Czytaj dalej

Sandel: Rynek życia i śmierci

Czy chciałbyś żyć z obstawiania, że niektórzy ludzie umrą raczej prędzej niż później? Fragment książki „Czego nie można kupić za pieniądze”.

W latach 80. i 90. na fali epidemii AIDS pojawiła się moralnie niejednoznaczna forma ubezpieczenia na życie. Nazwano ją przemysłem wiatykalnym. Jego podstawą był rynek polis ubezpieczeniowych na życie dla chorych na AIDS i dla innych nieuleczalnie chorych. Działało to tak: powiedzmy, że ktoś z polisą na życie wartą 100 tysięcy dolarów dowiaduje się od lekarza, że ma przed sobą tylko rok życia. I powiedzmy, że potrzebuje pieniędzy na bieżącą opiekę medyczną albo po prostu na to, żeby cieszyć się życiem w tym krótkim czasie, jaki mu pozostał. Inwestor składa ofertę odkupienia polisy od chorego ze zniżką rzędu, powiedzmy, 50 tysięcy dolarów i zobowiązuje się płacić roczne składki. Kiedy pierwotny właściciel polisy umiera, inwestor inkasuje 100 tysięcy dolarów.

Wydaje się, że to się wszystkim opłaca. Umierający właściciel polisy zyskuje dostęp do gotówki, której potrzebuje, a inwestor zgarnia sowity zysk – pod warunkiem, że osoba umiera zgodnie z planem. Wiąże się z tym jednak pewne ryzyko: chociaż inwestycja wiatykalna gwarantuje określoną wypłatę (w naszym przykładzie – 100 tysięcy dolarów), to stopa zwrotu zależy od długości życia osoby ubezpieczonej. Jeśli umiera ona, zgodnie z przewidywaniami, po roku, zysk inwestora, który zapłacił 50 tysięcy dolarów za polisę wartą 100 tysięcy, jest – by się tak wyrazić – zabójczy: stuprocentowa stopa zwrotu w skali roku (minus opłaty oraz prowizja dla brokera, który pośredniczył w transakcji). Jeśli przeżyje rok więcej, inwestor musi czekać na swoje pieniądze dwa razy dłużej, a więc roczna stopa zwrotu zmniejsza się o połowę (nie licząc dodatkowych składek, które jeszcze bardziej uszczuplają zysk). Jeżeli pacjent w cudowny sposób zdrowieje i żyje jeszcze przez wiele lat, inwestor może nic nie zarobić.

Ma się rozumieć, każda inwestycja niesie ze sobą ryzyko. Jednak w przypadku umów wiatykalnych ryzyko finansowe wiąże się z moralną komplikacją nieobecną w większości innych inwestycji: inwestor musi mieć nadzieję, że osoba, od której kupuje ubezpieczenie na życie, umrze raczej wcześniej niż później. Im dłużej człowiek się trzyma, tym niższa stopa zwrotu.

Jak nietrudno przewidzieć, przemysł wiatykalny starał się jak najusilniej bagatelizować ten makabryczny aspekt swojej działalności. Brokerzy wiatykalni opisywali swoją misję w kategoriach zapewnienia nieuleczalnie chorym środków do przeżycia ostatnich dni w stosunkowo wygodnych i godnych warunkach. (Wyraz „wiatykalny” pochodzi od łacińskiego słowa oznaczającego podróż, a w szczególności pieniądze i prowiant przekazywane rzymskim urzędnikom udającym się w podróż).

Nie da się jednak zaprzeczyć, że inwestor ma interes w rychłej śmierci ubezpieczonego.

„Zdarzały się fenomenalne stopy zwrotu, ale zdarzały się również opowieści grozy, kiedy ludzie żyli dłużej”, powiedział William Scott Page, prezes wiatykalnego przedsiębiorstwa Fort Lauderdale. „Tego rodzaju emocje towarzyszą umowom wiatykalnym. Nie ma takiej nauki, która potrafi dokładnie przewidzieć czyjąś śmierć”.

Niektóre z tych „opowieści grozy” doprowadziły do spraw sądowych, w których zawiedzeni inwestorzy pozywali brokerów za sprzedaż polis ubezpieczeniowych na życie, których zapadalność nie nastąpiła w przewidzianym terminie. Wynalezienie w połowie lat 90. leków przeciwko wirusowi HIV, które wydłużyły życie dziesiątków tysięcy ludzi chorych na AIDS, wprowadziło spore zamieszanie w sektorze wiatykalnym. Pewien kierownik takiej firmy tak wyjaśnił minusy wprowadzenia leków przedłużających życie: „Kiedy oczekiwana długość życia rośnie z 12 do 24 miesięcy, twoim zyskom grozi ruina”. W 1996 roku przełom w badaniach nad lekami antywirusowymi spowodował spadek kursu akcji Dignity Partners Inc., firmy wiatykalnej z San Francisco, z 14,50 do 1,38 dolara. Wkrótce potem firma upadła.

W 1998 roku „The New York Times” opisał historię wzburzonego inwestora z Michigan, który pięć lat wcześniej nabył polisę ubezpieczeniową na życie Kendalla Morrisona, chorego na AIDS nowojorczyka, który był wówczas w fatalnym stanie. Dzięki nowym lekarstwom zdrowie Morrisona ustabilizowało się, ku przerażeniu inwestora.

„Nigdy wcześniej nie miałem poczucia, że ktoś pragnie mojej śmierci”, powiedział Morrison. „Ciągle przysyłali mi paczki i dzwonili, tak jakby pytali: »Jeszcze żyjesz?«”.

Z chwilą gdy zdiagnozowanie AIDS przestało oznaczać wyrok śmierci, firmy wiatykalne usiłowały zdywersyfikować swój biznes tak, aby obejmował ludzi chorych na raka i inne śmiertelne choroby. Niezrażony spadkiem na rynku AIDS William Kelly, prezes Viatical Association of America, branżowego zrzeszenia przemysłu wiatykalnego, nakreślił optymistyczny obraz rynku transakcji terminowych dotyczących śmierci: „W porównaniu z liczbą chorych na AIDS liczba osób z rakiem, poważnymi chorobami sercowo-naczyniowymi i innymi śmiertelnymi chorobami jest ogromna”.

Biznes wiatykalny przyczynia się do jasno określonego dobra społecznego: finansowania ostatnich dni życia śmiertelnie chorych. Co więcej, zgoda ubezpieczonego jest konieczna od samego początku (chociaż nie można wykluczyć, że w niektórych wypadkach bardzo chorym ludziom brakuje siły przetargowej, aby wynegocjować uczciwą cenę za swoją polisę ubezpieczeniową). Moralna problematyczność transakcji wiatykalnych nie polega zatem na braku zgody, ale na tym, że są to zakłady o śmierć, w efekcie których inwestorzy są żywo zainteresowani rychłym zejściem osób, których polisy wykupują.

Można ripostować, że umowy wiatykalne to niejedyne inwestycje, które zasadniczo sprowadzają się do zakładu o śmierć. Rynek ubezpieczeń życiowych również zamienia naszą śmiertelność w towar. Jest jednak różnica: kiedy firma sprzedaje mi polisę ubezpieczeniową na życie, zakłada się na moją korzyść, a nie przeciwko mnie. Im dłużej żyję, tym większy zarobek dla firmy. W przypadku umów wiatykalnych interes finansowy jest odwrócony: z punktu widzenia firmy im szybciej umrę, tym lepiej.

Czemu właściwie mam się przejmować, czy jakiś inwestor liczy na moją śmierć? Być może nie powinienem, jeżeli nie podejmuje w związku z tym żadnych działań i nie dopytuje się zbyt często o mój stan. Może to tylko brzmi makabrycznie, ale nie jest moralnie naganne. A może problem leży nie w jakiejś namacalnej krzywdzie, której doznaję, ale w szkodliwym wpływie na charakter inwestora. Czy chciałbyś żyć z obstawiania, że niektórzy ludzie umrą raczej prędzej niż później?

Podejrzewam, że nawet entuzjaści wolnego rynku nie byliby skłonni przyjąć bez wahania wszystkich konsekwencji założenia, że stawianie zakładów na życie jest jak każdy inny biznes. Rozważmy: gdyby biznes wiatykalny nie różnił się moralnie od ubezpieczeń na życie, czyż nie powinien mieć takiego samego prawa, aby lobbować w swoim interesie? Skoro przemysł ubezpieczeniowy ma prawo, zgodnie ze swoim interesem, lobbować na rzecz przedłużania życia (przez wprowadzenie prawnego obowiązku zapinania pasów bezpieczeństwa lub politykę antynikotynową), to czy przemysł wiatykalny nie powinien mieć prawa lobbować, zgodnie ze swoim interesem, na rzecz przyspieszenia śmierci (przez zmniejszenie nakładów z budżetu federalnego na badania naukowe związane z leczeniem AIDS albo nowotworów)? O ile mi wiadomo, sektor ten nie podjął takich działań.

Jeśli jednak jest moralnie dopuszczalne inwestowanie w prawdopodobieństwo, że chorzy na AIDS albo na raka umrą raczej wcześniej niż później, to czemu nie miałoby być usprawiedliwione moralnie promowanie polityki państwowej skierowanej na ten właśnie cel?

Jednym z wiatykalnych inwestorów był Warren Chisum, konserwatywny członek Izby Reprezentantów stanu Teksas, znany jako „zagorzały przeciwnik homoseksualizmu”. Prowadził udaną kampanię na rzecz przywrócenia karalności sodomii w Teksasie, sprzeciwiał się edukacji seksualnej i głosował przeciwko programom pomocy dla ofiar AIDS. W 1994 roku Chisum dumnie oświadczył, że zainwestował 200 tysięcy dolarów w wykup polis ubezpieczeniowych na życie sześciu osób chorych na AIDS. „Obstawiam, że zarobię co najmniej 17 procent, a w niektórych przypadkach dużo więcej” – powiedział Houston Post. „Jeśli umrą za miesiąc, to wiecie, [inwestycje] okażą się bardzo rentowne”.

Niektórzy oskarżali teksańskiego ustawodawcę o popieranie polityki, z której czerpie osobiste zyski. Ale zarzut był nietrafiony, ponieważ jego pieniądze podążały śladem jego przekonań, a nie odwrotnie. To nie był klasyczny konflikt interesów, tylko coś znacznie gorszego: moralnie wypaczona wersja inwestowania odpowiedzialnego społecznie.

Bezwstydna satysfakcja, z jaką Chisum traktował makabryczny charakter umów wiatykalnych, była wyjątkiem. Inwestorami wiatykalnymi zazwyczaj nie powodowała niechęć; większość życzyła dobrego zdrowia i długiego życia ludziom chorym na AIDS – z wyjątkiem tych osób, które stały się częścią ich inwestycyjnego portfela.

Nie tylko inwestorzy wiatykalni zarabiają na życie dzięki śmierci. Dotyczy to również koronerów, przedsiębiorców pogrzebowych i grabarzy, którzy przecież nie spotykają się z moralnym potępieniem. Kilka lat temu „The New York Times” przedstawił sylwetkę Mike’a Thomasa, 34-letniego mieszkańca Detroit, który pracuje dla miejscowej kostnicy. Jego zadaniem jest zbieranie ciał denatów i przewożenie ich do kostnicy. Płacą mu, by tak rzec, od głowy: 14 dolarów za każde przywiezione zwłoki. Dzięki dużej liczbie zabójstw w Detroit mężczyzna potrafi zarobić około 14 tysięcy dolarów rocznie w tej ponurej pracy. Ale kiedy wskaźnik przemocy maleje, dla Thomasa oznacza to ciężkie czasy: „Wiem, że to brzmi dość dziwacznie”, przyznał. „To czekanie na czyjąś śmierć. Ta nadzieja, że ktoś umrze. Ale tak to właśnie wygląda. Dzięki temu mogę wyżywić swoje dzieci”.

Akordowe wynagrodzenie za zwożenie zwłok do kostnicy jest być może oszczędne, ale pociąga za sobą koszty moralne. Sytuacja, w której pracownik liczy na finansową korzyść wskutek śmierci swoich bliźnich, sprzyja stępieniu jego – i naszej – etycznej wrażliwości. Pod tym względem przypomina to biznes wiatykalny, z jedną wszakże, moralnie istotną, różnicą: chociaż „odbieracz zwłok” zarabia na życie dzięki umieraniu, nie musi liczyć na rychłą śmierć konkretnej osoby. Wystarczy, że umrze ktokolwiek.

Fragment książki Mchaela Sandela Czego ne można kupić za pieniądze, Kurhaus Publishing 2012

   

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij