadu i Algierii. Konieczność rezygnacji z koczowniczego trybu życia ze względu na niespotykane dotąd wysokie temperatury zmusza z kolei pochodzących z Mongolii i Maroka tradycyjnych nomadów do poszukiwania alternatywnych miejsc do życia. Długo jeszcze można by tak wymieniać, ale pamiętajmy o jednym – to tylko wierzchołek góry lodowej. Opuszczenie domu i kraju to dla większości ludzi ostateczność: dopóki możesz, walczysz o przetrwanie na własnej ziemi.

Państwa bogatej części świata uparcie odmawiają wzięcia odpowiedzialności za to, jaką prowadzą politykę wobec biedniejszych od siebie, a w tym, co okrzyknęły kryzysem uchodźczym, nie widzą – lub udają, że nie widzą – konsekwencji własnych działań. Czy w dobie globalizacji, outsourcingu, sprzedaży śmieci, handlu emisjami zanieczyszczeń i katastrofalnych zmian klimatycznych jesteśmy w stanie dalej przekonywać samych siebie, że procesy te nie są ze sobą powiązane, a przemieszczające się masy ludzi nie mają nic wspólnego z prowadzoną przez nas polityką i dążeniem do dobrobytu bez względu na ponoszone koszty? Ciężar naszej wygody ponosi inna część świata.

Kiedy solidarność jest przestępstwem

czytaj także

Nie zatrzymamy masowych migracji, oddzielając się wysokim murem od mniej zamożnej części świata. Nie zatrzymamy ich także restrykcyjną polityką azylową ani karaniem organizacji humanitarnych niosących pomoc uchodźcom. Nie zatrzymamy ich nawet przy pomocy wielkich okrętów patrolujących europejskie wody terytorialne i zawracających zdesperowanych migrantów do Libii czy Turcji. W ten sposób doprowadzimy co najwyżej do kolejnych tragedii na Morzu Śródziemnym, jak ta, która miała miejsce w ubiegłym tygodniu.

Jeżeli nie zrobimy dzisiaj nic, żeby odciążyć resztę świata od ponoszenia kosztów naszego konsumpcjonizmu, i nie zaczniemy skutecznie przeciwdziałać nadciągającej katastrofie klimatycznej, musimy być przygotowani na to, że jutro uchodźców będzie jeszcze więcej.

 

**
Marta Górczyńska – prawniczka zajmująca się ochroną praw człowieka. Od lat współpracuje z Helsińską Fundacją Praw Człowieka, a od niedawna także z Fundacją La Strada. Specjalizuje się w ochronie praw uchodźców, migrantów i ofiar handlu ludźmi. Monitoruje respektowanie prawa na granicach i w ośrodkach detencyjnych (jest m.in. współautorką raportów Migracja to nie zbrodnia i Droga donikąd). Angażuje się w wolontariat w różnych miejscach na świecie.

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij