Warto może w tym miejscu przypomnieć, że lista skutków ubocznych, w co bardziej skomplikowanych lekarstwach, bywa długa i powikłana. Czy zatem będziemy z nich rezygnować...
Paradoksalny obraz polskich żaków otrzymujemy w artykule „Co drugi student sięga po trawkę„. „Dziennik Łódzki” relacjonuje wyniki badań przeprowadzonych przez Urząd Marszałkowski, z których dowiadujemy się, że statystyczny student sięga po alkohol od czterech do dwóch razy w tygodniu, a co drugi pali trawę raz w tygodniu albo częściej. Pytanie, czy statystyczne metody badania się tutaj skuteczne? Jak duża ilość pije jedno piwo tygodniowo, a ilu pięć piw codziennie? Tego się nie dowiemy. Dowiadujemy się natomiast, że rektora Akademii Medycznej Górskiego obrzydza widok studentów chodzących z piwem po mieście oraz przeraża go, że w ciepły dzień można wypić sobie piwo i nie mieć z tym problemu. Dziwne, że gazeta znalazła miejsce na powtarzanie mentorskich impertynencji, a na rozwinięcie wyników, ponoć bardzo szczegółowego badania, już nie. A jednak dowiadujemy się jeszcze jednej ciekawej rzeczy. Otóż, mimo tak dużego kontaktu z substancjami odurzającymi, studenci (statystyczni) przeciwni są legalizacji. Chcą brać narkotyki, ale nie chcą, żeby można je było kupować? Wydaje się, że to rozumowanie wymyka się standardowej kapitalistycznej logice.
Kapitalistycznej logice wymyka się również rozumowanie Ewy Kopacz. Zresztą nie tylko kapitalistycznej, ale logice w ogóle. Ministerstwo Zdrowia planuje opracować skuteczny sposób walki z tzw. dopalaczami (nazywając je notabene substancjami narkotykopodobnymi, które mają mieć podobny albo nawet taki sam skład jak narkotyki, cokolwiek to znaczy). Ma polegać on na tym, że Ministerstwo będzie mogło za pomocą rozporządzenia skierować podejrzaną substancję na badania trwające półtora roku, sprawdzające, czy aby nie jest ona szkodliwa dla zdrowia. I dopiero wtedy zadecydować o jej dopuszczeniu, lub nie, do sprzedaży. Ten genialny w swej prostocie pomysł jednak nie sprawi, jak by sobie życzyli autorzy artykułu, że Polska zostanie: „pierwszym krajem, którego prawo może sprawić, że handel dopalaczami okaże się nieopłacalny”. A raczej po raz kolejny wystawi polskich ustawodawców ma pośmiewisko. Przyczyna tego stanu rzeczy jest banalna. Tak jak nie wiadomo, czym miałby się różnić substancje narkotykopodobne od narkotyków, tak często nie da się wprowadzić rozróżnienia między narkotykami a lekami. Niektóre z dopalaczy są również sprzedawane w aptekach. I vice versa. Oczywiście mają inne nazwy i zastosowania. Przynajmniej teoretycznie. Już widzę ucieszone miny tysięcy pacjentów, gdy okaże się, że nowy lek załapał się również do sklepów z dopalaczami, w związku z tym muszą poczekać półtora roku, na jego wprowadzanie do obrotu. A mogą nie doczekać się nigdy, jeśli Ministerstwo Zdrowia orzeknie inaczej. System tego orzecznictwa również musi być ciekawy. Czy zabraniać będziemy tych substancji, które są niezdrowe, czy tych, które powodują uzależnienie? Warto może w tym miejscu przypomnieć, że lista skutków ubocznych, w co bardziej skomplikowanych lekarstwach, bywa długa i powikłana. Czy zatem będziemy z nich rezygnować, jeśli Ministerstwu wyda się zbyt długa? Zabronimy się ludziom leczyć, bo to może nie być dobre dla ich zdrowia? A jeśli wykluczać będziemy substancje uzależniające, to czy na pierwszy ogień nie powinny pójść cukier i kawa? Rzecznik Ministerstwa Zdrowia cieszy się, że polskie rozwiązania mogą być promowane w Europie. Jednak niestety nie zastanawia go, dlaczego nikt w Europie na taki pomysł nie wpadł i czy aby nie dlatego, że jest on zwyczajnie głupi.
[Źródła: „Polska Dziennik Łódzki” z 09.04.10, „Nasz Dziennik” z 09.04.10]