Myśleliście, że Brexit to frajerstwo? To przeczytajcie o nowym prawie narkotykowym w UK.
Wielka Brytania to coraz bardziej smutne miejsce. Ustępujący premier David Cameron zapisze się w historii jako gość, który podobno penetrował martwy świński łeb i zorganizował antyimigranckie igrzyska (A.K.A. referendum w sprawie wyjścia Wielkiej Brytanii z UE ). Warto przypomnieć, że mokry sen o Brexicie Nigela Farage’a (byłego już lidera nacjonalistycznego UKiPu i wielbiciela Władimira Putina) mógł się ziścić tylko dzięki politycznym fikołkom wywijanym przez Camerona w ubiegłorocznej kampanii. Ot, przykład geniuszu myśli konserwatywnej XXI wieku w działaniu.
Wynik referendum to jednak nie jedyny wielki sukces brytyjskich konserwatystów w ostatnim czasie. Miesiąc przed Brexitem Izba Gmin przyjęła ustawę kryminalizującą sprzedaż i wytwarzanie „wszelkich substancji psychoaktywnych”. Od 26 maja tego roku za handlowanie zakazanym towarem grozi na Wyspach nawet do siedmiu lat więzienia. Z perspektywy postbrexitowej wygląda to na wyjątkową złośliwość Torysów. Nie dość, że wyprowadzają młodych Brytyjczyków z Unii wbrew ich woli, to jeszcze utrudniają im dostęp do używek. Tak jakby chcieli, żeby znosili to na trzeźwo.
Chociaż nie muszą być tak całkowicie trzeźwi. Piwko, whisky, koniaczek, czy nawet przywieziona przez polskich imigrantów wódeczka konserwatystom nie przeszkadza. Po referendum wciąż można było na Wyspach polecieć do lokalnego Sainsbury’s i walnąć sobie w bramie kilka głębszych. Ale już miłośnicy zamiatania się mefedronem, Spikiem czy lokalną odmianą „Koko”, „Tajfuna” i „Mocarza” mieli trochę trudniej. Headshop, w którym zaopatrywali się jeszcze przed 26 maja, w poreferendalny piątek był już zamknięty. Ale kto chciał, to i tak się pozamiatał. Jak zawsze.
Wina Tuska
Na czym dokładnie polega brytyjska wersja „wojny z dopalaczami”? Aż trudno w to uwierzyć, ale Psychoactive Substances Act 2016 wydaje się być jeszcze gorszy od „ustawy antydopalaczowej” znad Wisły.
Dla przypomnienia: w 2010 roku Donald Tusk wszedł w buty szeryfa z westernu i w obronie polskich dzieci i polskiej młodzieży poszedł na wojnę z „dopalaczami”. Najpierw z dumą opowiadał na konferencji prasowej, że „działa na granicy prawa”, żeby później ogłosić zwycięstwo nad mafią dopalaczową. Od 2010 roku zamkniętych zostało ponad 1400 sklepów sprzedających substancje psychoaktywne.
Chyba trudno o lepszy prezent dla mieszczańskiego wyborcy niż pozamykanie sklepów z dopalaczami. Był problem, Tusk wziął problem za łeb i problem zniknął. Z tym, że zniknął jedynie z widoku.
Później była nowelizacja ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii i dopisywanie do „ wykazu środków odurzających i substancji psychotropowych ” kolejnych zakazanych substancji. Tylko, że tzw. nowe substancje psychoaktywne (NPS) mają to do siebie, że jak jedna zostanie wciągnięta na zakazaną listę, to zaraz powstaje kilka następnych – o podobnym działaniu, ale odmiennym składzie. Więc politycy mogą sobie delegalizować mefedron (4-MMC), a później metafedron (3-MMC), ale to nie powstrzyma nikogo od wciągania. Zawsze jakiś mniej lub bardziej zdolny chemik wymyśli coś nowego, co jeszcze nie zostało zdelegalizowane.
