Czy mamy odwagę pomyśleć o mieście jako przestrzeni, która nie podlega wyłącznie prawom rynku?
Jakub Majmurek: Jak się żyje w Europejskiej Stolicy Kultury 2016?
Monika Strzępka: No już się powoli nie żyje.
Umierasz czy się wyprowadzasz?
Wyprowadzam się. Właściwie to już się wyprowadziłam.
Tak jak wszyscy przenosisz się do Warszawy?
Tak jak wszyscy. To jest po prostu kapitulacja. Kiedy dziś sobie przypominam, jak na rozdaniu Wdech krzyczałam „Cała Polska w cieniu Śląska”, to się czerwienię.
Czemu zdecydowałaś się opuścić Wrocław?
Gdy parę lat temu przeprowadzaliśmy się z Pawłem do Wrocławia, miałam taką wizję, że Warszawa nie może być jedynym miejscem, gdzie się mieszka, a cała reszta miast (nawet tych dużych) to są peryferie. Podobny gest wykonaliśmy, gdy pracowaliśmy w Wałbrzychu. Mieliśmy wtedy ambicję, żeby doprowadzić do sytuacji, by tamtejszy teatr nie był „dobry jak na prowincję”, ale żeby to był najlepszy teatr w Polsce. I to się w pewnym momencie udało. Chcieliśmy też coś takiego zrobić we Wrocławiu, przyjechać tam, żyć tam i być dowodem, że mieszkamy w najlepszym miejscu Polski. I nie jest to Warszawa. Wiesz, jak ja tam po raz pierwszy przyjechałam w moim dorosłym życiu, to pomyślałam sobie: „Boże, to jest mały Berlin” (śmiech). Kiedy dziś o tym myślę, to po prostu spadam ze śmiechu z krzesła. Jeszcze w kontekście tego, co się dzieje w mieście z Romami, z kontenerami – to jest ta słynna berlińska różnorodność etniczna w wydaniu wrocławskim (śmiech).
W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że prowadzimy jakieś zamknięte, domowe życie. Tam życie towarzyskie nie toczy się na mieście. Jasne, można pójść na przykład do teatru na premierę. Ale nie ma środowiska, nie ma miejsc, gdzie można pójść i spotkać znajomych, nawet jak się z nikim nie umawiało. Albo nieznajomych. Nie ma punktów wymiany myśli. I może to zabrzmi po mieszczańsku, ale we Wrocławiu nie ma po prostu gdzie zjeść (śmiech).
Czemu życie we Wrocławiu tak wygląda? Co lub kto ponosi tu winę?
Wiesz, ktoś to życie w mieście organizuje.
Dopóki będą rządzić ci sami ludzie, niewiele się zmieni. A we Wrocławiu od dekad rządzi ten sam polityczno-biznesowy układ.
Doceniam Wrocław za wiele rzeczy. Mieszkałam w zajebistym miejscu, mogłam przez godzinę jeździć na rowerze po wałach nadodrzańskich koło mojego domu, mogłam iść z dzieckiem do zoo naprzeciwko, popływać kajakami. Ale kiedy zimą szukałam placu zabaw, było gorzej – jedyne tego typu miejsca dla dzieci są w galeriach handlowych. Mam wrażenie, że w mieście znikają wspólne przestrzenie, przestrzenie użytkowania publicznego. Oczywiście zamienianie drzewostanu na kolejne galerie handlowe to nie jest tylko wrocławska namiętność. Ostatnio czytałam jakiś artykuł o Warszawie, że można tu wybudować jeszcze dwadzieścia galerii handlowych. I to było mówione w tonie optymistycznym. Podobnie jest w Gdańsku.
Jednak Wrocław często ma opinię miasta wygodnego do życia.
Ja w wielu kwestiach po prostu tego nie wiem, nie powiem ci na przykład, jak wygląda komunikacja publiczna. Mieszkałam w śródmieściu, po mieście poruszałam się głównie samochodem i rowerem. Z mojego punktu widzenia komunikacja była super, mnie zawsze najbardziej przeraża, czy będę miała gdzie bilet kupić, czy będzie u kierowcy. No i we Wrocławiu mam wszędzie automaty, mogę kupić bilet w tramwaju. Ale jakbyś na przykład zapytał kogoś, kto mieszka na peryferiach miasta, toby ci powiedział, że komunikacja poza centrum jest żmudna, są miejsca gdzie nie sposób dojechać bez trzech przesiadek.
Wrocław promował się też jako miasto, którego kołem zamachowym jest kultura. Jak ty to odbierasz? Wrocław myśli w sposób strategiczny o kulturze?
To chyba trochę tak jak z tym myśleniem, że Wrocław to Berlin. Mogę ci to opowiedzieć na kilku przykładach. Kiedy pojechałam po raz pierwszy na wrocławskie Nowe Horyzonty (nie mieszkałam jeszcze wtedy we Wrocławiu), to sobie myślałam: „Ale zajebiste miasto, chcę tu mieszkać, jak tu fantastycznie”. Trudno nie docenić takiej inicjatywy. Wiesz dobrze, sam tam jeździsz. Ale to jednak jest przeszczepiony festiwal. Nikt tam na miejscu, zdaje się, nie wpadł na to, żeby coś takiego zbudować od podstaw. Dopiero gdy festiwal odniósł sukces w Cieszynie, mieście, które go pewnie bardziej potrzebowało, to został poniekąd ukradziony. Kiedy byłam ostatnio na festiwalu, miałam wrażenie, że wszystko, co się tam dzieje, w tych uliczkach na Świętego Antoniego, w Arsenale, to takie pulchne życie, kawa, piwo, dyskusje z ludźmi – miałam wrażenie, że to jest makieta, która po festiwalu zostanie zwinięta.
Inny obraz: we Wrocławiu ostatnio ciągle są jakieś festiwale food trucków.
W Warszawie też są.
Ale we Wrocławiu są głównie takie imprezy. Sama niedawno poszłam, znajomi mnie namówili. Miałam nadzieję, że przy okazji będzie się działo coś ciekawego. Tymczasem festiwal polegał na tym, że stało się dwie godziny po burgera za dwadzieścia złotych. Który był pyszny, ale poza burgerem było tylko piwo i pan puszczający bańki mydlane. No i oczywiście namiot ze słynnymi gadżetami wroclove. Przyszły tłumy, widać, że ludzie chcą mieć gdzie iść – ale nie daje się im innej oferty. Jeśli bilet do muzeum kosztuje czterdzieści złotych, to rzeczywiście lepiej kupić za to dwa burgery.
Motorem rozwoju miasta miała być Europejska Stolica Kultury.
Krzysztof Kopka napisał jakiś czas temu świetny tekst, w ktorym porównał ESK do sklepu z eventami, który krąży po Europie, z Koszyc przeniósł się do Wrocławia, a za chwilę się stąd zwinie gdzie indziej. Szkoda kasy, która jest w to ładowana. Większość pieniędzy wywala się na jakieś banalne wysokobudżetowe jednorazowe koncerty przebrzmiałych gwiazd z importu albo pomysły w stylu „parady duchów”, reprezentujących przeszłość i teraźniejszość Wrocławia, z duchem innowacyjności na czele. I za to płaci się dziesięć milionów złotych.
Ale są też trwałe inwestycje: buduje się Forum Muzyki.
Tak, tylko nie wiem, czy jest pomysł, co tam ma się dziać, jak skończy się ESK. Czy to nie będzie stało puste. Władza kocha stawiać sobie pałace. Tyle że później nie dość, że trzeba je ogrzać i zapłacić za światło, to warto by było mieć jakieś koncepcje, jak sfinansować ich działalność statutową. Wiele nowo powstałych placówek ratuje się chałturniczą działalnością impresaryjną, żeby jakoś utrzymać się na powierzchni. Nie wiem, czy koniecznie trzeba budować Operę Podlaską, żeby potem wystawiano tam Klimakterium.
Ostatnio tematem, który zajmował ludzi kultury, było odwołanie dyrektora Mieszkowskiego z Teatru Polskiego. Na swoim facebooku napisałaś w tej sprawie ostry tekst atakujący po nazwisku wielu urzędników.
