Czytaj dalej, Nauka

Lem, prorok w peryferyjnym kraju

Na długo przed powstaniem internetu Lem ostrzegał, że jeśli ludzie zaczną mieć swobodny dostęp do informacji, to informacje fałszywe lub nieistotne zatriumfują nad prawdziwymi i ważnymi, bo tych pierwszych z natury rzeczy jest więcej. Michał Sutowski rozmawia z Wojciechem Orlińskim o naukowej erudycji Lema i o tym, skąd w głębokim PRL-u wzięły się jego proroctwa.

Michał Sutowski: Skąd w II RP – kraju bardzo zapóźnionym technologicznie, choć z chemikiem w fotelu prezydenta – wziął się taki Lem? Pisarz zafascynowany techniką, przyszłością, dylematami cywilizacyjnymi i etycznymi, jakie rodzi postęp nauki.

Wojciech Orliński: Wziął się ze Lwowa. Ja sam długo i naiwnie sądziłem, że on jest tak osobny wobec polskiej kultury, tak od niej odrębny, że niczego by nie zmieniło, gdyby się urodził, powiedzmy, w Białymstoku i przeprowadził do Łodzi. Dziś wiem, że bez Lwowa i bez Krakowa to byłby ktoś zupełnie inny. Może równie wybitny w jakiejś dziedzinie, na pewno też miałby dużo przyjemniejsze życie, gdyby przed wojną jego rodzice zdecydowali się uciec gdzieś daleko. Ale Lema, jakiego znamy, by nie było.

Jednak zamożne, inteligenckie domy, z chłopcami czytającymi z nudów powieści Juliusza Verne’a chyba wszędzie wyglądały podobnie. Przecież Lem tego całego lwowskiego folkloru mógł nie widzieć na oczy – to nie był mały Jacek Kuroń, co się ponoć z dziećmi tych słynnych lwowskich zakapiorów bawił.

Nie chodzi mi o batiary ani o Szczepcia i Tońcia. I nie tylko o matematyków i logików z kawiarni Szkocka, bo tam wynaleziono też rafinerię ropy naftowej. To było miasto nauki i techniki. Przy okazji pracy nad biografią Lema uświadomiłem sobie, jak bardzo odczuwamy ból fantomowy po tym amputowanym Lwowie.

Tygiel lwowski [rozmowa z Olą Hnatiuk]

Kresowiacy, którzy jeszcze zostali, są w pierwszej grupie do szczepień.

Mówię o tym, że straciliśmy miasto, które było symbolem racjonalizmu, postępu i liberalizmu. Jedno z najbardziej demokratycznych i pluralistycznych miast najbardziej liberalnej monarchii XIX wieku na kontynencie, czyli Austro-Węgier. I to wychodzi w prozie Lema, to jego przywiązanie do staroświecko pojmowanych praw obywatela.

Staroświecko?

W sensie: sprzed I wojny światowej. Bo w XX wieku pojawia się mnóstwo ludzi, którym podoba się czy to komunizm, czy to generał Franco, którzy przyjmują, że w imię jakichś wielkich spraw może warto milion lub dwa miliony ludzi zabić. Także w Polsce naprawdę wielu się pod tym podpisywało, choć jedni woleliby zakopywać w lesie białych, a inni czerwonych. Lem miał mocno zakorzeniony, lwowski pogląd, że nie, że nie wolno nigdy ani nikogo. I myślę, że to właśnie wydarzenia, za sprawą których to miasto utracił, uczyniły go pisarzem. Bez wojny i Zagłady zostałby zapewne inżynierem.

A nie lekarzem? Pochodził z lekarskiej rodziny, studiował medycynę…

Tak, ale zaczął studiować dopiero pod radziecką okupacją. Nie wiadomo, gdzie by go przyjęto w II Rzeczpospolitej, bo przecież numerus clausus obowiązywał już wszędzie. Ale jego marzeniem, kiedy zdawał latem 1939 roku maturę, było zostać inżynierem.

Bo mu ten Verne tak podziałał na wyobraźnię? Że będzie konstruował wielkie machiny?

Może i Verne, ale przede wszystkim czytany we Lwowie. Mówię to niechętnie jako warszawiak, ale przed wojną to było miasto nowocześniejsze od stolicy, o Krakowie nawet nie wspominając. Lwów wszystko miał wcześniej: tramwaj, elektryfikację, kanalizację… To miasto żyło przyszłością, co widać też po ówczesnej prasie, w tym żydowskiej, którą jego cała rodzina czytała. Lem wspomina, jak jego wujowie spierali się przy dziecku o różne dorosłe sprawy, w tym o przyszłość Żydów w Polsce…

Nie planowali wyjazdu?

Wśród wujów byli syjoniści, ale jego rodzicom, zwłaszcza ojcu, bliższy był asymilacjonizm – on nie chciał żadnego osobnego państwa w Palestynie, chciał być lojalnym obywatelem Polski. No i jak się okazało, ci asymilacjoniści byli wiecznymi przegranymi. Ale młody Lem marzy przede wszystkim o tym, by pójść na najlepszą politechnikę w regionie. Tam widział przyszłość.

Piszesz, że Lem w pewnym momencie zajął się kosmosem, żeby nie oszaleć z rozpaczy i ze strachu. Bo po tym gimnazjum i marzeniach o Politechnice Lwowskiej przychodzi okupacja. A właściwie dwie po kolei.

Te słowa dotyczą okupacji niemieckiej, po inwazji III Rzeszy na Związek Radziecki w czerwcu 1941 roku. Aczkolwiek to trochę spekulacja, która bardziej nadaje się na utwór prozatorski niż biografię. Bo niemal nic nie wiemy o losach Lemów po odejściu Stanisława – w obawie przed donosem – z warsztatów Rohstofferfassung, czyli początkowo dość bezpiecznego miejsca, gdzie na fałszywych papierach pracował przy odzyskiwaniu metali dla niemieckiej zbrojeniówki. Mamy ponaddwuletnią lukę, od lutego 1942 do ponownego przybycia Armii Czerwonej późną wiosną 1944 roku.

A co wiemy na pewno?

Bardzo mało. Zresztą o okresie wcześniejszym też – musimy go rekonstruować głównie na podstawie niewyraźnych aluzji w utworach Lema zestawionych z innymi źródłami historycznymi. I tak np. niektóre wstrząsające sceny z Głosu Pana sugerują, że osobiście uczestniczył w grzebaniu zwłok rozstrzelanych więźniów i że czystym przypadkiem sam uniknął egzekucji. No i wchodzimy też w delikatną sferę interesów osób trzecich, bo potomkowie ludzi ukrywających Żydów w czasie wojny często nie chcą o tym mówić. Nie tylko w Polsce, w zachodniej Ukrainie też.

Czyli Lema ukrywali jacyś Polacy? Czy Ukraińcy?

Na pewno obywatele II Rzeczpospolitej. To zresztą jest jakiś dramat, że mówiąc dziś o nich Polacy, Żydzi, Ukraińcy… często przyjmujemy etykiety, którymi obarczyli ich Hitler i Stalin, a oni niekoniecznie się z nimi identyfikowali. A z drugiej strony nie mogę przecież powiedzieć np., że w pogromie Polacy zatłukli Polaków… A więc tak, ukrywał się u Polaków i u Ukraińców. Lata 1942–1944 to są praktycznie same zagadki, bo dokumentów nie ma i raczej już nie będzie. Ale mamy jeden arcyciekawy trop na temat jego ówczesnych zainteresowań czytelniczych.

Czyli?

Wygląda na to, że Stanisław Lem jako ukrywający się Żyd chodził regularnie do biblioteki… oficerów Luftwaffe, żeby wypożyczać książki i się nie nudzić w ukryciu.

Na zasadzie: najciemniej pod latarnią?

W końcu ukrywający się Żyd nie może wyglądać na ukrywającego się Żyda, nieprawdaż? Uczęszczał więc do tej biblioteki jako rzekomo ormiański student, który wskutek zawieruchy wojennej znalazł się we Lwowie. A tam leżała do czytania pulpowa literatura amerykańska, westerny czy science fiction, bo hitlerowskie Niemcy nie zdołały wytworzyć własnej popkultury. Hurtowo przekładały więc tę amerykańską.

I on tam po raz pierwszy spotkał się z tym gatunkiem?

Nie mam na to dowodów, ale wiem, że tuż po przyjeździe do Krakowa ma niemal gotową powieść pt. Człowiek z marsa, która jest typowym fan fiction, ewidentną próbą podrobienia tego, co pisali wówczas Amerykanie. Musiał więc poznać ten styl wcześniej.

Bożek: Kosmos wzywa!

To już mamy trzy tropy: lwowska atmosfera postępu, ucieczka od strachu i koszmaru okupacji plus inspiracja gatunkowa. Tyle że Lem to też niebywały erudyta naukowy. Załapał się na medycynę już za Sowietów, studiował we Lwowie przez dwa lata. To były przyzwoite studia? Czy wiedza, którą stamtąd wyniósł, przydawała mu się później do pracy pisarskiej? Mówisz, że to miasto było przed wojną w awangardzie postępu. Czy on więc mógł poznać podobny zestaw teorii, gdy chodzi o nauki ścisłe, co taki np. Isaac Asimov na Columbii?

Z licznych pamiętnikarskich relacji wynika, że radzieccy okupanci – przy całej zbrodniczości tamtego systemu – zachowywali się dość racjonalnie w tym sensie, że lekarze byli im przecież potrzebni, podobnie jak inżynierowie. We wspomnieniach lwowskich czy wileńskich naukowców przeczytamy, że np. po 1939 roku dokończono jakiś remont, na który od 20 lat nie było środków w II Rzeczpospolitej, a znalazły się w stalinowskim Związku Radzieckim.

Tylko że to dotyczy nauk ścisłych.

W zasadzie tak. Wielu naukowcom prowadzącym badania w tych obszarach – związanych z budownictwem, mechaniką pojazdów, chemią czy właśnie medycyną – status materialny się wręcz poprawił. Nawet jeśli przysyłano im do nadzoru kogoś w teczce, to przyjezdni bywali tak słabi merytorycznie, że chętnie oddawali starej kadrze pola w kwestii badań czy uczenia studentów. A równocześnie mogli tylko patrzeć bezradnie, jak ich koledzy z wydziałów humanistycznych byli przez NKWD wywożeni na Wschód.

Ale że co – nic, tylko się edukować?

Przez te dwa lata studiów medycznych, na które Lem się załapał, mógł na pewno dobrze poznać podstawy fizyki, biochemii itp. Ale to jeszcze nie jest prawdziwa nauka. Jak w Cyberiadzie Trurl wyjaśnia Klapaucjuszowi, nauka to nie tylko laboratorium, w którym coś kapie i maszyna robi ping, ale też cała debata i spory wokół metod i wyników badań. Nie ma prawdziwej nauki bez konferencji, zjazdów, swobodnego publikowania i dyskutowania. A tego Lem nie mógł oczywiście zaznać, studiując medycynę w stalinowskim Związku Radzieckim.

Ani na początku stalinizmu w Polsce, bo tu medycynę prawie że skończył.

A właśnie nie, tu jest jednak różnica między Lwowem i Krakowem, dokąd trafił razem z rodziną. Ówczesny Uniwersytet Jagielloński z przedwojennymi profesorami potrafił doskonale takiego dumnego lwowiaka upokorzyć, inaczej niż w takim Wrocławiu, gdzie głównie lwowiacy budowali uniwersytet praktycznie od zera.

Co to znaczy? I czemu upokorzyć?

Przedwojenna kadra osadzona w Krakowie dała Lemowi coś, czego przekonany już wtedy o swoim geniuszu – choćby i niebezpodstawnie – bardzo potrzebował, czyli przywrócenie proporcji. Ktoś musiał mu dać tę mukę w czoło, czyli pokazać skalę niewiedzy i niekompetencji. I tym kimś był jego mentor, dr Mieczysław Choynowski, który uświadomił Lemowi: pan nic nie rozumie z tego, jak działa nauka. Gdyby Lem tej szkoły nie przeszedł, to ze swoją błyskotliwością i erudycją mógłby zostać jakimś szarlatanem.

Ale na czym to właściwie polegało? Poza tym, że starsi pokazali młodszemu miejsce w szeregu?

Na przykład powiedzieli mu, że jak chce się zajmować nauką na poważnie, to musi czytać po angielsku. „Ale jak to pan nie zna?!” – powiedział Lemowi Choynowski, dał mu książki w tym języku oraz słownik, a potem kazał przyjść na rozmowę o lekturach, jak już się nauczy i przeczyta. I Lem w absurdalnie krótkim czasie – paru tygodni – faktycznie ten język, najpierw biernie, opanował. Chodził też na konwersatorium naukoznawcze, gdzie czytano krytycznie i analizowano teksty naukowe i filozofię nauki.

To nie było coś typowego dla każdej uczelni?

Na pewno nie dla tych, gdzie zupełnie nowa kadra w nowym ustroju miała tworzyć uczelnię od podstaw, jak we Wrocławiu czy de facto w Łodzi – bo tam by ją tworzyli razem z „postępową” metodologią. Tymczasem Choynowski, widząc, co się szykuje, robił wszystko, żeby studenci UJ, czyli przyszła kadra polskiej nauki, jak najdłużej nie stracili kontaktu z Zachodem. Mieli dostęp do najnowszej literatury…

Skąd?

Pisał, dokąd mógł, listy w stylu: Dear Sirs, I am interested in your science, nie mamy pieniędzy – i tamci, czyli uczelnie i różne fundacje z zagranicy, przysyłały czasopisma czy książki. Tyrmand w podobny sposób zdobywał płyty jazzowe. Co prawda, część tych dóbr trzeba było potem przemielić. Niemniej to właśnie w tych warunkach i w tym towarzystwie Lem uczył się odróżniać naukę od bullshitu. Był tam późniejszy rektor Uniwersytetu Łódzkiego prof. Jerzy Wróblewski, który często później jako pierwszy poznawał streszczenie pomysłu Lema na nową książkę, czy Stefan Oświecimski, który po latach przetłumaczył De revolutionibus orbium coelestium i został guru polskiej filologii klasycznej.

A mimo tego wsparcia i świetnego otoczenia Lem jednak nie skończył medycyny. Dlaczego?

Specjalnie nie zdał jednego egzaminu i jest zagadką, czemu właściwie go nie zdał…

W jednym z filmów dokumentalnych mówił, że bał się, że go wtedy wezmą w kamasze, czyli wcielą do wojska.

Nie wierzę w taką motywację. I nie tylko dlatego, że znam trochę świat medyczny z dzieciństwa. Pewien mój wujek, lekarz wojskowy, dostawał co chwila talony na samochody, miał spluwę w biurku i pozwalał się bawić amunicją, a jak go zabierali na ćwiczenia, to miał lepiej niż kwatermistrz i każdy chciał z nim dobrze żyć. Lem po prostu w ogóle nie chciał zostać lekarzem, ku rozpaczy swego ojca.

To jest dobry zawód w każdym ustroju na świecie.

Tym bardziej ojciec ze zrozumiałych powodów lekce sobie ważył jego pulpową prozę fantastyczną, którą Lem pisywał dla zarobku, bo też nie zawsze świadczyła ona o przyszłym talencie. Aż nagle z głowy mu wyskakuje Szpital przemienienia, czyli powieść, w której odreagowuje nie tylko lektury Czarodziejskiej góry czy Dostojewskiego, ale i osobiste przeżycia. I widać już, że to jest człowiek, którego po prostu fascynuje literatura, który ją pisze w natchnieniu i czuje się, jakby zażył narkotyk. No bo walisz w te klawisze, wychodzi coś, z czego jesteś dumny, i dostajesz zastrzyk szczęścia, którego medycyna ci nie dawała…

I może opowiedzieć rzeczy, których boi się nazwać wprost?

Boi się, nie chce… Na pewno ta książka jest próbą zostania pisarzem na poważnie. Widać to zresztą w dziennikach jego przyjaciela, Jana Józefa Szczepańskiego, że Lem utrzymywał wówczas nie tylko kontakty towarzyskie z naukowcami, ale też był w swoim żywiole na spotkaniach w Związku Literatów Polskich, gdzie brał udział w dyskusjach o… kształcie literatury w nowym ustroju.

Mówisz, że Choynowski po wojnie wie, co się szykuje, że część książek z Zachodu pójdzie na przemiał – czy w Polsce stalinizm mocno się odcisnął na naukach ścisłych? Czy szaleństwa łysenkizmu to był tutaj realny problem?

W życiu intelektualnym Polski stalinizm zakorzenił się słabo, był dość powierzchowny. Na tle innych krajów regionu, gdzie cała kadra naukowa szła nieraz do obozów, gdzie uniwersytety budowano od zera i prowadzono czystki w kilku falach, u nas to naprawdę wyglądało dużo mniej groźnie. Odszukuje się starą kadrę, panuje radość, że Estreicher czy Kotarbiński przeżyli wojnę. I owszem, oni potem mają problemy, bywają odsuwani od kontaktów z młodzieżą czy rytualnie potępiani za burżuazyjne naleciałości, pracują gdzieś w archiwach – ale w naukach ścisłych takie ekscesy trwają 2–3 lata.

Stalin i naukowcy

Bo ścisłe są z natury mniej zideologizowane? I inżynierów do budowy hut trzeba jednak kształcić porządnie?

A do tego jeszcze nauki ścisłe mają duży potencjał oporu ze względu na pewną hermetyczność. Dobrze to ilustruje anegdota już z czasów moich studiów na Wydziale Chemii UW w latach 80., kiedy w ramach cięć zabroniono pracownikom naukowym dogrzewać pracownie, w których marzli, używać farelek, krótko mówiąc. I wtedy pojawiły się nowe zamówienia na sprzęt, absolutnie niezbędny do badań naukowych: czasze grzejne czy emitery podczerwieni.

Czyli farelki właśnie?

Ale jak jesteś kierownikiem administracyjnym na wydziale, to nie wiesz, że ów „emiter” to jest de facto grzejnik, i przyklepiesz ten zakup. Krótko mówiąc, ścisłowcy mają różne sposoby obchodzenia biurokratycznych ograniczeń. Na podobnej zasadzie czytano na seminariach zakazane książki, których agenci bezpieki nie rozumieli, rozwijano zakazaną przez chwilę genetykę czy cybernetykę…

No dobrze, może jacyś TW z pierwszego roku nie rozumieli, o czym doktory mówią. Ale przecież samego Lema cenzura nauki dotyka w ten sposób, że pewne treści i tematy są niedopuszczalne. Komputery cyfrowe, cybernetyka

I on zupełnie na chama omija te cenzuralne ograniczenia. W jego debiutanckich Astronautach i zaraz potem w Obłoku Magellana mamy komputery, tylko pod inną nazwą, bo Lem robi z nich „mózgi elektronowe”. Ale to są dalej cyfrowe maszyny liczące! To trochę tak jak u pierwszych konstruktorów polskich komputerów, które nazywały się „maszyny matematyczne”. Mówiło się ministrowi: towarzyszu, to nie są maszyny cyfrowe – bo cyfrowe to imperialistyczne, jak u Amerykanów – a towarzysz kiwał głową, żeby nikt nie zauważył, że nie rozumie różnicy.

Wystarczała fasada języka?

U nas zazwyczaj tak, bo już radziecka cenzura była bardziej szczelna. Choćby w klasyce radzieckiego sci-fi, czyli w Mgławicy Andromedy Jefremowa, cała technologia przyszłości musi być analogowa, choć nie bardzo wiadomo, jak miałoby to działać – jakiś steampunk z tego wyszedł…

A jaki był jego stosunek do cenzury właściwie? Nie kombinował, by może pisać jednak do szuflady, jeśli nie może napisać wprost wszystkiego? Albo w samizdacie? Niektóre swoje teksty kolportował chyba wśród przyjaciół?

Po doświadczeniu dwóch naprawdę ciężkich okupacji sam fakt, że można wydawać książki i czasopisma w języku polskim, uważał za skarb, którego nie można narażać lekkomyślną szarżą. I z tego samego powodu strategie „pisania do szuflady” nie miały dla niego żadnego sensu. On widział na własne oczy tętniący życiem ośrodek kultury, który niemal dosłownie wyrżnięto, a ludzie ginęli lub przeżywali w zależności od tego, czy akurat trafili we właściwą przecznicę. To mieszkańcom Krakowa mogło się wydawać, że „no przecież nie zabronią mówić po polsku na ulicy!”.

A on widział, że jak chcą, to zabronią? Pogodzenie z różnymi koniecznościami to jedno, a akceptacja systemu i jego filozofii to drugie. Co wiemy o stosunku Lema do marksizmu?

Zasadniczy problem jest taki, że czas rozczarowania Lema marksizmem pozostaje nieznany, bo on dopiero w pewnym momencie zaczyna pisać listy do przyjaciół… przez kalkę. Dzięki temu wskakujemy w 1954 roku w sam środek dyskusji, w której on nawiązuje do różnych wcześniejszych rozmów, których przebiegu nie znamy. Ówczesne listowne kłótnie z Wiktorem Woroszylskim czy Aleksandrem Ściborem-Rylskim sugerują, że początkowo był wobec marksizmu życzliwie neutralny, ale pod koniec 1954 roku ma już wyraźnie podejście: a nie mówiłem, że to nie działa?

Ale co i czemu nie działa? Filozofia czy praktyka?

W pierwszym wpisie na ten temat z Dzienników Jana Józefa Szczepańskiego ich autor wspomina, że na spotkaniu w ZLP Lem nawracał go „na jakąś formę marksizmu”, przy czym warto podkreślić, że Szczepański, jako katolicki konserwatysta, widzi wówczas marksizm trochę tak jak dzisiejsza prawica gender, czyli widzi go wszędzie.

Jednak z czasem nawet na ten szeroko pojęty marksizm Lem przestał kolegów nawracać. Dlaczego?

Lem swój stosunek do marksizmu wyjaśnia w jednym z listów do prof. Jerzego Wróblewskiego: widzi w nim ten sam problem co Karl Popper czy Isaiah Berlin, których książek raczej nie mógł wtedy znać, ale doszedł do podobnych wniosków. Za centralne oszustwo intelektualne uważał założenie, że oto my, marksiści, rozpoznaliśmy naukowymi metodami prawa rządzące historią i w związku z tym nie tylko wiemy, co się wydarzy, ale też możemy wydawać na bieżąco wyroki o tym, po której stronie historii należy stanąć.

I że to wszystko usprawiedliwia?

Jeśli tylko odpowiednio zręcznie żonglujesz słowami, to twoi rozmówcy nie zapytają nawet, skąd ty masz pewność co do praw historii, z których wszystko potem logicznie wyprowadzasz. A potem zachowujesz się jak archiwariusz Dionizy Kiwajło z powieści Edmunda Niziurskiego, który planuje włamanie w jakiejś szlachetnej intencji i mówi, że „historia i milicja go z tego rozgrzeszą”.

