Kraj

Szkoły w tym kształcie nie ma sensu ratować

szkoła edukacja

Szkoła jest instytucją feudalną, relacje władzy są w niej oparte przede wszystkim na przemocy, dyscyplinie, nadzorze. Ale my najczęściej nie chcemy tego widzieć, to jest dla nas przezroczyste, dopóki ta przemoc dotyka tylko uczniów. Z Mikołajem Marcelą, autorem książki „Selekcje. Jak szkoła niszczy ludzi, społeczeństwa i świat”, rozmawia Katarzyna Przyborska.

Katarzyna Przyborska: Wydaje się, że instytucja szkoły rozpada się na naszych oczach. Nauczyciele odchodzą z pracy, pod hasłem WolnaSzkoła protestują samorządowcy, organizacje nauczycielskie, uczniowskie i obywatelskie. A pan zdaje się wołać: „Do dna, do dna! Niech sczeźnie!”.

Mikołaj Marcela: Szkoły w tym kształcie nie ma sensu ratować. Oczywiście hasło WolnaSzkoła bardzo mi się podoba, ale trzeba zdefiniować, co przez to rozumiemy. To nie jest tak, że szkoła traci autonomię i staje się ideologiczna dopiero teraz, odkąd do pracy wzięli się ministra Zalewska, minister Piątkowski i minister Czarnek. Dotychczasowy model szkoły z zasady nie jest autonomiczny, jest ideologicznym narzędziem państwa i wolności jest w nim niewiele, o czym całkiem niedawno w wywiadzie dla Krytyki Politycznej mówiła Zofia Grudzińska.

Myślenie o edukacji sprowadzamy do myślenia o produkcji

czytaj także

Teraz ma być jej jednak zdecydowanie mniej. LexCzarnek pozbawi autonomii dyrektorów i nauczycieli.

Jest w tym coś przewrotnego, że dopiero kiedy to nauczyciele i dyrektorzy mają wejść na pozycje, na których z założenia są uczniowie, czyli takie, w których nie ma możliwości wyboru, brakuje sprawczości, jest się traktowanym dyrektywnie i przedmiotowo − dopiero wtedy zaczynamy bardzo mocne protesty i akcję WolnaSzkoła.

Szkoła jest instytucją feudalną, relacje władzy są w niej oparte przede wszystkim na przemocy, dyscyplinie, nadzorze. Ale my najczęściej nie chcemy tego widzieć, to jest dla nas przezroczyste, dopóki ta przemoc dotyka tylko uczniów. Jest w tym modelu coś z wizji Hobbesa: szkoła ma być tym Lewiatanem, bez którego ludzie − źli z natury − się pozabijają.

Groźbą więzienia rząd chce zyskać potulność dyrektorów szkół

No tak, ale teraz dyrektorka, która dotąd mogła chronić uczniów przed ideologicznymi pomysłami władzy, będzie miała związane ręce. Być może po prostu odejdzie z pracy, a na jej miejsce pojawi się jakiś służbista, który prawami ucznia w ogóle nie będzie sobie zawracał głowy albo będzie wykorzystywał posiadaną władzę w sposób dla uczniów krzywdzący.

Problem polega na tym, że władza dyrekcji już się odbija na uczniach. Oczywiście, mamy dyrektorów, którzy tworzą świetne szkoły nawet w obecnym systemie, dają przestrzeń do rozwoju, pomagają i chronią. W tym kontekście mogę wymienić chociażby Mariusza Biniewskiego, dyrektora Zespołu Szkół Ogólnokształcących nr 1 w Gorzowie Wielkopolskim, czy Annę Damaschk, dyrektorkę Zespołu Szkolno-Przedszkolnego nr 4 w Tychach.

Ale to wszystko i tak ma miejsce w modelu, w którym nauka jest przymusowa, podstawa programowa wymusza konkretne, niedostosowane do indywidualnych potrzeb i możliwości tempo pracy, uczniowie są zmuszeni do udziału w egzaminach centralnych, które w dodatku stanowią podstawę do rankingowania szkół.

Do tego już teraz są przecież dyrektorzy, którzy i bez lex Czarnek są służbistami, nie respektują praw przysługujących uczniom, ograniczają wolność uczniowską na różnych poziomach, np. za pomocą arbitralnego i często absurdalnego dress codu’u.