To był trochę odruch beznadziei. Żeby cię bezsilność nie zabiła, trzeba ją przekuć w gniew. Trochę to smutne, że trzeba było takiej awantury, żeby ludzie uświadomili sobie jej wagę.
No wybacz, ale list w rodzaju „My, ludzie kultury jesteśmy głęboko zaniepokojeni” ma niestety zerową skuteczność.
Zresztą nie była to przecież pierwsza sytuacja, gdy władze województwa chciały odwołać Mieszkowskiego. Chciały go odwołać rok po tym, jak został dyrektorem, i trzeba było protestować, potem znów dwa albo trzy lata temu i znów trzeba było go bronić. Ileż można protestować w tej samej sprawie?!
Władze wysuwają jednak dość konkretne zarzuty – Mieszkowski zadłużył teatr.
Sprawa jest prosta: Mieszkowski od początku swojego dyrektorowania mówi o tym, że środki przeznaczone na Teatr Polski oparte są na niedoszacowaniu kosztów. Mieszkowski policzył, że tych pieniędzy jest za mało, żeby produkować przedstawienia. Doszło do dramatycznej sytuacji: on z premedytacją nie płacił rachunków, żeby teatr mógł produkować spektakle. Z tego co ostatnio mówił marszałek Mołoń, wynika, że urzędnicy byliby zadowoleni, gdyby w teatrze był zapłacony prąd, ludzie dostali pensje, PKP nie upominałoby się o niezapłacony czynsz za Dworzec Świebodzki. A przedstawienia nie są w zasadzie potrzebne. „Nie mamy więcej, niech teatr sobie stoi”. No, przepraszam, ale jak teatr ma sobie po prostu stać, to już lepiej go zamknąć. Nie ma sensu wywalać dziesięciu baniek na nieprodukujący przedstawień teatr. Jakby samorząd był uczciwy, to zamknąłby teatr, sprzedał w cholerę i przestał pierdolić o „trosce o kulturę”.
Marszałek Mołoń mówił, że byłaby „inna sytuacja”, gdyby dyrektor Mieszkowski przyszedł do niego i powiedział: „Panie marszałku, zapłaciłem już za prąd, wodę, śmieci, wynajem, czyli wszystkie koszty stałe, i nie mam teraz za co grać”.
Oczywiście, że nie byłoby żadnej innej sytuacji. To pokazuje feudalną naturę relacji władz i instytucji kultury. Mieszkowski miałby przyjść, ucałować pierścień i powiedzieć: „Ja tu panie zrobiłem, co pan chciałeś, a teraz co łaska”. Tak się nie da pracować. W ogóle w Teatrze Polskim miała miejsce zabawna sytuacja. Urzędnicy wysłali do teatru menadżera, który miał zbawić teatr, a przez rok pobierania poważnej pensji doszedł do tych samych co Mieszkowski wniosków: teatr, choć zarabia, jest niedofinansowany na poziomie 3 milionów złotych rocznie. Jakoś ta urzędnicza wiara w menadżerów nie przyniosła nic poza to, o czym mówią teatralni praktycy.
Miasto zupełnie nie docenia szanowanej w kraju sceny?
Pytanie, co rozumiesz przez miasto. Teatr ma rocznie około trzech, czterech milionów złotych zysków z wynajmów i sprzedaży biletów. To są ogromne pieniądze. Nie jest więc tak, że ten teatr nie ma publiczności. W tym sensie miasto teatr docenia. Rzecznik urzędu marszałkowskiego robi zarzut z tego, że do tego teatru przychodzi głównie młodzież. Urzędnicy, którzy podejmują decyzje dotyczące kultury we Wrocławiu, są niekompetentni, nie mają bladego pojęcia o specyfice pracy w teatrze. Nie wiem, czy marszałek Mołoń był w teatrze przed spektaklem Kmiecika, którego jest bohaterem. Nie ma co się oszukiwać: w Polsce do teatru chodzi kilka procent ludzi. We Wrocławiu może więcej niż kilka, ale właśnie dzięki takim placówkom jak Teatr Polski. Gdyby miasto doceniało teatr, nie byłoby tej sprawy. Urzędnicy wysłuchaliby Mieszkowskiego, który od lat do nich chodził i mówił, jak wygląda sytuacja. To było walenie głową w betonowy mur. Argumentem jest zawsze: „Ale pan nie zachował dyscypliny budżetowej”.
Zobaczymy, jak się sprawa rozwinie po interwencji minister Omilanowskiej, która zrobiła rzecz niebywałą. Pozwoliła – mimo naprawdę nabrzmiałej sytuacji – obu stronom wyjść z tego sporu z twarzą. Zresztą moim zdaniem ten teatr powinien być współfinansowany przez miasto. Dutkiewicz wykonał kolejny PR-owy gest dorzucając 200 tys. do premiery Lupy, ale gdyby był człowiekiem przejętym kulturą, a nie wyłącznie przedwyborczym PR-em – wziąłby Teatr Polski pod swoje skrzydła na stałe.
Czego ty byś oczekiwała od miasta? Jakimi postulatami kupić by cię mogli idealny kandydat czy kandydatka do władz miejskich?
Na pewno nie kładkami dla wiewiórek (śmiech). Nie mam nic przeciwko kładkom dla wiewiórek, ale jak ostatnio przyglądałam się, jakie propozycje zgłaszają ludzie do budżetu partycypacyjnego, to mnie trochę zmroziło. Bo to są propozycje typu: posadzić krzew, pomalować ławkę, kładka dla wiewiórek, nawet dróg dla rowerów tam specjalnie nie było. Może to taka specyfika mojej dzielnicy. Wydaje mi się, że przez zbiurokratyzowanie procedur, przez wszechobecną grantozę ludzie przestali sobie wyobrażać, czego mogliby chcieć. To jest też nowotwór, który zżera kulturę. Robi się jakieś nędzne projekty, bo akurat jest grant norweski, czy tam chiński. Wyobraźnia może sięgać tylko tam, gdzie kończy się specyfika grantu.
A co ty byś sobie wyobraziła?
Nie wiem, może jestem w takiej samej sytuacji. Może już mi brak wyobraźni. Nie oczekuję jakoś strasznie dużo od miejsca, w którym żyję. Kluczowy jest dla mnie pewien podstawowy komfort życia w mieście, to ważniejsze niż jakieś piwne jarmarki. Czasem mam wrażenie, że uczestniczę w projekcie: miasto jako tor przeszkód.
Co się dla ciebie składa na ten komfort życia w mieście?
Nie wiem, czy powinnam mówić o sobie. Ja sobie to zawsze jakoś tak zorganizuję, żeby nie bolało. Najwyżej postoję w korku albo jak nie kupię biletu, to złapie mnie kanar i dostanę karę, stać mnie na to, żeby zapłacić. Jak nie mam gdzie zjeść, to sobie ugotuję. Jak się nie mam gdzie spotkać z przyjaciółmi, to ich zaproszę do domu. Najistotniejsze jest, żeby miasto nie podbijało rozwarstwienia klasowego. Nienawidzę przestrzeni, które trzeba omijać. Tu zakonnice zamknęły park, bo jest kościelny, tu jest osiedle zamknięte, a tu na Nadodrzu jest biedota. Ale na szczęście jest plan rewitalizacji – który polega głównie na odnawianiu fasad.
I „czyszczeniu” kamienic z niepożądanych lokatorów.
Kiedy szukałam mieszania na Nadodrzu, trafiłam na takiego „czyściciela”, który pokazywał mi już „wolne” mieszkania w jednej kamienicy. Na szczęście zorientowałam się, co jest grane, ale znajomy kupił tam mieszkanie i musi teraz z tą karmą żyć (śmiech).
Na pewno chciałabym, żeby moje dziecko miało gdzie pójść na spacer.
Córka mojej znajomej chodzi na spacery do galerii handlowych. I naprawdę są we Wrocławiu rejony, w których nie da się pójść gdzie indziej.
Smutne są te puste podwórka – brakuje mi tego dziecięcego gwaru pod oknem, na naszym podwórku kiedyś dzieciaki grały w piłkę, dzisiaj tam jest parking. Nikt o zdrowych zmysłach nie wypuści dzieci prosto pod koła samochodu. Nie karczujmy każdego drzewa pod parking, nie zamieniajmy każdego targowiska w nudziarskie galerie.
Kolejna rzecz to oferta kulturalna, która powinna być po prostu dostępna dla wszystkich, również dla niezamożnych mieszkańców. Moje doświadczenie z różnych teatrów w Polsce pokazuje, że każda inicjatywa typu bilet za 5 złotych, bilet za złotówkę dla bezrobotnych itd. powoduje tabuny ludzi przy kasach. To oznacza, że ludzie chcą uczestniczyć w kulturze, ale to uczestnictwo jest zbyt kosztowne.
Myślę, że fajnie byłoby też ludzi zaangażować w życie miasta, dać im poczucie, że podejmują decyzje, że kogoś obchodzą. O potrzeby trzeba pytać ludzi, których przestrzeń publiczna wypluwa, nie bierze pod uwagę. Jak osoba starsza ma przejść na zielonym, jeżeli zmiana światła trwa pięć sekund? Jak człowiek na wózku ma przejechać ulicą, jeżeli samochody są zaparkowane tak, że wózek się nie zmieści? Jak osoba pracująca na umowę zlecenie ma uzyskać odpowiednią liczbę punktów w rekrutacji przedszkolnej? Gdzie się podziali ci wszyscy ludzie wykurzeni z mieszkań komunalnych, które miasto na potęgę sprzedawało kilka lat temu? Dlaczego biblioteki muszą wybierać najtańszego oferenta dostarczającego nowości i w związku z tym oferta jest marna? Kiedy pomyślimy o mieście jako o „naszym” miejscu – możemy zrobić naprawdę wiele. Pytanie, czy mamy odwagę pomyśleć o mieście jako przestrzeni, która nie podlega wyłącznie prawom rynku.
***
Wybory samorządowe, którym z reguły poświęca się najmniej miejsca w ogólnopolskich mediach, są jednocześnie najbliższe ludziom i choćby z tego względu warto o nich mówić. Tegoroczne, listopadowe, będą wyjątkowe z wielu względów – pokażą siłę ugrupowań alternatywnych, krytykujących polityczny mainstream z prawej i lewej strony, a także rozstrzygną o taktyce, którą przyjmą główne partie w przyszłorocznych kampaniach: parlamentarnej i prezydenckiej. Nas najbardziej interesuje jednak nie los poszczególnych partii, ale pytanie, czy te wybory zmienią jedynie polityków, czy sam model uprawiania polityki – wprowadzając nowe postulaty, oddając głos ludziom, uprawniając oddolne i niehierarchiczne metody? Czego brakuje dzisiejszej polityce na poziomie lokalnym i jak można ją zmienić? I kto może to zrobić, tak aby skutki odbiły się na polityce w ogóle? O to chcemy pytać aktywistki, ekspertów, polityczki, działaczy i ludzi kultury.
Czytaj także:
Ewa Lieder: Ludzi nie można zmusić do pracy społecznej
Szczepan Kopyt: Od miasta chcę tego, co wszyscy
Jakub Dymek, Lekcje Franka Underwooda
Maciej Gdula, Apoteoza Joanny Erbel
Marcin Gerwin, Strzeż się miejskich aktywistów!
Michał Syska: To nie SLD blokuje lewicę
Tomasz Leśniak: Nie chcemy wejść w buty dotychczasowej władzy
Witold Mrozek, Ja, Kononowicz [polemika]
Agnieszka Wiśniewska, Kibicuję i pytam
Joanna Erbel: Skończmy z manią wielkości w Warszawie!
Igor Stokfiszewski, Szansa na inną politykę
Witold Mrozek, Róbmy politykę!
Joanna Erbel: Chcemy odzyskać miasto dla życia codziennego
Maciej Gdula, Erbel do ratusza!
Wkrótce:
o tym, w jakim mieście chcą żyć, opowiedzą m.in. Jan Komasa i Joanna Rajkowska.