Świat

Chile: krach wolnorynkowej dystopii

Górne 10 procent Chilijczyków zgarnia 55 proc. krajowych dochodów, a połowa emerytów musi dorabiać do swoich świadczeń. Sytuacja społeczna w Chile od lat przypominała granat z wyciągniętą zawleczką.

17 października tego roku „Financial Times” opublikował wywiad z prezydentem Chile Sebastiánem Piñerą. „Spójrz na Amerykę Łacińską. Argentyna i Paragwaj są w recesji, Meksyk i Brazylia – w stagnacji, a Peru i Ekwador – w głębokim kryzysie politycznym. Na tym tle Chile przypomina oazę, ponieważ mamy stabilną demokrację, nasza gospodarka się rozwija, tworzymy miejsca pracy, podwyższamy pensje i utrzymujemy stabilność makroekonomiczną. Czy to jest proste? Nie, nie jest. Ale warto o to walczyć” – przechwalał się w rozmowie z dziennikarzem FT miliarder z Chile, który do swojego bogatego CV postanowił dopisać także stanowisko szefa chilijskiej władzy wykonawczej.

Wychodzi na to, że chilijski prezydent był co najmniej tak oderwany od rzeczywistości jak ekonomiści, którzy w przeddzień kryzysu z 2007 roku przekonywali, że amerykańska gospodarka ma się świetnie, a bank Lehman Brothers to wzorowa korporacja, w którą warto inwestować. Zaledwie dzień po publikacji wywiadu na ulicach Chile miały miejsce pierwsze zamieszki, które w ciągu następnych dni przybrały gigantyczne rozmiary.

Powstanie chilijskie

Bezpośrednią przyczyną wybuchu „powstania chilijskiego”, jak mówią o zamieszkach protestujący, było podniesienie cen biletów do metra w Santiago o 30 peso, czyli 16 groszy. Trudno jednak zakładać, żeby podwyżka tej wysokości w kraju, w którym liczone w dolarach PKB per capita jest porównywalne z Polską, wyprowadziła miliony ludzie na ulice. Zamieszki szybko rozprzestrzeniły się poza Santiago i dotarły np. do słynnego Valparaíso, znanego z przepięknych kolorowych domów, któremu Calexico poświęciło jeden ze swoich najlepszych numerów. Mało prawdopodobne, żeby z powodu wzrostu cen metra w stolicy na północy kraju rozwścieczony tłum zdemolował luksusowe kasyno.

Mieszkająca w Katowicach Chilijka María Jesús Peña tłumaczy mi wybuch zamieszek w Chile z szerszej perspektywy. – Chilijczycy przez lata musieli znosić niskie płace, fatalną służbę zdrowia, upadający system emerytalny i bardzo wysokie koszty życia – opowiada. – Tymczasem rząd i parlamentarzyści cieszą się przywilejami i pensjami 33 razy wyższymi niż płaca minimalna.

W Chile podział na lepszych i gorszych jest nie tylko ekonomiczny, ale też rasowy

To wyjaśnienie brzmi już bardziej przekonująco. Z takich powodów można wpaść w gniew i roznieść na strzępy 200 marketów, 120 aptek i 75 stacji benzynowych. Wybuch społecznego buntu okazuje się w tym kontekście uzasadniony.

Oczywiście zwolennicy progresywnej ekonomii mogą w takiej sytuacji odczuwać Schadenfreude – radość z cudzego nieszczęścia. Chile może stać się dla nas tym, czym dla liberałów jest Wenezuela. Teraz na porady prof. Balcerowicza będziemy mogli odpowiadać: „Ohoho, czyżby pan profesor chciał nam tu zgotować drugie Chile?”. Nie powinniśmy jednak ulegać takim łatwym pokusom. Lepiej przyjrzeć się obecnej sytuacji ekonomiczno-społecznej w Chile, by móc z niej wyciągnąć wnioski dla Polski i Europy.

Prymus z oślej ławki

Chile ma papiery na to, żeby uchodzić za południowoamerykańskiego prymusa – przynajmniej w świetle ekonomii głównego nurtu. Według PKB per capita liczonego przy pomocy parytetu siły nabywczej ten andyjski kraj jest zdecydowanie najbogatszym spośród państw Ameryki Południowej.

Wybory w Argentynie, czyli czerwona kartka dla neoliberalizmu

PKB na głowę wynosi tam 25 tys. dolarów, a więc jest tylko 6 tys. dolarów niższe niż w Polsce. Chile jest wyraźnie bogatsze od najbiedniejszego kraju UE, czyli Bułgarii, i brakuje mu tylko tysiąca dolarów na głowę do Chorwacji. Jest też o prawie jedną czwartą zamożniejsze od Argentyny oraz Meksyku, z którymi tworzy najbogatszą trójkę Ameryki Łacińskiej. Problem w tym, że zdecydowana większość Chilijczyków z tego wysokiego PKB ma niewiele pożytku.

