Miasto

Kłosowski: Jest zmiana po tych wyborach!

Stokroć ważniejsze od farmazonów o fałszerstwach jest to, co naprawdę się stało w listopadzie.

Wybory samorządowe z jesieni 2014 roku będą prawdopodobnie wspominane po latach jako początek ważnej zmiany społeczno-politycznej i nikt nie będzie pamiętał, że były też okazją do żenującej ogólnopolskiej awantury, w której próbowano zdelegitymizować je jako rzekomo sfałszowane. Ale w chwili, kiedy piszę ten tekst – 1 grudnia 2014 – dyskusje powyborcze nadal są skupione na podtrzymywaniu zarzutów niewiarygodności wyborów. Więc żeby zacząć rozmawiać o tym, co w tych wyborach ważne, trzeba najpierw oczyścić przedpole i rozprawić się z idiotyzmami, jakich na ich temat nagadaliśmy my wszyscy. Świadomie nie piszę: „jakich nagadali Kaczyński z Millerem”, bo zanim którykolwiek z nich otworzył usta, chór skandujący o fałszerstwach brzmiał już donośnie, a dziennikarze głównych mediów pletli takie androny, że Kaczyński to przy nich umiarkowany, chłodny analityk.

Sfałszowano wybory?

Na wstępie: odmawiam przyłączenia się do chóru ciskającego gromy na Państwową Komisję Wyborczą. To grupa starszych ludzi zagubionych w cyfrowym świecie, prawdopodobnie głęboko uczciwych, ale kompletnie nieporadnych. Kto takiemu gronu powierza zadanie zinformatyzowania procedury wyborczej, ten jest nieodpowiedzialny i nie ma potem prawa narzekać, że głosy liczono ręcznie. Więc dajmy spokój nieszczęsnej PKW i zajmijmy się meritum.

Zacznę od słynnej mapy dzielącej Polskę na niebieski PiS-owski wschód i pomarańczowy platformerski zachód. Pokazano ją 16 listopada kilka minut po zamknięciu urn i dodając do tego dwa słupki – niebieski nieco wyższy od pomarańczowego – skomentowano jako zwycięstwo PiS-u nad Platformą. Zadałem sobie trud starannego przeskanowania komunikatów medialnych z tego dnia w poszukiwaniu prostej informacji, co mianowicie pokazuje wspomniana mapa i słupki. Wybory samorządowe mają to do siebie, że głosujemy w nich na raz na kandydatów do bardzo różnych organów. Przypomnijmy je, bo badania twardo pokazują, że Polacy są w tej sprawie głęboko zdezorientowani: wszyscy wybieramy w tym dniu dwa organy gminne – kolegialną radę oraz jednoosobowy organ wykonawczy gminy: wójta, burmistrza lub prezydenta miasta (to różne nazwy tego samego organu w różnych typach gmin). Dalej: większość z nas – z wyjątkiem tych, którzy mieszkają w miastach na prawach powiatu – odrębnie wybiera radę powiatu. Dodatkowo w Warszawie, której ustrój samorządowy reguluje odrębna ustawa, wybiera się rady dzielnic. Wreszcie znów wszyscy wybieramy radnych wojewódzkich, którzy zasiądą w sejmikach samorządowych. Dla porządku dodajmy jeszcze – bo to częsty obszar dezorientacji – nie wybieramy w tych wyborach ani marszałków województw, ani starostów powiatów; jednych i drugich wybiorą dopiero radni. Można być trochę zdezorientowanym, prawda?