Nie mówcie dziewczynkom, że są ładne

Dlatego chciałbym oczywiście autonomii dyrektorów i nauczycieli, ale upominam się też o autonomię rodziców i przede wszystkim uczniów – w wyborze modelu szkoły, w jakim chcą się uczyć, nauczycieli, z którymi chcą się uczyć, i tego, jak chcą się uczyć. Jeśli już rzucamy hasło WolnaSzkoła, to pójdźmy po całości. Niech to będzie wolna szkoła dla wszystkich.

A czy otwarcie tak szerokiego rynku nie pogłębi tego, o czym pisze pan w książce, czyli selekcyjnej funkcji szkoły? Znowu wygrają bogatsi, pewniejsi siebie, ci, których rodzice mają większe możliwości i świadomość? Nie lepiej, żeby najlepszą szkołą była po prostu ta najbliższa?

To jest myślenie fińskie, że każda szkoła stara się być najlepsza, ma odpowiadać na potrzeby uczniów, bo właściwie każdy uczeń ma specjalne potrzeby edukacyjne. Finowie wprowadzają też nowe przedmioty, np. wyszukiwanie fake newsów, a tamtejsza lewica podjęła nawet próbę rezygnacji z tradycyjnie rozumianych szkolnych przedmiotów i wprowadzenia nauki obszarowej, np. druga wojna światowa i w tych ramach tematycznych: historia, nauki ścisłe, literatura, film itd. Spotkało się to jednak z oporem nauczycieli.

Dlaczego?

Przede wszystkim dlatego, że to w pewnym sensie był pomysł narzucony odgórnie, nie został odpowiednio wypracowany w porozumieniu z nauczycielami i stąd ich zagubienie i niezadowolenie.

Zresztą, przy całej mojej sympatii dla systemu fińskiego, on też opiera się na przymusie, powszechnym obowiązku szkolnym. Bliższy mi jest model demokratyczny, w którym nie zmusza się ludzi do udziału w zajęciach wbrew ich woli, ale podąża za ich ciekawością, entuzjazmem poznawczym. Daje się też możliwość poleżenia w hamaku, kiedy ciało mówi, że potrzebuje odpoczynku.

W demokratycznej szkole nie ma planu lekcji [rozmowa]

Wspaniale. Tylko jak potem ściągnąć lenia z tego hamaka?

No tak, bo przecież dzieci same niczego się nie uczą. Leżą tylko i nawet chodzić nie chcą nieprzymuszane. (śmiech) Oczywiście − i na nieszczęście dla szkoły − tak nie jest. Ciekawość świata dostajemy w pakiecie startowym. To szkoła wmawia nam, że bez systemowej edukacji niczego się nie nauczymy.

Tymczasem badania psycholożki rozwojowej Grażyny Kochańskiej, już wcale nie nowe, bo z lat 70., pokazują znaczący spadek ciekawości poznawczej dziecka po wejściu do szkoły. Z tego swobodnego rozwoju, możliwości zadawania pytań, eksperymentowania, zabawy system wtłacza w ramy i wymusza bierność.

Mówimy o badaniach sprzed ponad 40 lat, może teraz jest lepiej?

Gerald Hüther, profesor neurobiologii w Klinice Psychiatrycznej Uniwersytetu w Getyndze, wskazuje, że teraz najprawdopodobniej jest jeszcze gorzej. Szkoła w większości przypadków jest całkiem niekompatybilna z tym, jak uczy się nasz mózg, i najzwyczajniej w świecie zabija ciekawość i kreatywność. Badania z ostatnich lat wskazują na bliski związek między wysokim poziomem ciekawości i wynikami w nauce. Dla rozwijania ciekawości kluczową sprawą jest możliwość zadawania pytań oraz koncentrowanie się na osiąganiu mistrzostwa w danej dziedzinie, a nie wyłącznie na mierzeniu wyników.

W czasie lekcji dzieci się nudzą [rozmowa]

Wróćmy do kwestii zróżnicowania oferty edukacyjnej.

Chodzi mi o to, by ludzie mogli wybrać model, w którym będą uczyć się ich dzieci czy, w przypadku nastolatków – oni sami. Żeby z pieniędzy publicznych finansowane były różne modele szkół: szkoły demokratyczne, Montessori, waldorfskie, mikroszkoły zakładane przez rodziców i również te w modelu tradycyjnym, pruskim. Chodzi o to, żeby subwencja oświatowa obejmowała wszystkie szkoły, tak by ludzie mieli wybór i mogli znaleźć dla siebie drogę. Bo przy całym moim idealizmie, rozumiem, że odejście od modelu pruskiego z dnia na dzień może być trudne − właśnie przez nasze wyobrażenia o tym, czym jest szkoła i jak powinna wyglądać.

A teraz subwencja nie obejmuje szkół niepublicznych? Chyba pieniądze idą za uczniem. Po prostu do tych niepublicznych rodzice dopłacają, dzięki temu są mniej liczne klasy, lepiej opłacani nauczyciele… Jeśli pana wizja oznacza likwidację czesnego, może się to negatywnie odbić na szkołach działających obecnie jako placówki niepubliczne. Jeśli czesne zostanie – o wyrównaniu dostępu nie będzie mowy.

W Polsce na edukację każdego ucznia składają się pieniądze przekazywane przez rząd w postaci subwencji oświatowej oraz pieniądze od lokalnego samorządu z puli środków własnych, gdy uczeń chodzi do szkoły publicznej. Gdy jednak chodzi do niepublicznej, to druga część pochodzi z pieniędzy z czesnego płaconego przez rodzica w tej szkole niepublicznej. Gdyby dzieci ze szkół niepublicznych trafiły teraz do szkół publicznych, to samorząd musiałby za nie płacić. Innymi słowy, w obecnym systemie szkoły niepubliczne to w dużym stopniu źródło oszczędności dla samorządów.

A do szkół demokratycznych chodzą dzieci, które formalnie są w edukacji domowej, ale subwencja idzie nie na ich naukę, tylko do szkoły, która przeprowadza egzaminy.

Na ucznia w edukacji domowej jeszcze do końca tego roku przypada zaledwie 60 proc. subwencji idącej za uczniem w edukacji stacjonarnej – oczywiście pieniądze te idą nie do rodziców, ale do szkoły, do której uczeń jest zapisany. Od nowego roku ma to być 80 proc.

Kiedy w czerwcu 2021 roku gościłem w Senacie RP razem z przedstawicielami różnych oddolnych inicjatyw edukacyjnych zebranych przez Mariannę Kłosińską z Fundacji Bullerbyn, apelowaliśmy o wprowadzenie do systemu edukacji równego, publicznego finansowania wszystkich typów i modeli szkół, a w ostateczności o wprowadzenie bonu edukacyjnego. A jednym z rozwiązań legislacyjnych na już mogłoby być umożliwienie podatnikom odliczania od podatku dochodowego środków przeznaczonych na czesne w szkołach niepublicznych. To byłoby fair wobec rodziców, którzy zapracowują się, żeby ich dzieci otrzymały lepszą edukację, a państwo solidnie wykształconego obywatela.

Świnka w Bullerbyn

Mam wrażenie, że balansujemy na krawędzi utopii, a tu trzeba liczyć się z kontekstem, zbiorowymi przekonaniami.

Ja bym tego utopijnego myślenia nie porzucał. Podzielam przekonanie Rutgera Bregmana, który w Utopii dla realistów pisał, że utopia jest potrzebna, bo uwalnia myślenie. I my dziś też jej potrzebujemy, tymczasem wszystkie partie myślą tylko w kategoriach poprawiania obecnego systemu, i to najczęściej zgodnie z własnymi preferencjami.

Trzeba sobie to jasno powiedzieć: szkoła tłamsi i przygotowuje do pokornego znoszenia narzucanych obowiązków, do pracy, często pracy bez sensu. W mojej ostatniej książce myśl Davida Graebera jest wyraźnie obecna, jego Praca bez sensu bardzo wiele spraw mi uporządkowała, choć on sam nie poświęca wiele miejsca szkole. Potrzebę szkoły często uzasadnia się właśnie tym, że przygotowuje ona do dorosłego życia, w którym będzie trzeba wiele godzin codziennie ślęczeć przy biurku i wykonywać jakieś bezsensowne zadania. Jeśli trafimy słabo, a najczęściej trafiamy słabo, po siódmym roku życia kończy się ten czas, kiedy możemy odkrywać siebie, rozumieć siebie.

Muszę powiedzieć, że fragment, w którym pisze pan, że uczymy się po to, żeby dowiedzieć się, kim jesteśmy, gdzie żyjemy i dokąd zmierzamy, wywołał we mnie gorzki śmiech. Przecież w szkole liczą się wyniki, cyferki, testy. A to, kim jesteśmy? O tym możemy myśleć tylko wtedy, kiedy chcemy obejść system, ostatecznie w ramach jakiegoś hobby. Ale w ramach systemu?

Z tego właśnie wzięła się moja książka. Selekcje. Jak szkoła niszczy ludzi, społeczeństwa i świat to nie jest książka stricte pedagogiczna, to w dużej mierze opowieść o zmianie społecznej, gospodarczej, politycznej. W szkole na co dzień uczymy się obchodzić system, jeśli chcemy jakoś siebie nie zapomnieć, ocalić sens.

