Zdobienie ścian to tylko jeden z wielu elementów kościelnej gry o symboliczną dominację w świeckiej przestrzeni publicznej szkoły.
„Ja z Maryjoł sypiemy piach!”. Ten zagadkowy wpis skreślony niewprawną ręką siedmiolatki na rysunku przedstawiającym wiadro zdobił korytarz w szkole mojej córki. Był częścią wystawy urządzonej przez zakonnicę, która poleciła pierwszoklasistom zilustrować ich „życie z Maryją” – pisze Agata Diduszko-Zyglewska z Krytyki Politycznej w felietonie dla „Gazety Stołecznej”.
Podobnie jak w tysiącach innych polskich placówek, w tej szkole to żadna nowość: „Zakonnica często urządza takie wystawy. (…) Mamy też w naszej szkole pokaźną kolekcję krucyfiksów. Kiedy zapytałam, dlaczego w klasie wisi krzyż, okazało się, że zakonnica tam właśnie prowadzi lekcje (…). Krzyże wiszą właściwie w każdej sali, z której przez lata odbierałam swoje dziecko. Jest nawet w stołówce. Nie wiem, czy zakonnica i tam prowadzi lekcje, czy też może jada tam obiady i szkole zależy, żeby czuła się jak u siebie w domu. Chyba niejeden klasztor mógłby pozazdrościć naszej podstawówce rzetelnego oznakowania terenu katolickim stemplem” – ironizuje autorka Krytyki Politycznej.
– Zdobienie ścian to tylko jeden z wielu elementów kościelnej gry o symboliczną dominację w świeckiej przestrzeni publicznej szkoły – pisze Diduszko-Zyglewska. – Przekonałam się o tym właściwie tuż po powrocie w nowej roli w szkolne mury. Już w zerówce okazało się, że szkoła przewiduje dla sześciolatków zajęcia z religii i że są one zaplanowane – tak, zgadliście! – w środku zajęć, dwa razy w tygodniu.
Fittipaldi: Doliczyłem się ponad 200 włoskich księży pedofilów. To więcej niż w Spotlight
czytaj także
Czy ktoś w tej sytuacji zajmuje się dziećmi? Nie.
– Zakonnica wypraszała moją córkę z sali. Nikt się nią nie zajmował. Na dwie godziny w każdym tygodniu szkoła, której w zaufaniu powierzyłam swoje dziecko, porzucała je. Byłam bardzo zła. Ale żeby nie wpisywać się w stereotyp roszczeniowej matki, starałam się spokojnie wyjaśnić tę sprawę. I od tej pory w godzinach zajęć niepodlegających kontroli MEN moja córka znajdowała bezpieczne schronienie pod opieką miłej pani ze świetlicy – pisze Diduszko w „Stołecznej”.
To nie koniec wszechobecności Kościoła katolickiego w nominalnie tylko świeckiej placówce szkolnej w Warszawie. Jak wspomina Diduszko, „kiedy szkoła obchodziła okrągłą rocznicę istnienia, rodziców zaproszono (…) na mszę w pobliskiej parafii. (…) Na szkolnej tablicy ogłoszeń regularnie pojawiają się komunikaty z parafii. Kiedy już trzy na cztery komunikaty informowały o życiu Kościoła, napisałam list do pani dyrektor i rady rodziców, w którym prosiłam o uszanowanie tego, że do szkoły publicznej chodzą dzieci z rodzin wyznających różne religie i poglądy. (…) Pani dyrektor nigdy mi nie odpisała, rada rodziców owszem – ogłoszenia parafialne zniknęły”.
– Rozumiem, że dla wielu osób w Polsce Kościół jest ważny i nie mam z tym problemu – pisze Diduszko – (…) jednak dla mnie i dla wielu innych osób Kościół to przede wszystkim potężna i niesłusznie uprzywilejowana instytucja, która niczym bezwzględna, ponadnarodowa korporacja walczy o wpływy polityczne i pieniądze; która nie płaci podatków; która chroni w swoich szeregach pedofilów. Jest to wreszcie instytucja, która wytrwale podtrzymuje patriarchalną wizję świata, w której kobiety są pozbawionymi własnej woli służącymi lub „skafandrami na dziecko poczęte”, jak poucza jeden ze szkolnych podręczników do religii.
I nie złagodzi się tego obrazu rytualnymi argumentami, że Polska to kraj w przeważającej większości katolicki, że religia to element kulturowe tożsamości Polek i Polaków, no a wieli księży to ludzie przyzwoici i o dobrych intencjach. – Dla mnie Kościół to siostra Bernadetta, biskup Wesołowski, proboszcz z Tylawy, ksiądz Rydzyk i ksiądz Oko –pisze publicystka Krytyki Politycznej. – Kościół, który panoszy się w szkołach, agituje z ambon, odbiera wolność i bezpieczeństwo kobietom, dążąc do drastycznego zaostrzenia prawa anty-aborcyjnego, nie dopuszcza do szkół edukacji seksualnej, która chroniłaby dzieci przed chorobami, złym dotykiem i niechcianą ciążą, czyni to wszystko także w moim imieniu, bo jestem wbrew swojej woli częścią tej „większości”, na którą się powołuje – pisze Diduszko i podsumowuje: – Nie mogę się z tym pogodzić. Czekam na polityków, którzy w dobrze pojętym interesie zarówno państwa, jak i Kościoła, przeprowadzą przyjazny rozdział tych dwóch instytucji.
czytaj także
**
Czytaj całość na stronach „Gazety Stołecznej”.