Badania od lat pokazują, że Polacy idą do wyborów z bardzo różnym rozeznaniem, kogo będą wybierać. Według danych Instytutu Spraw Publicznych w poprzednich wyborach samorządowych 61 proc Polaków wiedziało, kto w ich gminie kandyduje na wójta / burmistrza / prezydenta miasta, ale tylko 28% znało kandydatów do rady gminy, 18% do rady powiatu i – uwaga! – tylko 7% do sejmiku województwa. Im dalej od domu, tym samorząd mniej nas obchodzi, a w naszej własnej gminie dwukrotnie bardziej interesuje nas konkretne nazwisko jednoosobowego włodarza niż dużo mniej wyrazista – bo kolegialna i słabsza decyzyjnie – rada. Z tym zainteresowaniem – malejącym wraz z odległością – dokładnie skorelowany jest od lat odsetek głosów nieważnych. Na burmistrzów to zawsze około półtora procenta, na rady gminy około 4%, na rady powiatu około 8% a na sejmiki województw – kilkanaście procent (dotychczas 12–14, teraz o kilka procent więcej).

Wróćmy na chwilę do pomarańczowo-niebieskiej mamy rzekomego wyniku wyborów. Co ona w istocie pokazywała? Bynajmniej nie wyniki wyborów do któregokolwiek z organów niemal 2,5 tys. gmin ani ponad 300 powiatów.

To były wyłącznie wyniki wyborów do sejmików, a więc ten fragment układanki wyborczej, który ludzi obchodzi najmniej (ale za to jest najłatwiejszy do policzenia).

Z tego i tylko z tego zrobiono główny przekaz: Polska została podzielona pomiędzy triumfujący PiS i przegraną Platformę. Za chwilę zresztą okazało się, że jest trzeci gracz i mapa się zazieleniła, a następnie po policzeniu głosów okazało się, że jest w zasadzie pomarańczowa. Najważniejsze jest wszak to, że w żadnym momencie nie była to mapa wyniku wyborów samorządowych. Cały czas mówimy o mapie tylko jednego małego fragmentu tych wyborów.

A teraz wróćmy do głosów nieważnych. Analitycy od lat są zgodni: głosy nieważne w niewielkiej części są wynikiem pomyłek. W znacznie większej części jest to wynik obojętności i wrzucania do urny pustych kart, bez skreślania kogokolwiek. Dlatego najczęściej oddajemy głos nieważny w wyborach radnych wojewódzkich, bo większość z nas ma sejmik w nosie i kandydaci są nam raczej obojętni. Według danych PKW w wyborach do sejmików zarówno w 2006, jak i w 2010 roku ponad 70% głosów nieważnych to głosy puste, bez skreśleń (danych tegorocznych w tym zakresie niestety nie poznamy, bo posłowie tuż przed wyborami zmienili kodeks wyborczy i obecnie przyczyn nieważności głosu się nie odnotowuje). Słabo więc broni się lansowana przez PiS teza o masowej akcji „unieważniania” głosów na tę partię – czyżby krzyżyki wycierano gumką?

Ciekawym elementem puli głosów nieważnych są „pozostałe” (poza pustymi i takimi z dwoma krzyżykami): w 2006 r było ich 0,95%, cztery lata później już 1,32%, a obecnie podobno ponad 4%. To na ogół głosy świadomie unieważnione przez wyborcę w geście protestu. Jest wielce prawdopodobne, że z podobnych pobudek część z nas wrzuca też do urny kartkę pustą, jako głos przeciwko wszystkim kandydatom, lecz tej akurat nikt nie odróżni od głosu wyborcy obojętnego.

To wyjaśnia prawdopodobnie owe 18-19% głosów nieważnych w tegorocznych wyborach do sejmików: do stałych kilkunastu procent pustych kart wyborców niezainteresowanych doszło w tym roku prawdopodobnie właśnie te kilka procent wyborców wściekłych i chcących powiedzieć NIE wszystkim politykom. Bilans z grubsza by się zgadzał.

Wreszcie – koronny argument pokazujący absurdalność zarzutów Kaczyńskiego. PiS już od wyborów 2010 roku sugeruje, że fałszerstwa następowały poprzez zaplanowane dopisywanie drugich krzyżyków na kartach, które były pierwotnie ważnymi głosami na PiS, po tym zabiegu stały się nieważne. Toteż od 2010 roku PiS przygotowywała bardzo systematyczną akcję pilnowania tegorocznych wyborów. W niemal wszystkich obwodach głosowania, a było ich dokładnie 27 435, zasiadali nie tylko członkowie komisji zgłoszeni przez PiS, ale także dodatkowo mężowie zaufania, obserwujący z bliska pracę komisji. Wszyscy oni mieli dokładne instrukcje stałego obserwowania innych członków komisji, szczególnie tych rekomendowanych przez PSL, bo głównie do tej partii były kierowane PiS-owskie zarzuty o fałszerstwa. Ile faktów dopisania krzyżyka na karcie wychwyciła armia grubo ponad 30 tysięcy ludzi? Domyślam się, że ani jednego, bo gdyby taki przypadek gdziekolwiek w Polsce się zdarzył, prezes PiS obnosiłby go na sztandarach do dziś. A skoro w żadnym z ponad 27 tysięcy obwodów głosowania PiS nie przyłapał nikogo na bezpośrednim akcie dopisywania choćby pojedynczego krzyżyka, to mówienie o fałszerstwie nie jest nadinterpretacją, tylko w pełni świadomym kłamstwem. Do tego kłamstwa przyłączył się także Leszek Miller, który również miał przecież w komisjach w całym kraju swoich ludzi i nie musi wierzyć Kaczyńskiemu na słowo.

Idzie nowe

Stokroć ważniejsze od farmazonów o fałszerstwach jest to, co naprawdę stało się w tych wyborach. Okazało się, że społeczeństwo zaczęło naprawiać błąd systemowy, który w ustrój samorządu terytorialnego w Polsce 16 lat temu wmontowali politycy. Otóż przy okazji reformy samorządowej 1998 roku zdecydowano, że wójta / burmistrza / prezydenta będzie wybierać nie jak dotychczas rada, ale mieszkańcy w wyborach powszechnych, i przy tej okazji bardzo wzmocniono ustrojowo ten jednoosobowy organ gminy. Stworzyło to – jak się wkrótce przekonaliśmy – zachętę do antydemokratycznego, paternalistycznego modelu sprawowania tego urzędu. Pojawili się masowo prezydenci i burmistrzowie o stylu działania lokalnych książąt, budujących wokół siebie dwory.

To, co w zamierzeniu miało usprawnić zarządzanie gminą, stało się główną słabością demokracji lokalnej, a w skrajnych przypadkach – jej zaprzeczeniem.

Otóż w wyborach samorządowych 2014 społeczeństwo powiedziało jasne NIE paternalistycznemu stylowi zarządzania gminą. Ikony tego stylu: Dutkiewicz we Wrocławiu, Adamowicz w Gdańsku i Grobelny w Poznaniu, pewni sukcesów w pierwszej turze, przeżyli przykrą niespodziankę. W drugiej turze Adamowicz wybronił się wobec bardzo słabego kontrkandydata, Dutkiewicz ledwie wygrał z mało znaną konkurentką z PiS, a Grobelny poległ z kretesem, mając za przeciwnika Jacka Jaśkowiaka popieranego prze PO, ale związanego z ruchami miejskimi.

Jednak najbardziej spektakularna zmiana, niemal zupełnie przegapiona przez media, nastąpiła w województwie lubuskim: Zielona Góra, która od 1 stycznia 2015 zmienia ustrój miejski, nie miała tym razem wyborów, więc cała uwaga skupiła się na drugiej ze stolic województwa – Gorzowie Wielkopolskim. Tam dotychczasowy prezydent Tadeusz Jędrzejczak został dosłownie zmieciony w pierwszej turze przez kontrkandydata z Porozumienia Ruchów Miejskich Jacka Wójcickiego (ponad 60 procent głosów). To pierwsze w Polsce miasto wojewódzkie, w którym będzie rządził prezydent wywodzący się z ruchów miejskich. Ale przecież nie całkiem odosobnione: także w wojewódzkim Opolu obaj kandydaci w drugiej turze wywodzili się ze środowisk obywatelskich, a w mniejszych miastach takich przypadków jest naprawdę dużo.

W grupie prezydentów starego typu nieco lepiej poradzili sobie ci, którzy już wcześniej odebrali lekcje pokory: Hanna Gronkiewicz Waltz w Warszawie, o mało nie odwołana niedawnym referendum, i Jacek Majchrowski w Krakowie, który przegrał prestiżowe referendum dotyczące igrzysk zimowych. Wygrali oni w drugiej turze z wynikami nieco lepszymi, niż prognozowano, bo też zmienił się ton ich kampanii.

Za to w pierwszej turze objęli ponownie swe urzędy ze świetnymi wynikami bynajmniej nie uważani wcześniej za pewniaków: Hanna Zdanowska w Łodzi i Krzysztof Żuk w Lublinie. To prezydenci nowego typu, rozmawiający z mieszkańcami i będący partnerami dla obywatelskiego uczestnictwa.

Okazało się, że wygrywa nie ten, kto zazdrośnie zagarnia dla siebie całą władzę, ale ten, kto – nawet jeśli system go do tego nie zmusza – umie podzielić się władzą z mieszkańcami i mieszkankami i powoli przywracać wiarę w lokalną demokrację.

Jest wysoce prawdopodobne, że dla Rafała Dudkiewicza, Pawła Adamowicza , Hanny Gronkiewicz-Waltz i Jacka Majchrowskiego to ostatnia kadencja i oni zapewne już o tym wiedzą. Wyczerpie się też w końcu potencjał innych wiecznych prezydentów: Szczurka w Gdyni, Frankiewicza w Gliwicach czy Zaleskiego w Toruniu. Tym miastom też należy się zmiana i odświeżenie wizji. Kto mądry – będzie przygotowywał następcę.

Powiew nowości lepiej widać w średnich i małych miastach. Wybór Roberta Biedronia na prezydenta Słupska zdecydowaną większością głosów, i to przeciw kandydatowi PO, jest spektakularnym symbolem  tej zmiany. To może być zresztą bardzo ciekawa prezydentura, którą też warto bacznie obserwować. W Wadowicach, mieście symbolicznym dla konserwatywnej prawicy, w drugiej turze wyborów zdecydowanie wygrał dotychczasowy radny i lewicowy działacz społeczny Mateusz Klinowski. Jeszcze kilka miesięcy temu taki wynik wydawał się nieprawdopodobny.

W kilku znaczących miastach pojawili się bardzo młodzi włodarze: w Starachowicach rządzi 25-latek, a w Ciechanowie 26-latek. Kandydowanie Joanny Erbel w Warszawie, choć nie zakończone sukcesem, także przyczyniło się do nadkruszenia zabetonowanej sceny politycznej Warszawy.

Z mojego doświadczenia wynika, że w ostatnich latach węch włodarzy miast bardzo się wyczulił i to, co przynosi sukces w jednym mieście, jest natychmiast lepiej czy gorzej kopiowane w innych. Nie wykluczam więc, że za chwilę w Gdańsku i Wrocławiu będziemy obserwowali jakieś odgórnie zarządzone „ożywienie obywatelskie”. Jednocześnie otwiera się nowe pole szans dla prezydentów wybranych z mocnym poparciem mieszkańców. Może prezydent Żuk w Lublinie będzie mógł uniezależnić się bardziej od PiS-owskiej większości w swojej radzie? A na co odważy się Hanna Zdanowska w Łodzi?

To może być niezwykle ciekawa kadencja samorządu, w której będziemy obserwować masowe odrodzenie lokalnej demokracji: tej przedstawicielskiej i tej oddolnej.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij