Może to dobrze, że w „Pierścieniach władzy” podział na dobro i zło nie jest tak oczywisty jak w baśni Tolkiena, jednak trochę mi głupio, że jeśli komuś kibicuję, to Sauronowi i reszcie tego mrocznego towarzystwa. UWAGA: spoilery.
Powiem to od razu – oglądając Pierścienie władzy, przeważnie się nudziłam. I z tym trudno dyskutować. Dlaczego więc w ogóle to oglądałam? Bo mało jest takiej wypasionej fantastyki. Czyli dla widoczków, bardzo pięknych i efektownych. Optymistycznie licząc, że kolejny odcinek będzie lepszy. No i ze względu na sentyment do LOTR-a (The Lord of the Rings) – książek i pierwszej trylogii Jacksona, bo już nie do Hobbita.
Nie należę do grona prawdziwych fanów stojących na straży świętego tolkienowskiego ognia, więc fakt, że nie jest to wierna adaptacja, nie jest dla mnie problemem. Zresztą ostrzegano o tym od początku, to tylko historia tocząca się w tolkienowskim uniwersum. Jednak nie jakakolwiek, oryginalna, stworzona przez scenarzystów, tylko, jak sugeruje tytuł, ta znana nawet tym, którzy nie zagłębiali się w szczegóły – historia pierścieni władzy. I trudno tę wiedzę pominąć. A wtedy trudno też o zaskoczenie.
Czekamy więc i czekamy aż do ostatniego odcinka, żeby powstał choć jeden pierścień. Znamy przynajmniej niektórych bohaterów z czasów o tysiące lat późniejszych, bo są nieśmiertelnymi elfami, zatem o losy Galadrieli i Elronda możemy być spokojni. Także Isildura, który w serialu jest, przynajmniej na początku, dość niewydarzonym młodzieńcem. Ale Isildur w przyszłości odbierze najważniejszy pierścień – „jeden dla Władcy Ciemności na czarnym tronie w krainie Mordor, gdzie zaległy cienie” – Sauronowi, więc jemu też nic nie grozi.
No właśnie, gdzie jest Sauron? Musi nim być jedna z widocznych postaci, a już niewiele ich zostało. Może to niezwykły Obcy, który spadł z nieba i chodzi w szarej kapocie ze ścierek do podłogi? I znowu każdy przecież widzi, że to Gandalf, chociaż trzeba wytrzymać do końca sezonu, żeby okazało się, że to czarodziej, chociaż imię Gandalf nie pada. Sauronem okazuje się sympatyczny brunet, natomiast orkami – wykluczonymi, pokręconymi i biednymi – rządzi jak kochający ojczulek nieco nadpsuty elf, całkiem w moim typie. Udaje im się stworzyć Mordor, suwerenny kraik dla wyrzutków. Może to dobrze, że w serialu ten podział na dobro i zło nie jest tak oczywisty jak w baśni Tolkiena, jednak trochę mi głupio, że jeśli komuś kibicuję, to Sauronowi i reszcie tego mrocznego towarzystwa.
Kolejna sprawa to nasze wyobrażenia dotyczące nie-ludzkich postaci. Przecież to fantastyka, każdy może sobie je wymyślić, jak chce. To nie do końca prawda, ale jestem gotowa dać tutaj scenarzystom wolną rękę, pod warunkiem że mnie przekonają do swojej wizji, uwierzę w nią. Elfy mogą mieć skórę w dowolnym kolorze, ale czy naprawdę muszą wyglądać jak amanci z filmów lat 60.? A król Gil-galad jak rzymski cesarz z parodii Monthy Pythonów? Prehobbici natomiast są wciąż ludem wędrownym i wyglądają jak jakieś leśne skrzaty utytłane w kwiatkach i gałązkach. Bardzo się kochają, chyba że ktoś zostanie z tyłu, wtedy pozostawiają go na śmierć. Nie mogliby być jeszcze trochę bardziej dzicy? Nie mogę się do nich przekonać.
Jeśli nie macie pojęcia, o czym piszę, może właśnie jest to serial dla was, nieobciążonych tą wiedzą i oczekiwaniami. Na przykład dla dzieci, bo to bajka. Obawiam się jednak, że i to nie. Toporny scenariusz, akcja, która nie rusza z miejsca wtedy, kiedy już naprawdę powinna, patetyczne dialogi, postacie, których – poza złymi – nie da się polubić. Wiodąca w tym sezonie Galadriela jest wiecznie wkurzoną, arogancką pannicą, która na oślep prze do walki ze złem i w tym celu próbuje wpław przepłynąć morze. Bardzo to nierozsądne i na pewno przydałoby się jej szkolenie z prawidłowej komunikacji.
Dzięki opowieściom dorastamy. Kino Dzieci nie tylko dla dzieci
czytaj także
Pierwszy sezon, osiem odcinków, właśnie się skończył i to nie bolało – to, że się skończył. A przecież zawsze tak się robi, żeby bolało, jest jakiś cliffhanger i natychmiast wpisujemy w wyszukiwarkę pytanie, kiedy będzie następny sezon. Tu, o ile będzie ciąg dalszy, czekanie nie będzie się dłużyło. Chociaż mimo wszystko chciałabym dalej śledzić losy mego ulubieńca Saurona i zobaczyć upadek Numenoru, na pewno będzie spektakularny.
Natomiast już mnie martwi zbliżający się koniec pierwszego sezonu Rodu smoka. Tu się nie nudziłam. Z uniwersum Martina wykrojono historię kolejnej „gry o tron”. Jest to mniejszy świat niż w serialu GoT, mniej wątków, mniej lokacji, za to dużo gier pałacowych i prawie szekspirowskich dramatów. To dużo bardziej realistyczny serial, mimo smoków i fantastycznego opakowania, bohaterowie są tu bardziej skomplikowani, niejednoznaczni i nieprzewidywalni.
Mamy dwie kobiece antagonistki, które walczą o tron dla swoich dzieci. Dla ułatwienia jedne dzieci są, jak to Targaryenowie, platynowymi blondynami, a drugie, z nieprawego łoża, ale uznane przez władcę, są ciemnowłose. Oraz już prawie ukształtowały się dwa stronnictwa: czarni i zieloni, czasem to widać nawet w strojach. Poza tym serial należy oglądać uważnie, bo często sceny, które mogły nam umknąć, dużo później okazują się istotne.
czytaj także
W połowie serialu, kiedy czas przeskoczył o dekadę, a główne aktorki zmieniono na inne, poczułam się trochę zagubiona, więc sięgnęłam do książki Martina Świat lodu i ognia. To taka kronika tego świata od zarania dziejów do upadku Targaryanów i wojny króla Roberta. Wcześniej nie miałam cierpliwości, żeby czytać o kolejnych rodach i wojnach, ale tym razem się przydało. Bo serial dość wiernie podąża za tym treatmentem.
Niestety mam słaby charakter i nie umiałam się powstrzymać przed przeczytaniem, co będzie dalej. Będzie to, na co wszyscy chłopcy czekają – krwawa jatka na smokach. Ja może wolę intrygi pałacowe, ale jatkę też mogę zobaczyć, bo smoki są ekstra! I w tym wypadku jakoś mi nie przeszkadza, że wiem już, jak to się skończy. Dobra adaptacja też może cieszyć. Poza tym pewno zaraz zapomnę.
Scenarzyści chętnie sięgają po sprawdzone wzory, a mało jest nowo wymyślonych światów, albo okazują się nieudane. I skoro już piszę o serialach, to wspomnę o innych jeszcze, fantastycznych, na których kontynuację czekam. Alice in Borderland to serial nieco podobny do Squid Game, ale moim zdaniem dużo lepszy, stworzony na podstawie japońskiej mangi. Nie jest to taka fantastyka jak GoT i następne – dzieje się w równoległym świecie, w pustym Tokio. Premiera drugiego sezonu podobno już w grudniu tego roku.
czytaj także
Chciałabym też obejrzeć drugi sezon Arcane, rewelacyjnej animacji z uniwersum LoL-a, czyli cyklu gier komputerowych League of Legends. Nie grałam, więc niczego nie muszę porównywać. Dwa steampunkowe światy – bogate miasto i podziemne miasto biedoty – i dwie rozdzielone siostry, w różnych światach, które muszą ze sobą walczyć. Pierwszy sezon powstawał chyba przez siedem lat, więc, o ile w ogóle do tego dojdzie, na następny trzeba będzie długo czekać.
Niestety nie zobaczymy drugiego sezonu Ciemnego kryształu, Netflix wycofał się mimo bardzo dobrych recenzji. To droga produkcja, wzorowana na filmie Jima Hensona z 1982 roku, serial kukiełkowy wywodzący się z Muppetów. Nie dość, że saga fantasy, to jeszcze kukiełki i kukły. Sugerowany wiek odbiorców 7+, moim zdaniem trochę za mało, jednak nie dajcie się zwieść stereotypom i uprzedzeniom. Może po zakończeniu pierwszych sezonów seriali, które rządziły na platformach, będziecie chcieli jeszcze coś zobaczyć.
Na koniec mam jeszcze propozycję z gatunku: zrób to sam. Zrób sobie serial. Jeśli ktoś nie widział filmu Kubricka z 1968 roku 2001: Odyseja kosmiczna, to zapewne o nim słyszał. W tym roku ukazało się nowe wydanie książki Arthura Clarke’a, która powstawała wraz ze scenariuszem i filmem. Film widziałam bardzo dawno, książki nie czytałam. Jedno jest naprawdę blisko drugiego, można więc prześledzić, jak literatura zostaje przełożona na obraz. Czytałam sobie książkę, potem oglądałam odpowiedni fragment filmu i znowu wracałam do książki.
To, jak wiecie, dzieło o ambicjach filozoficznych, o początku życia na Ziemi, maszynach, które mogą nam zrobić coś złego, człowieczeństwie itp. Klasyka gatunku SF. A film jest matką i ojcem wszystkich Gwiezdnych wojen czy Star Treków, które potem powstawały, i uchodzi za dzieło wybitne. Chociaż zestarzał się chyba bardziej od powieści, ale nadal jest niezwykły.
Zaczyna się w czasach prehistorycznych, kiedy to pojawia się tajemniczy monument i jest iskrą zmieniającą małpoludy w człowieka. Przebrani za małpiszony aktorzy kicający po pustyni dziś może wydają się trochę zabawni, podobnie jak dość trudno było mi się wciągnąć w podróż na Księżyc, gdzie odkryto kolejny monument. Dalej jednak film zyskuje, a książka może nieco traci. Dalsza podróż, w poszukiwaniu kolejnego artefaktu, na Jowisza (w książce na Saturna), staje się coraz bardziej fascynująca, a końcówka to psychodeliczne efekty specjalne, które przy dzisiejszych CGI mogłyby wypadać blado, ale z dość niesamowitą muzyką, to wciąż działa! Teraz powinnam pewno napisać coś mądrego o filmie legendzie, klasyce i historii gatunku, ale powiem tylko, że ta przeplatanka książki z filmem sprawiła mi dużo radości.