Wynika to z gigantycznych nierówności ekonomicznych. Nad Wisłą często wyśmiewana jest średnia krajowa podawana przez GUS, jako niewiele mówiąca o prawdziwej sytuacji większości społeczeństwa. A przeciętne wynagrodzenie w Chile nie mówi już zupełnie nic, wzbudzając zapewne jedynie złość szeregowych pracowników.

Dlaczego bogate miasta się buntują

Chilijski wskaźnik Giniego wynosi 0,46 i spośród krajów OECD wyższy jest jedynie w RPA i Kostaryce. Nierówności w bardzo rozwarstwionych USA są niższe niż w Chile aż o 7 punktów. Dla porównania: wskaźnik Giniego w Polsce wynosi według OECD 0,28, a według GUS niecałe 0,3 (co jest dużo bardziej prawdopodobne).

Zgodnie z danymi World Inequality Lab górne 10 procent Chilijczyków zgarnia 55 proc. krajowych dochodów. To zupełnie niespotykany wynik wśród krajów rozwiniętych. W USA górny decyl otrzymuje 47 proc. dochodów, a w Polsce – 35 proc. Górny jeden procent w Chile zgarnia 24 proc. wszystkich wypracowanych dochodów, w USA – 20 proc., a w Polsce – 12 proc.

W Chile wyjątkowo duży jest również zasięg ubóstwa relatywnego, który według OECD jest obliczany jako odsetek osób mających dochody poniżej połowy krajowej mediany. 17 proc. społeczeństwa żyje poniżej progu ubóstwa relatywnego – to o 70 proc. więcej niż w Polsce.

Chile: Oburzeni dopinają swego [Domosławski]

czytaj także

Dobrze zarabiają w Chile jedynie ci, którzy mają wyższe wykształcenie – przeciętnie aż o 136 proc. więcej niż osoby ze średnim wykształceniem. To sytuacja niespotykana w krajach rozwiniętych. USA również należą do krajów, w których dyplom daje największą przewagę na rynku pracy, ale nawet tam zarobki absolwentów uniwersytetów są „tylko” o 75 proc. wyższe od absolwentów szkół średnich. Przeciętnie w OECD licencjaci i magistrzy zarabiają jedynie 55 proc. więcej niż obywatele i obywatelki ze średnim wykształceniem.

Uniwersytety tylko dla wybranych

Ukończenie studiów w Chile to jednak nie lada wyzwanie finansowe. Uczelnie wyższe są tam płatne, a czesne należy do najwyższych na świecie. – Uniwersytety są zbyt drogie nawet dla rodzin z klasy średniej – mówi mi María Jesús Peña. – Ludzie, których nie stać na pokrycie czesnego, muszą zaciągać kredyty studenckie, które potem spłacają przez resztę życia.

Petelczyc: Całe zło w Brazylii zaczyna się od nierówności [rozmowa]

Czesne na uczelniach chilijskich jest drugie najwyższe w OECD, po Stanach Zjednoczonych. Przeciętny student studiów magisterskich musi tam płacić 10,5 tys. dolarów rocznie za naukę (według parytetu siły nabywczej). W znacznie bogatszych USA statystyczny student magisterki płaci swojej uczelni niecałe 12 tys. dolarów na rok.

Ponadto w Chile dominują prywatne uniwersytety. W 2017 roku na publicznych uczelniach uczyło się zaledwie 17 proc. studentów – pozostali studiowali prywatnie. Tymczasem w całej OECD 71 proc. studentów uczy się w publicznych szkołach wyższych, a w Unii Europejskiej jest to prawie 80 proc.

Nic więc dziwnego, że jedynie jedna trzecia populacji Chile w wieku 25–34 lata ukończyła studia. To 10 punktów procentowych mniej niż przeciętnie w OECD, a także w Polsce. Wśród tych, którzy dyplom uzyskali, wielu jest takich, nad którymi wisi spłata kredytu studenckiego.

Zdecydowana większość Chilijczyków z wysokiego PKB ma niewiele pożytku.

Także realny dostęp do służby zdrowia w Chile jest fatalny, zważywszy na ogólny poziom rozwoju kraju. – Publiczna służba zdrowia jest do tego stopnia niedofinansowana, że w szpitalach brakuje podstawowych lekarstw. Za to prywatna służba zdrowia jest tak droga, że stać na nią tylko wyższą klasę średnią i klasę wyższą – komentuje Pena.