Dzieci chcą działać z sensem, chcą coś budować, wyobrażają też sobie, że jeśli wykonają te niepotrzebne zadania, to ktoś je doceni. A to pułapka.

Zmuszamy dzieciaki do pracy w szkole, pod wieloma względami gorszej od pracy zarobkowej, bo najczęściej robią coś bez sensu, nawet nie wiedząc po co. Nie mają praw pracowniczych, sądu pracy. Więc może trzeba skończyć z tą iluzją i przygotować dzieci na to, że instytucja jest przeciwko nim? Nie mówmy dzieciom, że szkoła im służy, nie oszukujmy ich. Jeśli nie będziemy budować przekonania, że szkoła jest dobra, to rozczarowanie będzie mniejsze.

Dajemy kanapki, przypominamy o spakowaniu plecaka i mówimy: „Idź się uczyć, szkoła jest zła”?

Nie. Raczej: „Nie przejmuj się ocenami, spróbuj wkładać jak najmniej sił w to, co nie sprawia ci radości, jak będzie trzeba, to ci pomogę, szkoła to nie jest całe życie”. A może wręcz zaproponować współpracę: ktoś raz rozwiąże zadania i reszta spisze, a potem ty rozwiążesz i reszta spisze, żebyście mieli czas robić rzeczy, które mają dla was sens. Szkoła nas oszukuje, to dlaczego my nie mamy oszukiwać jej?

Oszustwo jest już, jak pan zauważa, w samej nazwie. Słowo „szkoła” wywodzi się z greckiego schole.

Tyle że prawdziwe greckie schole to czas wolny, czas, w którym można się rzeczywiście rozwijać, podążać za swoją ciekawością. Tak właśnie rozumiem prawo do edukacji.

Ten model edukacji jest zabójczy i dla naszej psychiki, i dla naszego świata

Jak długo będziemy tylko zmieniać książki na liście lektur albo zakres wiedzy do opanowania w podstawie programowej, jak długo będziemy skupiać się tylko na tym, żeby robić więcej projektów czy nawet budować bardziej przyjacielskie relacje między nauczycielami i uczniami, ale i tak na koniec wystawimy oceny z realizacji podstawy programowej i zarządzimy centralny egzamin − tak długo nic tak naprawdę się nie zmieni. Szkoła potrzebuje zmiany radykalnej.

Pogrzebmy jeszcze w tej utopii. Co nas będzie łączyć, jeśli zabraknie wspólnej podstawy? W końcu – przynajmniej w teorii – istnienie podstawy programowej to także budowanie jakiegoś minimum wspólnych wartości demokratycznego państwa.

Wrócę w tym miejscu do tytułu mojej książki, bo to chyba ważne. Etymologia Se|lekcji – bo tak najlepiej byłoby zapisać ten tytuł, jako że celem selekcji jest wprowadzanie podziału – prowadzi do tekstu Petera Sloterdijka znamiennie zatytułowanego Reguły dla ludzkiego zwierzyńca. Z jednej strony można patrzeć na podstawę programową jako na minimum wspólnych wartości, z drugiej jednak można w niej widzieć podstawę do społecznych selekcji. Sloterdijk zwraca uwagę na fakt, że czytanie (das Lesen) i lekcje mają znacznie więcej wspólnego z przesiewem (das Auslesen) i selekcją, niż bylibyśmy skłonni pomyśleć. Czytanie i lekcje były według niego wielką – jeśli nie największą – potęgą formującą człowieka i pozostają nimi do dzisiaj.

Dziś oczywiście dawny podział na „zwierzęta”, które potrafiły czytać i pisać, oraz te, które tego nie potrafiły, zastąpił podział na wybitnie zdających egzaminy, których dyplomy z automatu stawiają na szczycie hierarchii społecznej, oraz tych, którzy egzaminów nie zdają albo zdają słabo i zajmują miejsce na jej dole.

Gdybyśmy zaś zrezygnowali z obowiązkowej podstawy programowej, która zmusza wszystkich młodych ludzi do uczenia się tego samego w tym samym czasie, nie licząc się z ich indywidualnym poziomem kompetencji, i pozwolili im uczyć się w swoim rytmie, podsuwając metody lepiej do ich potrzeb dobrane, ten system selekcji by upadł.

Gray: Szkoła nie musi być obowiązkowa!

Podważa pan zatem kolejne powszechnie powtarzane przekonanie: że szkoła wyrównuje nierówności.

Bo to mit. Poprzez szkołę dokonywana jest bezwzględna selekcja. I to na różnych poziomach. Test decyduje, czy ktoś zostanie określony jako „głupszy”, czy „mniej zdolny” od innych, rywalizacja promuje bezwzględność, wreszcie presja powoduje, że odpadają ci, których psychika jest delikatniejsza.

A szkoła mogłaby być tym miejscem, w którym naprawdę, a nie na niby nierówności mogą być niwelowane. Gdybyśmy w szkole zrezygnowali z systemu oceniania za pomocą liczb, zmieniłoby się też nasze wyobrażenie o tym, co decyduje o wartości człowieka. Mogłoby się liczyć to, kim jesteś, co sobą reprezentujesz, a nie to, czy wygrałeś jakiś arbitralnie zarządzony wyścig.

Jednak gimnazja rzeczywiście wyrównywały nierówności.

To już kwestia interpretacji. Generalnie gimnazja okazały się całkiem ciekawym rozwiązaniem, ponieważ były takim trzyletnim „zawieszeniem” przed liceum, bardzo często wydarzały się w nich najciekawsze rzeczy i stosowano w nich wiele interesujących rozwiązań dydaktycznych.

Niemniej pamiętajmy, że wyniki egzaminu gimnazjalnego pokazywały stale utrzymujące się rozwarstwienie społeczne, na przykład między mieszkańcami miast i wsi. Najbardziej widać to było w przypadku języków obcych, gdzie średnie wyniki różniły się o kilkanaście procent. Przyczyniał się do tego – i nadal przyczynia – stale rozwijający się rynek korepetycji, który napędzany jest między innymi przez egzaminy centralne. Dlatego szkoła w obecnej formie utwierdza, a nawet pogłębia nierówności wynikające z różnego kapitału ekonomicznego, społecznego i kulturowego młodych ludzi na początku ich edukacji.

I oczywiście można próbować mówić, że to skrajna czy wręcz radykalna perspektywa. Jednak bez tej perspektywy i dostrzegania wszystkich tych procesów będzie bardzo trudno o jakąkolwiek realną zmianę, bo ta zmiana powinna dotyczyć absolutnych fundamentów systemu.

Pytanie, czy jesteśmy gotowi na radykalną zmianę?

Myślę, że dla wielu pedagogów to jest właśnie ten moment nie do przejścia. Bo wielu nauczycieli, ale i rodziców, wierzy, że bez tradycyjnej szkoły zawali się nasz świat. Oczywiście po części mają rację, bo jeśli podważymy samą ideę podstawy programowej, centralnych egzaminów jako mechanizmów społecznej i ekonomicznej selekcji oraz nasze przywiązanie do znaczenia arbitralnych ocen, ten nasz dotychczasowy świat w dużej mierze się zawali albo ulegnie głębokim przeobrażeniom.

Dlatego możemy oczywiście próbować pudrować dotychczasowy model, ale to za mało, by zmienić system, w którym biegniemy, ścigając się z innymi, ze szkoły do pracy, bez czasu na zastanowienie się, po co to wszystko. Ani też nad tym, jakie to ma konsekwencje dla planety, na której żyjemy.

Starczewska: Uczenie współpracy, otwartości, samodzielnego myślenia jest przy tych władzach zagrożone, ale nie niemożliwe

Uważa pan, że w tej skomplikowanej układance, jaką jest nasz świat, to właśnie szkoła może być wyzwalaczem zmiany? Że jeśli naprawimy szkołę, to poradzimy sobie też z wyzyskiem, ideą nieskończonego wzrostu i katastrofą klimatyczną? Że gdybyśmy mieli szansę uczenia się z sensem, widzieli powód, dla którego się uczymy, widzieli całości i konsekwencje, a nie tylko wyrwane z kontekstu przykłady i działania, zaczęlibyśmy myśleć inaczej?

Ostatnio miałem przyjemność przysłuchiwać się znakomitej dyskusji w trakcie festiwalu Ars Electronica w Linzu. Jedna z dyskutantek powiedziała znamienne słowa: „Problem w tym, że to, co pisarze z Globalnej Północy opisują jako potencjalne dystopie, jest już czymś realnym tu i teraz dla mieszkańców Globalnego Południa”. Na szczęście coraz bardziej uświadamiamy sobie, że jako ludzkość siedzimy na beczce prochu – nie zdajemy sobie jednak sprawy, że szkoła w sposób mniej lub bardziej świadomy ciągle dokłada tego prochu do beczki. Ten system w pewnym sensie musi się zawalić, żebyśmy mogli wszyscy przetrwać.

Ale może urządzamy sobie ten bieg z przeszkodami właśnie z obawy, że jak staniemy, ujawni się jakaś wielka pustka?

Pamiętajmy jednak, że ten strach, nasze zagubienie, ale i depresje wynikają często ze złego funkcjonowania szkoły w jej anachronicznym modelu powodującym głęboki dysonans poznawczy. Możemy tymczasem stworzyć szkołę, która nam tę pustkę wypełni, która da nam poczucie sensu i spełnienia, nie po godzinach, tylko w ramach systemu. Tak żebyśmy w wieku 30 czy 40 lat nie musieli chodzić na terapię albo brać udziału w procesach coachingowych.

Staroń: Walczymy z czarną magią – głupotą, manipulacją, dyskryminacją, znieczulicą

Co zrobić, żeby szkoła mogła pełnić taką funkcję? Czy to miałyby być kolejne lekcje typu: komunikacja, porozumienie bez przemocy?

A może właśnie powinniśmy przestać myśleć o szkole jako o lekcjach poświęconych konkretnym tematom i zagadnieniom? Potrzebujemy raczej odwrócenia tego dotychczasowego modelu na rzecz wyjścia od praktyki, działania, mierzenia się z problemami, które są do rozwiązania, i uczenia się rozumianego jako poszukiwanie najlepszego rozwiązania tych problemów.

Głosy, że szkoła w obecnym kształcie nas wszystkich krzywdzi, wybrzmiewają od dawna, ale jakoś wciąż częściej powtarza się, że to dla naszego dobra.

Krytyków tego XIX-wiecznego modelu, pruskiej szkoły, było wielu: Alexander Sutherland Neill, Maria Montessori, Pierre Bourdieu, Ivan Illich, autor głośnej pozycji Odszkolnić społeczeństwo, no i John Holt, by wymienić tylko kilka osób. Zresztą już na początku istnienia tego systemu pojawiały się głosy, że wzorem dla niego jest armia, a celem uniformizacja i formowanie człowieka na posłusznego obywatela.

Na wzór maszyny.

I w takim właśnie mechanicystycznym wyobrażeniu o świecie wszystko to, co wartościowe, możemy zmierzyć, sprawdzić, co się mieści, a co nie mieści w normie, opisać w liczbach.

Cała szkoła jest z jednej strony wytworem oświeceniowym, a z drugiej trzyma nas na tym właśnie etapie, poprzez reprodukowanie systemu. I zmiana systemu albo może zostać zrealizowana odgórnie przez polityków, albo można ją wprowadzić oddolnie, poprzez konsekwentne zmienianie myślenia o edukacji. Jeżeli będziemy powtarzali sobie, że nauka to bierne siedzenie dzieci przed nauczycielem, konieczność pytania, czy można się napić albo wyjść do toalety, kondycja niemal niewolnicza, feudalna, to wyobrażenie to z nami zostanie.

Dochodzimy chyba do kolejnego fałszu, który próbuje „sprzedać nam” szkoła, czyli że reprezentuje ona postęp. Tymczasem reprodukując oświeceniowy system, szkoła trzyma nas w miejscu, chociaż świat poszedł już dalej. Pan używa tu pojęć technologii idei i technologii rzeczy…

To pojęcie ukute przez Barry’ego Schwartza. Według niego nauka nie tworzy wyłącznie rzeczy, ale także idee. Dzięki tym ideom możemy zrozumieć zarówno stworzone przez nas rzeczy, jak i samych siebie. Mają one wpływ na to, jak myślimy, do czego dążymy, co robimy.

W swojej książce za Schwartzem podaję przykład idei biedy. Jeśli bieda postrzegana jest jako wola Boga, ludzie się modlą, by się skończyła. Jeśli bieda uważana jest za skutek opresji i dominacji, wybucha rewolucja.

Idee starzeją się podobnie jak nasze maszyny i urządzenia, które stanowią to, co Schwartz nazywa technologią rzeczy. Przy czym, gdy urządzenie przestaje być użyteczne, po prostu przestajemy z niego korzystać. Z ideami sprawa nie jest taka prosta. Wszystkie nasze instytucje, od sądów po więzienia, a także właśnie szkoła, do której uczęszczamy w kluczowych dla człowieka latach dojrzewania i budowania swojego myślenia o świecie, w dużej mierze odtwarzają oświeceniowe myślenie.

To jest problem do rozwiązania: jak to zrobić, żeby technologia idei nie reprodukowała stanu wiedzy i przekonań z XIX stulecia, ale żeby działała w ramach wiedzy z XXI wieku. Bo wiedzę mamy dziś nieporównanie większą, nie tylko o tym, jak zbudować rakietę i ruszyć w kosmos, ale też o tym, jak funkcjonuje nasz mózg, nasze ciało, co sprzyja procesowi uczenia się.

Ta wiedza jest jednak obok tego, jak funkcjonują instytucje, które zarządzają nami na poziomie biopolitycznym. Dwanaście lat edukacji ma wpływ na resztę naszego życia. Znacznie mocniejszy, niż sądzimy.

I na kolejne pokolenie. Z uśmiechem zakładamy plecaki naszym dzieciom, powtarzając im, że to dla ich dobra.

Bo mamy uszkolnione umysły. Dlatego moja książka mówi o tym, że bez likwidacji obecnego modelu szkoły nie będzie możliwości zmiany. A nasz sen jest przecież o wolności, równości i braterstwie.

Albo, przepraszam, o Bogu, honorze i ojczyźnie.

(śmiech) Wielu ludzi jednak chce świata demokratycznego, w którym jesteśmy równi i wolni.

Ale technologia idei jest związana bezpośrednio z władzą. To, co sobie myślimy o nas samych, o własnych możliwościach, interesuje władzę. Nadal wyborem lektur chce się organizować umysły.

Dlatego dla mnie właściwym rozwiązaniem byłoby także zlikwidowanie kanonu lektur. To, że jest on narzędziem ideologicznym, widać nieustannie, gdy wraca temat zmian w kanonie. Tak długo, jak istnieje kanon, tak długo będzie on wykorzystywany ideologicznie. Więcej wolności i autonomii w zakresie samokształtowania siebie i swojego umysłu jest w tak zwanych alternatywnych modelach szkoły.

Rasistowskie „W pustyni i w puszczy”? To dopiero początek problemu

Osoby, które skorzystają z alternatyw, potem i tak wchodzą w system władzy.

Ale mogą już forsować zmiany, przyczynić się do pęknięć. I ja po to właśnie piszę, bo wierzę, że świadomość może mieć wpływ na kształt świata.

Uszkolnienie zaś prowadzi do świata pełnego nierówności i problemów społecznych, wręcz katastrof. Jeśli popatrzymy na współczesne teksty kultury, zobaczymy powracające wizje końca świata, apokalipsy. To strach, ale i marzenie o tym, żeby świat się skończył, bo jest nie do zniesienia.

To, co mówiliśmy o szkole – że ocalić siebie można poza systemem – odnosi się i do innych instytucji. Żeby coś zrobić konstruktywnie, trzeba je czasem obejść, czasem podejść.

O tym jest serial Szpital New Amsterdam, który pokazuje, jak lekarze w amerykańskim szpitalu publicznym muszą łamać prawo, żeby pomóc pacjentom. Instytucja szkoły pozostaje jednak często przezroczysta, wielu badaczy widzi ją jako przekaźnik wiedzy, a nie systemu. Nawet wspomniany wcześniej Bregman. On pisze: co możemy zrobić, żeby zmienić system? Po prostu powinniśmy uczyć w szkołach więcej wiedzy o społeczeństwie.

Bregman zauważa też, że w 2008 roku w wielkich miastach w Holandii prawie udało się zlikwidować bezdomność – poprzez ofiarowanie mieszkań i pomoc finansową, co okazało się tańsze o połowę w stosunku do działań prowadzonych wcześniej. Ale kiedy nastąpił kryzys gospodarczy, cięcia zaczęto od tego właśnie programu. To pokazuje, że instytucje są zorientowane na to, żeby system trwał w obecnej formie. Innowacje wdraża się dopóki, dopóty są nadwyżki, kiedy przychodzi kryzys, najważniejszy okazuje się system.

Mam wrażenie, że w szkole chodzi nie o to, by nauczyć, ale żeby uczenie miało miejsce. Gdyby nauczyciel uczył po to, żeby nauczyć, nie marnowałby czasu na nieustanne testy i sprawdziany. Tymczasem już w pierwszym tygodniu roku szkolnego zaczęły się „testy poziomujące” – a przecież dopiero wystawiono stopnie, odbył się egzamin końcowy.

Nauczyciele sami są ofiarami tego systemu, na uniwersytecie uczą się w bardzo wielu przypadkach w sposób bierny. Uniwersytet stał się szkołą bis. O ile jednak szkoły są bardziej ofiarami centralnego zarządzania, o tyle uniwersytety, ze swoją autonomią i możliwościami, bardzo rzadko realizują misję, do której zostały powołane, nie pokazują, jak może i powinna wyglądać edukacja. Uczelnie niestety pod wieloma względami zmieniły się w fabryki dyplomów.

I co? Instytucje nie są nam potrzebne?

Są, ale takie, które są zainteresowane nami, naszymi potrzebami, a nie tylko tym, żeby trwać. Kiedyś, idąc do szkoły, wiedzieliśmy, że to ma większy sens. Wybierając się na studia, można było myśleć o fajnym życiu. Szkoła była bardziej wkomponowana w to, jak wyglądał świat. Teraz szkoła i inne instytucje odkleiły się od rozwoju technologicznego.

Kapitalizm inwigilacji ma się tak dobrze, dlatego że nie mamy edukacji cyfrowej, nie wiemy, jak to działa, nie mamy narzędzi, żeby zadbać o swoją prywatność. Pozostawiliśmy tę przestrzeń bez bezpiecznika, bez przemyślenia i jesteśmy rozgrywani przez koncerny.

Potrzebujemy innej filozofii, innego spojrzenia na człowieka. Musimy zrozumieć, że człowiek nie jest istotą, którą nieustannie musimy monitorować, nadzorować i karać, ale jest kimś, kto robi wszystko, co w jego mocy, żeby było okej, i możemy mu zaufać.

Ale wtedy Bóg nam niepotrzebny, religia nam niepotrzebna, ojczyzna właściwie też. Jeżeli założymy, że człowiek z natury jest istotą moralną, poszukującą wiedzy, nastawioną na rozwój i współpracę, to przekreślamy filary naszej cywilizacji.

No tak. Do tego zmierzamy od kilkuset lat. Mówili to Nietzsche, Freud, Foucault. Czy tego chcemy, czy nie, wiek XIX i XX rozmontowały pod wieloma względami fundamenty, na których wspierała się nasza cywilizacja. W mojej książce staram się pokazać, jakie konsekwencje ma dla nas przejście od paradygmatu nowoczesnego do ponowoczesnego, którego doświadczyliśmy w ostatnich dekadach. To kluczowa sprawa także w kontekście szkoły, która z całych sił stara się nie dostrzec tej zmiany. A my dziś żyjemy w świecie, w którym gra toczy się o redefinicję fundamentalnych przekonań odnośnie do celu i sensu ludzkiego życia.

Dla niektórych osób podważenie fundamentów szkoły jest w tym kontekście równoznaczne z upadkiem naszej cywilizacji i ostatecznym rozkładem świata. Dla pozostałych – w tym dla mnie – to otwarcie zupełnie nowej perspektywy. To, jaką będziemy mieli szkołę, wpłynie na proces tego przewartościowania.

**
Se_lekcje Marcela okładkaMikołaj Marcela
− pisarz, nauczyciel akademicki, autor tekstów piosenek. Doktor nauk humanistycznych, wicedyrektor kierunków sztuka pisania oraz twórcze pisanie i marketing wydawniczy na Uniwersytecie Śląskim. Nauczyciel w Szkole Doktorskiej UŚ, nauczyciel mianowany, tutor. Autor książek Jak nie spieprzyć życia swojemu dziecku. Wszystko, co możesz zrobić, żeby edukacja miała sens oraz Jak nie zwariować ze swoim dzieckiem. Edukacja, w której dzieci same chcą się uczyć i rozwijać, współautor (z Anitą Janeczek-Romanowską) książki Jak zapewnić swojemu dziecku najlepszy start. Edukacja i rozwój zgodne z naturalnymi potrzebami przedszkolaka. Jego najnowsza książka, Selekcje. Jak szkoła niszczy ludzi, społeczeństwa i świat, ukazała się w sierpniu 2021 roku nakładem wydawnictwa Znak.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Katarzyna Przyborska
Katarzyna Przyborska
Redaktorka strony KrytykaPolityczna.pl
Redaktorka strony KrytykaPolityczna.pl, antropolożka kultury, absolwentka The Graduate School for Social Research IFiS PAN; mama. Była redaktorką w Ośrodku KARTA i w „Newsweeku Historia”. Współredaktorka książki „Salon. Niezależni w »świetlicy« Anny Erdman i Tadeusza Walendowskiego 1976-79”. Autorka książki „Żaba”, wydanej przez Krytykę Polityczną.
Zamknij