Andrzeja poznajemy w dniu pierwszej komunii. Ucieka przed koleżankami, ma na głowie wianek. Wspina się na drzewo. Tam nikt go nie sięgnie. Tam może być chłopakiem w wianku na głowie.

Andrzeja poznajemy w dniu pierwszej komunii. Ucieka przed koleżankami, ma na głowie wianek. Wspina się na drzewo. Tam nikt go nie sięgnie. Tam może być chłopakiem w wianku na głowie.
Diuna nie miała być oczywiście historią nawiązującą do trwającego ludobójstwa w Palestynie, ale moment premiery nie pozwala pozbyć się natrętnych skojarzeń.
W oscarowej „Strefie interesów” mur ma być porośnięty bluszczem, bo to element brzydki, ale konieczny. Większość z nas nie chce współcześnie wiedzieć, co dzieje się po tamtej stronie muru albo płotu i concertiny.
Stawką tego filmu jest coś więcej niż odkrycie prawdy o śmierci znalezionego w gnoju rolnika. „Tyle co nic” stawia fundamentalne pytanie dotyczące polskiej wsi: czy jest ona w stanie przetrwać.
Wiecie, jak oni nas tutaj nazywają? Social dumping – mówi jedna z bohaterek filmu, zachęcając polskich współpracowników do strajku.
W filmie „Strefa interesów” odgrodzony murem obóz koncentracyjny słychać, ale go nie widać. Ile takich murów oddziela nas od większości, która próbuje przetrwać?
Czy wyraźnie uprzedzony do Sandry prokurator nie pragnie przypadkiem ukarać jej za wejście w męską rolę? Na ile jako widzowie jesteśmy w stanie usprawiedliwiać różne zachowania Sandry tylko dlatego, że jest kobietą?
Spece od promocji „The Curse” nie postawili – jak ci od „feministycznych” „Biednych istot” – na nachalną promocję baneru pod tytułem: „uwaga, zrobiliśmy roast na bogaczy”. Nie sprzedają nam obietnicy manifestu, mimo nagromadzenia wątków sprawiających, że chcemy piętnować systemowe zwyrodnienia.
Już sukces zdeklasowanej przez „Biedne istoty” w walce po Oscary „Barbie” pokazał, że „feministyczny” marketing zwyczajnie zaczął się opłacać. Ba, potrafi – jak opowiadała mi niedawno Paulina Zagórska – sprzedać niejedno gówno w różowym papierku.
Jakub Majmurek rozmawia ze scenarzystą serialu „1670” Jakubem Rużyłłą i Michałem A. Zielińskim – scenarzystą „Kosa”.
Skoro, jak pokazuje Tarantino, dokonanej historii nie da się odkręcić inaczej niż tylko w kinie, Maślona sugeruje, że jej odkręcanie poza kinem trzeba zacząć już teraz. I tak właśnie moim zdaniem brzmi kluczowa lekcja z „Kosa”.
Wątek niewolniczo-pańszczyźniany czyni „Kosa” dużo ciekawszym filmem historycznym, niż jakikolwiek polski film biograficzny o narodowym bohaterze powstały w ostatnich latach.