No ale to jest argument z psychologii raczej, ewentualnie moralności marksistów.

Ale też Lem przeczytał Marksa dość uważnie i jak mówił, nie znalazł tam wyjaśnienia, dlaczego kapitalizm powstał akurat w Europie, a nie w państwie Azteków. No a potem jest jeszcze słynny list do Wiery Zasulicz, napisany ponad 30 lat po Manifeście komunistycznym, w którym Marks przyznaje, że mechanizm rozwoju kapitalizmu w Rosji wygląda jednak zupełnie inaczej niż na Zachodzie. Co przecież unieważnia powszechny i deterministyczny charakter praw rozwoju historycznego. On to demaskuje jako humbug, tzn. system myślenia, w którym wyjaśnienia są dorabiane ex post, ale właściwości prognostycznych nie ma żadnych.

Czyli tutaj decydowała lektura, a nie doświadczenie praktyki bolszewików?

Jedno i drugie, bo przekonawszy się, jak to działało we Lwowie, Lem nieustannie wypominał kolegom, że dla niego już wtedy Stalin był psychopatycznym zbrodniarzem. I kiedy wiosną 1956 roku wycieka tajny referat Nikity Chruszczowa o kulcie jednostki, to w ogóle nie jest wstrząśnięty, tylko mówi, że o, widzicie, wyszło na moje, macie czarno na białym. Ale jednocześnie używał do opisu różnych zjawisk pojęć i schematów marksistowskiej teorii socjologicznej, bo „nie chce mu się wymyślać własnej”. Uważał je zatem za dość użyteczne narzędzie do opisu społeczeństwa.

Marksizm jako filozofia historii to jedno, Sowieci we Lwowie to drugie, ale jest jeszcze cały proces reform społecznych, uprzemysłowienie Polski Czy dla Lema socjalizm może być jednak wehikułem modernizacji?

W takim sensie, że wśród wielu ludzi – także tych zupełnie niezaangażowanych w system – panowało po wojnie przekonanie, że potrzeba jakiejś siły, która nas wyprowadzi ze świata biednych wieśniaków chodzących na bosaka. Do tego działo się to w czasach, gdy idee liberalizmu, zwłaszcza ekonomicznego, były uważane za skompromitowane do szczętu, i nawet „reakcyjny” rząd londyński miał cholernie postępowy program społeczny. Niemniej z czasem sceptycyzm Lema rósł i już w czasy Gomułki, a więc w drugą połowę lat 50. wchodzi jako człowiek dość rozczarowany, a z czasem się to pogłębia.

Bo wysyłamy sputniki w kosmos, ale jednak nie potrafimy przy drodze prosto drogowskazu postawić?

Tak, to jest pokazane wprost w opowiadaniu Inwazja z Aldebarana z 1959 roku, gdzie do podboju Ziemi przez kosmitów nie dochodzi, bo „rasa rozumna” w osobie pijanego chłopa zatłukła dwóch przybyszów próbujących zrobić rekonesans przed inwazją, a ich statek przerobiła na bimbrownię. A potem jest już tylko gorzej – w latach 70. publikuje Profesora A. Dońdę, czyli bardzo okrutną parodię gierkowskiej modernizacji. W fikcyjnym afrykańskim państwie władze wprowadzają plan powszechnej helikopteryzacji kraju, bo wychodzi im, że wyjdzie taniej niż budowa autostrad. On już bardzo wyraźnie widzi, że Zachód nam po prostu ucieka.

Kopalnie na asteroidach, na Księżycu hel-3. Kolonizacja kosmosu możliwa jeszcze za naszego życia

A dla niego istnieje tylko jeden „nurt cywilizacji”? W sensie pewien uniwersalny model, tożsamy z centrum świata Zachodu, do którego dorastamy lub nie, nadążamy lub jesteśmy spóźnieni?

Tak, można powiedzieć, że dziedziczy on przypadłość starych marksistów, a potem liberałów, czyli radykalny zachodocentryzm. Takie dziełko jak Dońda jest nieakceptowalne dla współczesnej wrażliwości, bo zawiera różne parodie „murzyńskich” społeczeństw i języków. Tak, dla Lema jest jeden nurt postępu cywilizacyjnego i cały świat do niego dąży, lepiej lub gorzej.

Polska może jego zdaniem coś interesującego wnieść do tej uniwersalnej cywilizacji? Czy jest po prostu krajem zapóźnionym, który może tylko imitować centrum, absorbować odkrycia i wynalazki, byle szybciej i głębiej?

Nie patrzmy na to jak na sprzeczność. Owszem, on wierzył w jedność świata Akademii i że np. doktor u nas powinien być odpowiednikiem doktora tam – a za podstawowy imperatyw uważał bycie częścią obiegu światowego i współtworzenie go. Przede wszystkim w nauce i rozwoju technologii.

W humanistyce i naukach społecznych dawaliśmy radę, mieliśmy w latach 60. swoje „socjalistyczne Cambridge” i polską szkołę rozwoju przy SGPiS czy wybitnych historyków gospodarczych. Ale chyba nie w tych sferach, które Lema interesowały najbardziej?

Ależ były i osiągnięcia w naukach ścisłych. Mój macierzysty Wydział Chemii UW od końca lat 50. opromieniony był sławą dowiedzenia przez profesora Włodzimierza Kołosa ponad wszelką wątpliwość równania Schrödingera – jest teraz tablica w sali, w której pracował. On wyliczył bardzo dokładnie teoretycznie parametry widma wodoru, podczas gdy doświadczalnicy przyjmowali inne – zażądał weryfikacji i okazało się, że to jego teoretyczne było prawdziwe.

Jednak poza takimi fajerwerkami jest też codzienna proza pracy naukowej. Piszesz, że zajmujący się technologiami badacze w USA mogli sobie najnowszy numer „Scientific American” kupić w kiosku. Lem nie mógł, za to „czytał bardzo uważnie” te, które zdobył. Czy to, że on był na bieżąco z nowinkami światowymi, było kwestią jakichś wyjątkowych dojść, specjalnej pozycji – czy raczej normą w wielkim mieście uniwersyteckim?

Cały okres PRL to był czas, kiedy każdy człowiek jadący na Zachód był obsypywany prośbami znajomych o zakup różnych rzeczy. W moim przypadku, w latach 80., to były płyty i komiksy, ale jeżeli byłeś człowiekiem nauki, to po prostu prosiłeś kolegę, który jechał akurat na sympozjum, żeby ci coś przywiózł. A jak byłeś częścią krakowskiego świata intelektualnego, to mogłeś pocztą pantoflową dowiedzieć się, kto za tydzień jedzie do Paryża czy Berlina Zachodniego. Jan Błoński bardzo często przywoził mu czasopisma z Francji, no a w latach 60. to sam Lem zaczął dużo wyjeżdżać.

Cały czas mówimy o wąskiej elicie? Pisma, których potrzebował, nie były dostępne w MPiK-ach?

Te bardziej popularnonaukowe czasem były, inne sprowadzano do bibliotek uniwersyteckich. Problem Lema z krakowskim MPiK-iem był taki, że nic mu nie chcieli odłożyć ani sprzedać spod lady. Bo dla dyrektora MPiK-u pisarz był nikim, byle kierownik sklepu z butami miał dużo więcej do zaoferowania. Dopiero z czasem, w Grand Hotelu i hotelu Cracovia, zaczęto mu w dobrze zaopatrzonych kioskach dla cudzoziemców po znajomości odkładać prasę.

A radzieckie pisma też czytał? To było dla niego inspirujące?

Oczywiście, przecież jeśli chodzi o nauki ścisłe i kosmonautykę, oni robili w latach 50., 60. i 70. imponujące rzeczy. Do tego ZSRR kompletnie olewał prawa autorskie, więc niektóre popularnonaukowe książki z Zachodu wychodziły w pirackich przekładach na rosyjski, a w Polsce sprzedawano je bajecznie tanio. À propos radzieckiej nauki ciekawe jest co innego – on w jednym z listów do kolegi pisze zniesmaczony, że tam nawet poważny fizyk może wierzyć w UFO czy telepatię.

Bo?

Bo oni nie dostali tej muki w czoło, co Lem w Krakowie, a bez przejścia tej konserwatywnej szkoły metodologii nie potrafili odróżniać nauki od pseudonauki, nawet jeśli w swoich dziedzinach byli faktycznie specjalistami.

A czy już po stalinizmie można było swobodnie dyskutować o ideach z Zachodu? Czy tylko z dużym opóźnieniem, jak w przypadku tej nieszczęsnej cybernetyki, którą odsądzano od czci i wiary?

Tu wystąpię jako adwokat diabła, bo to, co proponował Norbert Wiener w tej wyklętej, a później jednak publikowanej u nas książce Cybernetyka i społeczeństwo, było straszliwie naiwne i co do meritum zarzuty polemistów marksistowskich były słuszne. Cybernetyka wszystko stara się sprowadzać do modelu „maszyna przetwarza sygnały i adekwatnie na nie reaguje”. Urządzenie, które najlepiej ten model ilustruje, to termostat: ma termometr, który mierzy temperaturę i w reakcji na jego wskazania zamyka lub otwiera jakieś zawory, żeby ogrzać lub oziębić jakąś przestrzeń do wyznaczonego poziomu.

I co tu nie gra?

Opracowano wspaniałe formalizmy matematyczne, żeby opisać w ten sposób najbardziej złożone układy. Tyle że jeśli znajdziemy już taki model, faktycznie świetny do opisu termostatów, a potem zechcemy go uogólnić na psychologię, socjologię i historię ludzką, to wszystko w końcu zaczyna w tym modelu przypominać… termostat. Oni próbowali matematycznie opisać świat jako procesy przetwarzania sygnałów i zarządzania nimi, ale podniesiona na tak wysoki poziom metafora robi się zwyczajnie bezwartościowa.

A co Lem na to? W latach 50. go to chyba fascynowało?

No właśnie, Summa technologiae, którą pisał za Gomułki, miała temu służyć, tzn. popularyzacji cybernetyki. Ale pracując nad książką, odkrył, że ten system zawiera podobne błędy jak marksizm. No i też rozumiał, że skoro cały świat miałby się składać z maszyn przetwarzających sygnały i optymalizujących efekt, to nauka ta skończy się na badaniu tego, jak zmaksymalizować wartość pracy człowieka w fabryce. W jednej ze swoich podróży Ijon Tichy trafia na planetę, na której postanowiono poddać społeczeństwo cybernetycznej optymalizacji – okazało się, że optymalnie jest zamienić obywateli w sprasowane klocki i poukładać je w estetycznych kupkach.

A można powiedzieć, żeby PRL wynosił naukę na sztandar? Skoro socjalizm miał być awangardą postępu? Lem chyba idealnie nadawał się na ikonę…

Można powiedzieć, że z tego właśnie powodu Lem chciał zostać pisarzem science fiction, choć początkowo nie miał takich planów. Gdyby zaniósł maszynopis Szpitala przemienienia tydzień wcześniej czy do innego wydawnictwa, to książka ukazałaby się w 1949 roku i to by było wielkie wydarzenie, w jednym rzędzie z Tadeuszem Borowskim i Zofią Nałkowską. Po kilku latach wymuszonego opóźnienia to już był jednak odgrzewany kotlet, bo najważniejsze książki o II wojnie zdążyły się ukazać i burzliwe debaty na ten temat zdążyły się przewalić.

Ale co to ma do ideologii PRL jako awangardy nauki?

Bo tymczasem Lem zaczął być pupilkiem rynku wydawniczego. Ze swoim piórem i obyciem w nowinkach technologicznych idealnie wpisywał w zapotrzebowanie systemu na książki opisujące świetlaną przyszłość, mimo że starał się, by aż taka świetlana nie była. Wytykano mu nawet, że w tym przyszłym świecie nikt do nikogo nie mówi „towarzyszu”, niemniej dość szybko zaczął być fetowany i rozchwytywany. I ciągle go irytowało, że domagają się od niego jakichś kolejnych naiwnych Astronautów, a on wolał się spierać filozoficznie o przyszłość świata.

Mówiłeś, że w latach 60. był już mocno rozczarowany systemem, choć nie pozwalał sobie na otwarte wystąpienia przeciwko niemu, a w kolejnej dekadzie było już tylko gorzej. A jednocześnie za Gierka wciągnięto go chyba na sztandar, jako Polaka, co to go na Zachodzie cenią…

W latach 60. Lem nie wchodził w inicjatywy typu „List 34”, bo uważał, że to są sprawy pokolenia z innej półki księgarskiej, które – jak Jerzy Andrzejewski – wyrobiło sobie pozycję jeszcze w latach 30. Natomiast dekadę później, przy okazji listu w sprawie zmian w konstytucji PRL czy organizacji Towarzystwa Kursów Naukowych, to on już był z tych, na których młodzi patrzą. Przez lata gomułkowskie jakoś się prześlizguje, potem już musi się opowiedzieć – ale np. „List 59” podpisuje dopiero wtedy, gdy go już nie odczytują w Radiu Wolna Europa. A w ramach TKN wykłada, ale w klasztorze.

Słońce i gwiazdy kręcą się wokół Ziemi, czyli co by było, jakby liberałowie sprywatyzowali też Galileusza

Tak jakby nie chciał stawiać władzy w kłopotliwej sytuacji.

W latach 70. reżim robi z niego symbol sukcesu „drugiej Polski”, obok Fiata 126p i Huty Katowice, choć on już wówczas w ogóle nie wierzy w szanse socjalizmu.

A dlaczego go wydawano i ekranizowano w innych krajach? Jako myśliciela, klasyka gatunku czy raczej jako po prostu popularnego pisarza młodzieżowego?

Decydenci często nie czytali tego, co w ramach kooperacji artystycznej państw bloku miało być wydawane. Zaczęło się trochę przypadkiem, od kooperacji filmowej z NRD przy okazji filmu Milcząca gwiazda z 1960, mocno nieudanej ekranizacji Astronautów, w którą Lem włączył się głównie dla pieniędzy. Przy okazji kraje uczestniczące we wspólnych projektach filmowych wydawały jego przekłady, co uczyniło go popularnym wśród młodzieży. Podobnie było z Węgrami, Czechosłowacją i ZSRR. Ale najbardziej decydujące było to, że Lema polubili radzieccy kosmonauci. To była ogólna carte blanche – i na ekranizacje w państwach bloku, i na załatwianie przez niego talonu na pralkę w urzędzie.

W Życiu nie z tej ziemi piszesz, że przełomem w jego twórczości jest napisanie w jednym roku – 1961 – trzech dzieł: Solaris, Powrotu z gwiazd i Pamiętnika znalezionego w wannie, które ostatecznie przenoszą go ze świata autorów czytadeł do wielkiej literatury. To jest opinia po latach czy już wtedy jakoś skokowo zmienił się jego status?

Raczej po latach, w rzeczywistości to był stopniowy i długi proces. Ponieważ zaczął od sukcesów ze stemplem pisarza rozrywkowego, nie był traktowany poważnie, co było źródłem jego rozgoryczenia. Lem miał żal do świata akademii za coś, co Błoński wyraził wprost słowami, że ponieważ jako polonista nie ma go do której szufladki wsadzić, to woli udawać, że nie istnieje. Nie przypadkiem pionierem polskiej lemologii był Władysław Kapuściński, a więc profesor fizyki medycznej, a nie literaturoznawca.

To eksperci, a zwykli czytelnicy?

Znów, jako wielkiego pisarza najpierw odkryli go ludzie nauk ścisłych, którzy odnajdują u niego wielkie dylematy nauki opisane inaczej niż dotąd. „Odwilżowi” Rosjanie z lat 60. oszaleli na jego punkcie tylko poprzez jeden rozdział Solaris opublikowany w ZSRR pt. Solaryści, który dzieje „solarystyki” opisuje jako nudną, żmudną i opresyjną biurokrację i robienie nie wiadomo właściwie czego. On ich porwał prozatorskim opisem tworzenia wiedzy naukowej, który wyprzedzał socjologów wiedzy. Bo taki np. Popper miał świetne intuicje na ten temat, ale w życiu nie widział naukowca przy pracy… I naukowcy czy inżynierowie kochali go wszędzie, gdzie tylko był wydawany.

A Nobla faktycznie mógł dostać?

Nawet jeśli mógł, to zbyt nachalną akcją w tej sprawie władze PRL mu te szanse pogrzebały. Giedroyć umiał działać w tej sprawie, za to Ministerstwo Kultury, MSZ czy Służba Bezpieczeństwa najwyraźniej niezbyt.

A nie masz wrażenia, że kiedy był na samym szczycie, w latach 70., traktowany jak celebryta, dokądkolwiek nie pojechał, obsypywany stypendiami, jeżdżący wreszcie porządnym samochodem – to wtedy polskie środowiska opiniotwórcze miały akurat inne sprawy na głowie? Że tu wszystkich wpływowych ludzi jakieś „kwestie smaku” interesowały, a nie rozważania o samotności we wszechświecie, nie mówiąc o potencjale technologii? I że ostatecznie on nie tyle nawet nie trafił w epokę, ile w epokę w naszym kraju – i dlatego nie został wieszczem, ikoną narodową?

Ja sam ludzi i systemu wartości zrodzonego z późnych lat 70. i 80. nie rozumiem, np. tego, jak pod wpływem tych wszystkich wspólnych głodówek czy wieczorków poetyckich przy parafiach opozycyjni inteligenci się ponawracali na Kościół… Lem nigdy w tę stronę nie poszedł, bo choć pisał w „Tygodniku Powszechnym”, to całe życie był konsekwentnym ateistą. A zarazem konserwatywnym liberałem galicyjskim, wierzącym w hierarchie i instytucje, a nie w jakieś mistycyzmy, cuda Jana Pawła II i „dowody na życie pozagrobowe” na dokładkę.

A polityka polska w okresie transformacji go w ogóle interesowała?

Do pewnego stopnia był nawet aktywny publicznie, bo w dość paździerzowej i amatorskiej kampanii Tadeusza Mazowieckiego występował w klipach jako autorytet deklarujący mu poparcie, aczkolwiek argumentował to strachem przed ludźmi stojącymi za Wałęsą. Jednak jego publicystyka na tematy bieżące to było głównie zrzędzenie na wszystkie partie od prawa do lewa. On zresztą we współczesnych demokratycznych sporach nie mógł się odnaleźć już od lat 70. Spotykanych w Niemczech zachodnich lewicowców uważał za szalonych utopistów, ale z kolei prawicę konserwatywną za zupełnych durniów. Do końca życia pod względem systemu wartości pozostał galicyjskim republikaninem, na tle europejskim byłby gdzieś po stronie centroprawicy.

To byłby ktoś jak… Robert Makłowicz?

Myślę, że żaden z panów nie obraziłby się na to porównanie.

Piszesz w zakończeniu książki, że liczne jego diagnozy z lat 90., np. przestrogi na temat internetu i jego wpływu na sferę publiczną, dziś wydają się oczywiste, choć wtedy był w mniejszości. Trafił przypadkiem? Czy może po prostu jego ogólne założenia na temat rozwoju technologii i cywilizacji były jakoś trafne i wciąż są aktualne? A w którychś z nich się fundamentalnie mylił?

Odpowiem jak Zhou Enlai na pytanie o Rewolucję Francuską: za wcześnie, żeby ocenić. Na początku lat 80. Lem prognozował nadejście wojen hybrydowych, w których jedno państwo będzie atakowało drugie potajemnie, tak żeby oficjalnie niczego nie można było udowodnić. Wydawało mi się to przez wiele lat prognozą nietrafioną, no bo przecież atakujemy wroga po to, żeby coś osiągnąć, a więc będziemy stawiać jakieś ultimatum, wysuwać roszczenia. I obawiam się, że nawet gdzieś to już zdążyłem napisać, że ta prognoza Lemowi nie wyszła, minęły lata i wojen hybrydowych jak nie było, tak nie ma.

Aż się pojawiły…

A tu nagle patrzę, a Władymir Władymirowicz mówi na konferencji prasowej, że w każdym sklepie z militariami można sobie kupić rosyjskie mundury, na Ukrainę najechał nie wiadomo kto nie wiadomo skąd. I wtedy zamarzyłem, żeby moje krytyczne teksty o tej prognozie Lema unicestwić w jakimś takim Grobie Pamięci, jak z Orwella… W ogóle podczas wojny w Ukrainie wrzucałem na fejsa jeden za drugim cytaty z Lema sprzed 40 lat, pasowały jak ulał.

Na przykład?

W 1983 roku Lem w „Kulturze” paryskiej szydził z zachodnich Russlandversteher, którzy tak dobrze rozumieją Rosję, że rozumieją też, że Rosjanie po prostu raz na jakiś czas muszą sobie zestrzelić jakiś samolot pasażerski. To było po zestrzeleniu koreańskiego boeinga w 1983, a wyglądało jak komentarz do zestrzelenia malezyjskiego boeinga w 2014.

Socjalizm albo reptilianie. Wybieraj

czytaj także

Po sieci krążą ostatnio memy z Gagarinem, co dzwoni do naszych współczesnych, pyta o loty na Marsa, ale mina mu rzednie: „Jak to… płaska?!”. Czy spadek autorytetu nauki na rzecz różnych szarlatanów, wysyp teorii spiskowych – to było coś, co się mieściło w horyzoncie przewidywań Lema na temat przyszłości?

Tak, ale już tego środkowego Lema, który wyjechał na Zachód i przeżył tam serię rozczarowań. Okazało się, że nie tylko naukowcy radzieccy wierzą w UFO, na Zachodzie też w latach 70. krzewiła się moda na zjawiska parapsychologiczne.

A kwestia sieci?

Jeszcze zanim w DARPA zaczęto pod koniec lat 60. pracować nad tym, co dziś nazywamy internetem, Lem ostrzegał przed problemem „bomby megabitowej”, że jeśli ludzie zaczną mieć swobodny dostęp do DOWOLNYCH informacji, to informacje fałszywe lub nieistotne zatriumfują nad prawdziwymi i istotnymi, bo tych pierwszych z natury rzeczy jest więcej. Jakby dokładniej poszukać, można by znaleźć pierwszy moment, w którym Lem zapisał dokładnie taką prognozę, o jakiej teraz mówisz, że czeka nas „spadek autorytetu nauki na rzecz różnych szarlatanów, wysyp teorii spiskowych”. Strzelałbym, że to jakiś 1961, z dokładnością do roku.

**
Wojciech Orliński – dziennikarz związany z „Gazetą Wyborczą”, felietonista „Dużego Formatu”, związkowiec, chemik z wykształcenia, tłumacz, autor opowiadań fantastycznych i książek, m. in. Co to są sepulki? Wszystko o Lemie (2007), Internet. Czas się bać (2013), Lem. Życie nie z tej ziemi (2017) oraz Człowiek który wynalazł internet. Biografia Paula Barana (2019).

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij