Przeglądając aktualny repertuar kinowy, można odnieść wrażenie, że filmy są dłuższe niż kiedykolwiek. „Brutalista” zbliża się do czterech godzin, ale pod tym względem stanowi raczej powrót do przeszłości niż zapowiedź rewolucji.
Tegoroczny zdobywca kilku Złotych Globów i faworyt do Oscara jest filmem monumentalnym, co objawia się również w jego długości – widzowie muszą przygotować się na seans trwający 215 minut, i to nie wliczając kwadransa przerwy w połowie filmu. Niektórzy mogą mieć wątpliwości, czy Brady Corbet potrzebował niemal czterech godzin na zaprezentowanie swojej wizji, bo na pewno wykracza to ponad normę dla hollywoodzkich produkcji.
Nie będę zagłębiał się w krytyczną analizę Brutalisty, jedna recenzja pojawiła się już na łamach Krytyki Politycznej, ale sama kwestia długości filmów wydaje mi się interesująca, jako że wiele mówi ona o całym przemyśle filmowym, który na przestrzeni lat zmieniał swoje podejście do czasu trwania wysokobudżetowych produkcji.
Od krótkich klipów po wielogodzinne epopeje
Jeśli popatrzeć na historię kinematografii, to dostrzeżemy, że przez pierwsze kilka dekad czas trwania ruchomych obrazów tylko się wydłużał. Najwcześniejsze filmy fabularne, takie jak Podróż na Księżyc, trwały kilkanaście minut, a dzieła z początków kariery Chaplina bardziej odpowiadałyby klipom na YouTubie niż współczesnym pełnometrażowym produkcjom. Jednak wraz z rozwojem technologii i rosnącym zainteresowaniem publiki filmy trwały coraz dłużej, aż w latach 60. średnia dla najbardziej znanych tytułów hollywoodzkich osiągnęła poziom blisko dwóch godzin.
czytaj także
Istniały dzieła znacznie ją zawyżające – jeszcze w 1939 roku ukazało się trwające 221 minut Przeminęło z wiatrem, później dołączyły do niego takie megaprodukcje jak Ben Hur (212 minut) czy Kleopatra (251 minut). Niektóre z nich miały do tego kojarzące się raczej z teatrem uwertury i antrakty, a zwykłe przerwy jak obecnie w Brutaliście nie były dla kina tej epoki niczym niezwykłym. Po drugiej stronie oceanu powstał Lawrence z Arabii, który z czasem trwania wynoszącym 222 minuty od 1963 roku dzierży tytuł najdłuższego filmu z Oscarem w głównej kategorii – dzieło Corbeta go pod tym względem nie przebije, o ile otrzyma statuetkę za najlepszy film na najbliższym rozdaniu. Krótszy będzie także od Popiołów Wajdy (226 minut), o pełnej wersji Potopu nie wspominając.
W tym samym roku co książka T.E. Lawrence’a ekranizacji doczekał się Lampart Giuseppe Tomasiego di Lampedusy, a więc wielka opowieść o sycylijskiej arystokracji w dobie zjednoczenia Włoch. Adaptacja Luchino Viscontiego była na tyle monumentalna i szczegółowa (reżyser miał pilnować nawet zgodności historycznej guzików w kostiumach aktorów), że doprowadziła wytwórnię na skraj bankructwa i zmusiła do rezygnacji z produkcji filmowej. Lampart jest o tyle znamienny, że dobrze pokazuje ryzyko związane z kręceniem tak długich filmów – siłą rzeczy są one droższe i nawet wysoki poziom artystyczny może nie gwarantować sukcesu komercyjnego. Charakterystyczne było również to, że doczekał się kilku wersji o różnym czasie trwania.
Cięcia, cięcia, cięcia
Na festiwalu w Cannes dzieło Viscontiego (nagrodzone zresztą Złotą Palmą) liczyło 195 minut. Seanse we włoskich kinach trwały o dziesięć minut krócej, a w innych krajach europejskich usunięto z Lamparta aż 24 minuty – to wszystko zostało przebite przez wersję amerykańską, okrojoną do zaledwie 161 minut, mimo ostrych protestów reżysera. Efektem był film i tak stosunkowo długi (ponad dwuipółgodzinny), ale bez wielu istotnych scen, co zaważyło na negatywnym odbiorze publiczności. Skąd więc taka decyzja dystrybutorów?
Długi film oznacza między innymi, że można go pokazać mniej razy w kinie w ciągu jednego dnia, a w interesie sieci kinowych i pośrednio wytwórni leżała jak największa liczba seansów, zwłaszcza że ceny biletów nie są warunkowane czasem projekcji. W pewnym momencie rozpowszechniła się dodatkowo opinia o mniejszej atrakcyjności wyjątkowo długich produkcji wśród widzów, zwłaszcza na rynku amerykańskim. To w kolejnych dekadach XX wieku sprzyjało kinematograficznej uniformizacji wokół preferowanego przez producentów przedziału 90–120 minut.
Z tego powodu w 1984 roku brutalnie poszatkowano chociażby wielką epopeję Dawno temu w Ameryce, która w pierwotnym zamyśle miała trwać aż 269 minut. Sergio Leone pod naciskiem dystrybutorów przyciął film do 229 minut i w takiej wersji mogła go zobaczyć europejska publika, ale w USA po dalszych cięciach pozostawiono zaledwie 139 minut – o tej krótszej aż o półtorej godziny odsłonie reżyser mówił, że to już nie jest jego film. Podobnych historii jest mnóstwo i wiele obrazów ucierpiało albo podczas dystrybucji, albo jeszcze na etapie kręcenia, gdy księgowi hamowali zbyt ambitne zapędy artystów w obawie przed kosztami. Na szczęście takie podejście odchodzi jednak do przeszłości.
Powrót kilkugodzinnych filmów?
Jeśli porównać najlepiej oceniane na serwisie Letterboxd filmy z poszczególnych lat, wychodzi, że w stosunku do lat 70. produkcje z obecnie trwającej dekady są dłuższe średnio o 10 minut, a więc raczej niewiele, ale jeżeli zestawić je z latami 80., to różnica wynosi już 17 minut lub 15 proc. Wyraźnie zauważalna jest też tendencja wzrostowa, jeśli chodzi o liczbę filmów trwających ponad dwie godziny, podczas gdy tych przynajmniej dwuipółgodzinnych również przybywa, nawet jeśli ze względu na małą próbę trudno mówić jednostajnym wzroście.
czytaj także
Paradoksalnie przemysłowi filmowemu mogła tutaj pomóc rywalizacja z innymi mediami, zwłaszcza serwisami streamingowymi. Gdy potencjalny widz ma w każdej chwili na wyciągnięcie ręki tysiące tytułów, a kina przeżywają kryzys, wpychanie jak największej liczby seansów każdego dnia przestaje mieć sens dla producentów i dystrybutorów. Jeśli chcą przyciągnąć ludzi do sal filmowych, to muszą zaproponować przeżycie, którego nie da się łatwo zreplikować na kanapie przed telewizorem lub w łóżku z laptopem. To z kolei sprzyja produkcjom albo wyjątkowo widowiskowym, albo głęboko angażującym w szeroko zakrojone opowieści jak Brutalista. Na dodatek inne zjawisko związane ze streamingiem – a mianowicie binge-watching, czyli oglądanie wielu odcinków serialowych z rzędu – pokazało, że widzowie wcale tak bardzo nie boją się długiego pobytu przed ekranem.
Innym czynnikiem jest mocniejsza pozycja reżyserów – trudno sobie wyobrazić, żeby dzieła najbardziej znanych współczesnych nazwisk szatkowano wbrew ich woli, tak jak to niegdyś zdarzało się nagminnie. Jest to dobrą wiadomością przede wszystkim dla widza, który otrzyma produkt końcowy zgodny z zamysłem artystów, niebędący zgniłym kompromisem wymuszonym przez wytwórnie lub dystrybutorów.
Świat potrzebuje zmiany, ale „Emilia Pérez” jej nie proponuje
czytaj także
Oczywiście nie zawsze film jest wart wysiedzenia kilku godzin (na myśl przychodzi mi Irlandczyk), ale w takim wypadku nikt nie zabroni opuścić kina przed napisami końcowymi. Najważniejsze, że ryzyko skrzywdzenia świetnego obrazu skracaniem na siłę jest mniejsze niż w przeszłości, co stanowi bardzo dobrą ewolucję w światowej kinematografii. Osobiście czekam na film oscarowy, który pobije ponad sześćdziesięcioletni rekord Lawrence’a z Arabii – w tym roku się to nie uda, niezależnie od zwycięzcy, ale może w następnym?