Jedynie 73 proc. Chilijczyków jest ubezpieczonych w publicznym systemie opieki medycznej. W Polsce 91 proc., a i tak jest to jeden z niższych wyników w OECD, w której w większości krajów (nie licząc USA) ten wskaźnik oscyluje w okolicach 100 proc. Czterdzieści dwa procent nakładów na opiekę medyczną w Chile pochodzi ze środków prywatnych. W Polsce również mamy problem z dużym subsydiowaniem publicznych nakładów na służbę zdrowia pieniędzmi prywatnymi, jednak jedynie w 29 procentach.

Emerytura pod palmami

Kolejnym niezwykle kontrowersyjnym tematem w Chile są emerytury. – System emerytalny został sprywatyzowany w czasach dyktatury przez José Piñerę, brata obecnego prezydenta – tłumaczy Pena. – Każdy jest zmuszony do płacenia składek instystucjom, które inwestują te środki bez żadnej kontroli ubezpieczonych.

Rezygnacja z podwyższenia składek ZUS dla najbogatszych? Słuszna, ale…

W tym miejscu warto zauważyć, że José Piñera, minister polityki społecznej z lat 1978–1980, był jednym z wielu liberalnych ekonomistów z Chile, którzy wykształcenie uzyskali na amerykańskich uniwersytetach. Piñera kończył Harvard, był też wielokrotnie nagradzany przez wolnorynkowe organizacje z USA, którym, jak widać, nie przeszkadzał fakt, że fetowany przez nie ekonomista zasiadał w autorytarnym rządzie Augusto Pinocheta.

Jakie są efekty tej reformy? Chilijska stopa zastąpienia, czyli wysokość świadczenia w stosunku do zarobków sprzed przejścia na emeryturę, należy do najniższych w OECD i wynosi 40 proc. Przeciętnie w OECD to 63 proc. W Polsce jest ona jeszcze niższa, bo wynosi tylko 39 proc., jednak gigantyczne nierówności w Chile sprawiają, że sytuacja emerytów w tym południowoamerykańskim kraju jest zdecydowanie gorsza niż nad Wisłą.

Polskie emerytury? Dach bez fundamentów

czytaj także

16,5 proc. osób powyżej 65. roku życia żyje w Chile poniżej granicy ubóstwa – w Polsce 7,5 proc. Nic więc dziwnego, że seniorzy w Chile na potęgę dorabiają do swoich niskich świadczeń emerytalnych. Prawie połowa dochodów osób starszych w Chile pochodzi z pracy. W Polsce dochody z pracy stanowią jedynie nieco ponad jedną czwartą dochodów seniorów.

Kłopoty w Chile wynikają więc z dwóch zjawisk – gigantycznych nierówności ekonomicznych oraz prywatyzacji usług publicznych. O ile nierówności dochodowe w Polsce w ostatnich latach spadły, między innymi dzięki transferom pieniężnym, cicha prywatyzacja usług publicznych również u nas postępuje. Nie poprzez wyprzedawanie placówek, lecz poprzez coraz większe subsydiowanie usług publicznych usługami prywatnymi – co widać chociażby po wzrastającym odsetku dzieci uczących się w prywatnych szkołach.

Wolny rynek nie robi się sam

Jeśli nie chcemy, żeby za kilkanaście lat równość szans w Polsce była równie iluzoryczna co w Chile, to musimy wreszcie zacząć dbać o usługi publiczne.

Powinniśmy też dużo szerzej patrzeć na kwestię stabilności makroekonomicznej. Ekonomiści głównego nurtu spoglądają w zasadzie na dwa wskaźniki – dług publiczny oraz bilans rachunku bieżącego. Według tej optyki Chile rzeczywiście powinno być niezwykle stabilnym krajem, tak jak przekonywał o tym Sebastián Piñera na dzień przed wybuchem zamieszek.

Jednak nierównowaga w wewnętrznym systemie ekonomiczno-społecznym również może zachwiać stabilnością makro – możemy przecież przypuszczać, że zamieszki w Chile odbiją się zarówno na wzroście, jak i atrakcyjności inwestycyjnej tego kraju.

Ameryka Południowa skręca w prawo. A Urugwaj w lewo

Długotrwała stabilność ekonomiczna, jak i polityczna zresztą, wymaga egalitarnego porządku społecznego, w którym żadne grupy nie czują się wykluczone ze wspólnoty. Jeśli egalitaryzmu zabraknie, to nawet wysokie PKB na głowę nie uchroni kraju przed popadnięciem w chaos.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Piotr Wójcik
Piotr Wójcik
Publicysta ekonomiczny
Publicysta ekonomiczny. Komentator i współpracownik Krytyki Politycznej. Stale współpracuje z „Nowym Obywatelem”, „Przewodnikiem Katolickim” i REO.pl. Publikuje lub publikował m. in. w „Tygodniku Powszechnym”, magazynie „Dziennika Gazety Prawnej”, dziale opinii Gazety.pl i „Gazecie Polskiej Codziennie”.
Zamknij