Sześć lat po wojnie z dopalaczami jesteśmy w miejscu, gdzie mieszczanie z Platformy (dziś pewnie w trochę gorszych nastrojach niż wtedy) nie muszą oglądać witryn z „Tajfunem” w drodze z pracy do klubu fitness. Uff. Ale za to chłopaki i dziewczyny wrzucające „Mocarza” ląduję na pogotowiu, a sanitariusze nie wiedzą, co z nimi zrobić. I co roku jest ich tam więcej i więcej. Do czerwca 2015 roku było ich ponad pięć razy więcej (2752) niż w 2010 (562 osoby). I trochę jest to jednak „wina Tuska”.
Narkotyki – nie. Wódka – tak
Polski eksperyment trwa od sześciu lat. Ewidentnie nie działa. Naraził na utratę zdrowia i życia tysiące osób. W Irlandii wprowadzono podobną reformę – również udało się pozamykać headshopy i również obwieszczono wszem i wobec, że to wielki sukces. I podobnie jak w Polsce ilość zatruć po NPS-ach wzrosła w Irlandii dramatycznie. Rozum (i godność człowieka) podpowiadają, że należałoby wyciągnąć z tych przykładów jakieś wnioski.
A co robią brytyjscy parlamentarzyści? Zamierzają zaaplikować jeszcze więcej tego samego, wystawiając w ten sposób prawdziwy pomnik konserwatywnej głupocie.
Politycznych twardzieli i twardzielek, takich jak minister spraw wewnętrznych Theresa May (autorka brytyjskiej ustawy antynarkotykowej i jedna z kandydatek na przyszłą premier Zjednoczonego Królestwa), nie interesują półśrodki. Po co zakazywać jakichś konkretnych substancji i bawić się w kotka i myszkę z chemikami, skoro można zakazać handlu i produkcji wszystkiego (ustawa nie kryminalizuje posiadania ani używania substancji). A dokładniej – wszystkiego, co „poprzez działanie na centralny system nerwowy człowieka wpływa na jego funkcję mentalne i stan emocjonalny”. Czyli czego właściwie?
W pewnym momencie Torysi pokumali się jednak, że w ten sposób będą musieli ścigać sprzedawców szlugów, gorzały i kawy, a to byłoby raczej niewykonalne, więc do substancji wyłączonych spod nowego prawa dopisali alkohol, nikotynę i kofeinę. Nieoczekiwanie (przy sprzeciwie Torysów) wśród wyjątków znalazł się również poppers – ze względu na to, że działa na mięśnie, a nie centralny system nerwowy. Za handel całą resztą grozi do 7 lat więzienia.
Wyjątki zawarte w tekście brytyjskiego prawa dobitnie pokazuję bezczelność i głupotę konserwatywnego podejścia do substancji psychoaktywnych. Co z tego, że w niemal wszystkich badaniach alkohol walczy o palmę pierwszeństwa pod względem szkodliwości jedynie z heroiną ? Nic. Alkohol to alkohol i robimy dla niego wyjątek. Żadne badania, dowody, akademickie tomiszcza o szkodliwości jednych substancji i względnej nieszkodliwości innych przestają mieć znaczenia. Chęć obrony mieszczańskiego status quo, w którym spoko jest odpalić sobie cygaro i popić koniakiem, ale zioło to już używka degeneratów, jest silniejsza od jakiegokolwiek naukowego dowodu.
Rząd też wie, że to nie działa
Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal – ten bon mot idealnie opisuje główne założenie nowego brytyjskiego prawa. Nie wierzę, że ktoś może dziś szczerze wierzyć, że zakaz sprzedaży substancji psychoaktywnej skutecznie usunie ją z rynku. A mając na uwadze, że nikt nie lubi chyba spuszczać kosztownego towaru w kiblu, powinniśmy być świadomi, że ogromna większość tego, co jeszcze na początku maja sprzedawano w headshopach, wyląduje na czarnym rynku, a stamtąd znowu w blantach i dziurkach od nosa użytkowników.
