Jesteśmy zwierzętami, jesteśmy immanentną składową tej pożerającej się wzajemnie maszynerii – twierdzi autor książki „Wieczne życie. O zwierzęcej formie śmierci”.
Wszystko w przyrodzie nawzajem się pożera. Z każdego życia tak czy inaczej powstaje inne życie, czy raczej należałoby powiedzieć: z każdej śmierci tak czy inaczej powstaje inne życie. W tym gigantycznym, oszałamiającym łańcuchu pokarmowym, którego ogniwa przebiegają od najniższych do najwyższych szczebli ewolucji, panuje zasada bezwzględnej ekonomii.
Opadające na dno oceanu ciało wieloryba zostanie pochłonięte przez wyspecjalizowane głębinowe stworzenia. Ich szkielety utworzą rafy koralowe. Chrząszcze grabarze, zarazem żerujące na zwłokach i kopulujące pośród rozkładającej się padliny dzikich zwierząt, przywrócą glebie ożywcze substancje – wydarte jej na moment, wprzęgnięte w tajemniczy, choć krótkotrwały proces chwilowej kompozycji tego czy innego żywego organizmu. Czego nie dostaną chrząszcze, wcześniej strawią kruki i sępy, później zaś miliardy bakterii.
Co nie zostanie pożarte za życia, zostanie pożarte po śmierci.
Książka Bernda Heinricha Wieczne życie. O zwierzęcej formie śmierci byłaby ciekawym uzupełnieniem toczonej na łamach Dziennika Opinii dyskusji na temat posthumanizmu, która w jakimś sensie przekształciła się w dyskusję na temat natury. Zdecydowanie posthumanistycznie usposobiony Heinrich wydaje się zarazem – a ma po temu niebagatelne podstawy w postaci profesury z biologii oraz niezliczonych lat spędzonych na obserwacji podstawowych mechanizmów zarządzających przyrodą – zdecydowanym zwolennikiem wizji przedstawionej przez Agatę Bielik-Robson.
Natura to wieczny powrót, wieczna uczta, walka i adaptacja, wieczne polowanie i ucieczka, okrucieństwo i bezwzględność. Eros i Tanatos.
W przeciwieństwie do ABR Heinrich odczuwa jednak wobec w ten sposób urządzonego wszechświata rodzaj niewątpliwej fascynacji i tęsknoty. Zamieszkując przez większą część roku w drewnianej chacie w amerykańskim stanie Maine, gdzieś pośród niezmierzonych lasów – zapełnionych wszystkimi możliwymi gatunkami zwierząt i roślin, jakie występują w tej szerokości geograficznej – oddaje się kontemplacji cyklów życia roślin i zwierząt, ze szczególnym uwzględnieniem gatunków, które określa mianem „grabarzy” albo „padlinożerców”. Owocem owych specyficznych medytacji jest ta opublikowana właśnie po polsku książka, rodzaj dziennika, w którym zapisuje zarówno swoje filozoficzne myśli, jak i nagie obserwacje, przetykane gdzieniegdzie arcyciekawym wykładem z prehistorii i biologii ewolucyjnej.
Wyłaniający się z tych zapisków świat przyrody jest – a Heinrich podkreśla nieustannie, że jego wizja jest ugruntowana w nauce, nie zaś w metafizycznych mitologiach, jego zdaniem bez wyjątku powstałych na bazie niewprawnej i niezdarnej obserwacji przyrody przez naszych mniej uprzywilejowanych poznawczo przodków – niezwykle precyzyjnym mechanizmem służącym replikacji i adaptacji organizmów żywych. W tym precyzyjnym mechanizmie śmierć nie jest – jak wyobrażali to sobie niektórzy co bardziej oddaleni od właściwych korzeni istnienia intelektualiści – skandalem czy przynajmniej osobliwą egzystencjalną szczeliną. Przeciwnie – spełnia w nim doskonale zaprogramowane zadanie, stając się przede wszystkim źródłem pokarmu, a zatem energii niezbędnej, aby proces ewolucji mógł trwać, dążąc do nieskończonej doskonałości czy raczej do nieskończenie doskonałej adaptacji. Obserwując tysiące chrząszczy żerujących na truchle wiewiórki albo słonia, Heinrich doznaje głębokiego estetycznego, a może nawet mistycznego przeżycia – odsłania mu się mianowicie sama istota rzeczywistości, jej nagi rdzeń: okrutny, bezwzględny, ale przy tym spójny, niepodzielony, niedotknięty upadkiem w filozoficzne dualizmy, cudownie i ekstatycznie pulsujący czystą elan vital, która mieści w sobie zarówno życie, jak i śmierć.
Choć imię to nie pada w Wiecznym życiu bezpośrednio, niemal samo ciśnie się na usta. To imię brzmi Abraxas. Starożytne gnostyckie bóstwo, którego najbardziej współczesnym piewcą był Carl Gustav Jung – zwłaszcza wtedy, kiedy do głosu dochodziła jego „nocna osobowość”, nie zaś codzienna persona uładzonego przedstawiciela akademii. W swoim być może najdziwniejszym tekście – przynajmniej przed niedawną publikacją słynnej Czerwonej księgi, z której wydaniem, zgodnie z testamentem Junga, trzeba było poczekać kilkadziesiąt lat – a mianowicie w Siedmiu naukach dla zmarłych (Septem sermones ad mortous), Jung sugestywnie odmalował Abraxasa jako źródłową Pleromę, rzeczywistość na jej najbardziej subtelnym, istotowym poziomie – bóstwo mieszczące w sobie wszelkie wyobrażalne przeciwieństwa, będące światłem i ciemnością, wielością i pojedynczością, dobrem i złem, cielesnością i duchem, okrucieństwem i miłością.
Wydaje się, że Heinrich nieustannie ciąży ku jungowskiemu opisowi, choć być może nie zdaje sobie z tego sprawy. Jego książka jest bowiem w istocie metafizycznym traktatem, z bezpośrednimi zresztą odniesieniami do sfery najbardziej fundamentalnych filozoficznych pytań: o życie po śmierci, o miejsce człowieka w kontinuum przyrody czy o naturę czasu. Zaznaczając przy każdej możliwej okazji, jak bezsensowne są w perspektywie wielkiej mądrości świata natury niektóre ludzkie gesty – genetycznie modyfikowane uprawy, nowoczesne pogrzeby z udziałem formaldehydu i trujących paliw kopalnych, pusta estetyzacja środowiska naturalnego, usuwanie zwłok zwierząt z lasów i trawników – śpiewa w gruncie rzeczy nostalgiczną pieśń próbującą odszukać zagubioną ścieżkę do pierwotnego doświadczenia łączności z cyklami natury.
W gruncie rzeczy, powiada, jesteśmy zwierzętami, jesteśmy immanentną składową tej pożerającej się wzajemnie maszynerii, nasze DNA zawiera w sobie genealogię wszystkich żywych stworzeń. To fakt – podkreśla – a nie spekulacja.
Musimy się z tym pogodzić, musimy to przesłanie przyjąć, musimy na powrót złączyć się z tkanką wszechrzeczy, musimy odpomnieć nasze korzenie, w akcie swoistej ekstazy zjednoczyć się ze źródłem.
Otóż – czy naprawdę musimy? Heinrich zapomina przecież, że – jako być może jedyni przedstawiciele w tym pulsującym życiem i śmiercią uniwersum wzajemnego pożerania się – mamy wybór. Czy rozgrywa się on nie tylko pomiędzy bezdenną rozpaczą a nasyconym jednak nadzieją na jakąś daleką soterię gnostycyzmem – tego rozstrzygnąć już niestety nie potrafię. Tak czy inaczej Wieczne życie to lektura prawdziwie piorunująca.
Bernd Heinrich „Wieczne życie. O zwierzęcej formie śmierci”, przeł. Michał Szczubiałka, Czarne, Wołowiec 2014