Trochę osób wrzucających dopalacze od czasu do czasu pewnie zrezygnuje z zakupu tzw. legal high, kiedy nie będą one już legal. Ale pytanie, czy akurat nimi państwo w ogóle powinno się interesować? Skoro nie są użytkownikami problemowymi, to po co w ogóle zatruwać im życie?
A ci, którzy potrzebować będą pomocy, mogą jej nie uzyskać. – Ludzie, którzy zażywają NPS-y, są przez tą ustawę zepchnięci do podziemia. Mimo że nie kryminalizuje ona posiadania substancji, to samo zepchnięcie handlu narkotykami na czarny rynek może skończyć się tragicznie dla użytkowników, bo już zupełnie nie będą wiedzieli, co przyjmują. – komentuje skutki ustawy Edward Fox z brytyjskiej organizacji Release. – Takie twardzielskie podejście do kwestii substancji psychoaktywnych nie działa. Ma znikomy wpływ na to, ile ludzi używa narkotyków. Co ciekawe, ministerstwo spraw wewnętrznych pisało o tym w swoim raporcie z 2014 roku – dodaje Fox.
Brytyjskie MSW w 2014 pisało jedno, a w 2016 zapisało w prawie drugie. W końcu kiedy kraj trzeszczy od napięć trzeba pokazać, kto jest prawdziwym twardzielem, kto potrafi zaprowadzić porządek.
Wróćmy do tradycji
Nowe substancje psychoaktywne (dopalacze, legal highs, smart drugs, designer drugs, zwał jak zwał) nie pojawiły się bez powodu. Są bezpośrednią odpowiedzią na kryminalizację i delegalizację tzw. tradycyjnych substancji psychoaktywnych (m.in. marihuany, ekstazy, kokainy, amfetaminy, heroiny). Wysuszone krzaczki niewiadomego pochodzenia, nasączone syntetyczną marihuaną jakoś nie biją rekordów popularności w miejscach, gdzie legalnie zaopatrzyć się można w stuprocentowo naturalną marihuanę. Najwięksi producenci dopalaczy są z pewnością entuzjastami prohibicji.
Nie mam dobrego zdania o konserwatystach. Snując wizję powrotu do czasów sprzed „zepsucia”, do jakiegoś „raju utraconego”, sprzedają obietnice bez pokrycia. Dlatego nie dziwi mnie jakoś szczególnie, że Boris Johnson (były mer Londynu i frontmen kampanii za wyjściem Wielkiej Brytanii z UE) już kilka dni po referendum wycofał się z chęci objęcia sterów w partii konserwatywnej. A Nigel Farage tydzień później porzucił przywództwo w UKiP-ie. W końcu, komu chciałoby się sprzątać ten bajzel?
Tak samo nie zdziwię się, jak Theresa May, może za kilka miesięcy już jako premier Zjednoczonego Królestwa, ogłosi wielki sukces swojej antydopalaczowej krucjaty. W BBC pokażą pozamykane sklepy, i ci sami porządni obywatele, którzy nie życzą sobie brudasów i imigrantów, będą mogli odetchnąć z ulgą. Kolejna wojna z moralnym upadkiem i degeneratami w Królestwie wygrana.
Ale konserwatyści nade wszystko są słabymi konserwatystami. Bo czym innym jak nie próbą realnego powrotu do czasów sprzed katastrofy jest postulat legalizacji kilku podstawowych substancji, których działanie jest znane od lat. Ratownikom medycznym łatwiej jest odratować kogoś po heroinie niż po dopalaczu o nieznanym składzie, bo mniej więcej wiemy, czego spodziewać się po tym, co wrzucamy od kilkudziesięciu lat.
Drodzy Torysi, czas naprawdę zwrócić się do tradycji – marihuany, ekstazy, spida i kilku innych dragów. Problem z NPS-ami zniknie sam, jak na rynku pojawi się lepszy towar.
**Dziennik Opinii nr 187/2016 (1387)