Kraj

Fake No More

Ktoś te zmyślone newsy służące Clinton, a także antypisowskie, tworzy, puszcza w obieg i na nich zarabia.

Nie macie czasem wrażenia, że o fake newsach, czyli po prostu fałszywych wiadomościach, przeczytaliście już wszystko? Słusznie – o problemie, którym przez ostatnie pół roku zajmuje się bez ustanku prasa, napisano już wystarczająco wiele, a wręcz za dużo. Dlatego chciałbym, aby kilka poniższych słów zbliżyło nas nie do kolejnych diagnoz, ale wniosków i prób wyjścia z całego ambarasu.

Po pierwsze, nikt nie jest bez winy. Prasa liberalna (i lewicowa) gorliwie piętnuje prawicę za spiskowe myślenie, kłamstwa i zupełne oderwanie od faktów, które sprowadziło na nas „epokę postprawdy”. I bez wątpienia, kampania Donalda Trumpa przyniosła prawdziwe spustoszenie, jeśli chodzi o reguły cywilizowanej debaty publicznej, poszanowanie dobrych obyczajów i respekt dla faktów. Śmieszne jest jednak twierdzenie, że tylko jedna strona sporu cierpi na zapalczywość i syndrom wybiórczego myślenia. Wszystkie badania dotyczące internetowej propagandy, jakie próbują podsumować rok miniony, zwracają uwagę, że pod względem ilości zmyślonych wiadomości, „fejków” i wrzutek wystąpiła wyraźna dysproporcja na rzecz populistycznej prawicy. Płynie z tego wniosek, że mówimy o różnicy skali, nie różnicy jakościowej między obiema stronami sporu – tego jednak w kolejnych podsumowaniach fenomenu „postprawdy” i fake news nie przeczytamy tak często. A przecież jednak ktoś te zmyślone newsy służące Clinton – a także antypisowskie, bo do Polski zaraz przejdziemy – również tworzy, puszcza w obieg i na nich zarabia. A przykra okoliczność, że aktualnie wygrywa na tym fenomenie prawica nie zmienia faktu, że jest on tak samo zły bez względu na opcję polityczną, która się fałszywkami podpiera.

Przykładem wątpliwego dziennikarstwa było choćby opublikowanie przez portal BuzzFeed tzw. „teczek Trumpa”, mających zawierać dowody na skandaliczne ekscesy biznesmena w Rosji. Mimo że redakcja nie zdołała ich prawdziwości potwierdzić, do czego się sama przyznała, w nagłówku tekstu napisano, że…. „dokumenty potwierdzają głębokie związki Trumpa z Rosją”. Wiele mediów krytycznie odniosło się do tych rewelacji, po czym rozpoczęła się głęboka i ciekawa debata o medialnych standardach i praktykach, choć zajmuje ona głównie fanatyków dziennikarstwa, a nie czytelników i czytelniczki. Ostatecznie portal Buzzfeed zdążył już zmienić tytuł (dziś głosi on, że dokumenty „podają jakoby” Trump miał związki z Rosją), a nazbyt zaprzyjaźniony z Kremlem generał Mike Flynn i były już doradca prezydenta, pożegnał się z Białym Domem. Czy jednak fakt, że ta akurat historia nie skończyła się historyczną wtopą, naprawdę powinien nas pocieszać?

„Teczki Trumpa” to był naprawdę duży kaliber. To jednak, co na co dzień tworzy magmę fałszywych wiadomości, która zalewa media społecznościowe, to rzeczy bardzo ulotne i pozornie bez znaczenia. Jak np. mem internetowy posługujący się zmyślonym cytatem właśnie z Trumpa, który miał rzekomo powiedzieć 20 lat temu, że wystartuje jako kandydat Republikanów, bo ich wyborcy to najgłupsi ludzie na świecie. Cóż, czy faktycznie są najgłupsi, można dywagować, ale faktem jest, że Trump tego nie powiedział. Nigdy. A przynajmniej nie on the record i nie w medium, jakie nazwano „źródłem” zmyślonej wypowiedzi. A jednak widziałem wielu rozsądnych ludzi, którzy się tym cytatem podpierali. Czy wymagamy zbyt wiele oczekując, że ktoś poświęci trzy do pięciu sekund na sprawdzenie, czy faktycznie coś, co chce powtórzyć i nagłośnić – tak przecież działają „share’y” i „retweety” w mediach społecznościowych – naprawdę zostało powiedziane? Mielibyśmy dużo mądrzejszą prawicę, gdyby stosowała się do tej zasady. Ale mielibyśmy wtedy też mądrzejszych liberałów i lewicę. Pół biedy, że robią to osoby niezwiązane zawodowo z opisywaniem rzeczywistości – tragedia, jeśli zdarza się to uznanym dziennikarzom i intelektualistom.

Sami wyprodukowaliśmy miliony medialnych analfabetów

A zdarza się. Mam wśród internetowych znajomych dwóch wybitnych znawców Rosji, osoby które mają u Putina naprawdę przechlapane i same padały ofiarami oszczerczej dezinformacji i propagandy. Ci sami profesorowie jednak, którzy tak wnikliwie i drobiazgowo są w stanie opisać rosyjski reżim i doskonale wiedzą, czym jest propaganda, wobec propagandy zgodnej z ich poglądami są naiwni jak dzieci. Każdy tekst, który porównuje Trumpa do Hitlera, zyskuje ich uznanie i uwagę. Podpierają się analizami anonimowych „ekspertów”, którzy – choć nie zbliżyli się do prezydenta na kilometr – diagnozują u niego choroby psychiczne i zaburzenia. Czy gdyby ktoś napisał, na podstawie tak samo wnikliwego osądu, że Angela Merkel, Hillary Clinton albo Ewa Kopacz są wariatkami, czy też uznaliby to za wartościową informację? Czy gdyby ten sam news dotarł do nich ze stron Russia Today czy Breitbart News, też wzięliby go za fakt? I czy mają świadomość, że rozmieniając profesorskie autorytety na drobne, niewiele pomagają w walce z populizmem i dezinformacją, ale wręcz te zjawiska wzmacniają?

Może jestem zakładnikiem mitu standardów i pięknoduchem, który domaga się, aby „moja strona” nie tylko chwaliła się swoją moralną przewagą, ale faktycznie ją miała. I rzeczywiście wiem, że populiści kłamią częściej i bardziej bezczelnie, a stosunek Trumpa (czy PiS-u) do prawdy jest, delikatnie mówiąc, luźny – ale jako odpowiedź na ogólną destrukcję debaty publicznej ta świadomość mi w niczym nie pomaga.

Znana i ceniona dziennikarka „Gazety Wyborczej” napisała, że Wojciech Mann został zrugany w radiowej „Trójce” za braki warsztatowe. Przyznaję, i mnie oburzyła ta wiadomość. Potraktowałem ją jako kolejny dowód na upadek standardów w publicznym radiu – który widać i słychać bez konieczności wchodzenia za kulisy. Tylko że… sam Wojciech Mann zdementował te pogłoski. Jak się okazuje, najważniejszy dziennik w kraju wydrukował coś, bez podstawowej dla dziennikarskiego warsztatu, rutynowej czynności – sprawdzenia u źródła. Człowiek żyje w micie „odpowiedzialnego dziennikarstwa”, czwartej władzy i świętości dziennikarskich źródeł, a tu coś takiego. Można zwątpić. „Gazeta” ma na swoją obronę to, że zdecydowana większość jej materiałów nie tylko spełnia kryteria dobrego dziennikarstwa, ale że robi nieraz rzeczy wybitne – znów jednak, jeden taki wypadek może podważyć wiarygodność mediów mocniej niż sto pamfletów populistów, którzy pomstują na zmowę elit. Inne przykłady? Wątpliwe i niejasne komunikaty w sprawie Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych, który ma, owszem, poważne problemy, niebezpośrednio jednak związane z faktem, że kogoś uwiera akurat antyrasistowska linia ośrodka i jego działalność na Facebooku. A jednak duża część mediów od razu napisała, że „idą po antyrasistów”. „Okna życia” były kolejną sprawą, która była kanwą dwóch kolejnych dziwnych medialnych historii – raz portal NaTemat zasugerował, że policja ściga kobietę za zostawienie noworodka w oknie życia – co okazało się bzdurą. Innym razem ktoś spreparował fałszywkę, fotomontaż, okna życia Caritasu z napisem „Dzieci z wadami genetycznymi nie przyjmujemy”. Było to tak grubymi nićmi szyte, że aż dziw, że ktoś się nabrał – a jednak się udało.

Sprawdzanie faktów się nie opłaca [polemika z Ludwiką Włodek]

Nie bronię „symetryzmu” – nie uważam bynajmniej, że jeden fałszywy news „Gazety Wyborczej” zrównuje ten zasłużony tytuł z jakimś Breitbartem czy innym Mem-news.pl. Nie twierdzę też, że liberałowie i lewica kłamią tak często jak populiści – chyba, że ktoś uzna, że każdy tekst „Gazety Wyborczej” albo Krytyki Politycznej jest genetycznie obarczony grzechem Michnikowszczyzny-Sierakowszczyzny i kłamstwem jest z definicji („kłamią nawet jak piszą prawdę”). Badania na temat fake newsów jednak tego nie potwierdzają – pokazują, że choroba dotyczy przede wszystkim politycznej propagandy, małych fabryk fałszu produkowanego dla klików. Duże media lepiej lub gorzej się przed tym chronią, a największych kłamców wciąż znajdziemy w gabinetach politycznych albo piwnicach trolli, nie zaś w szanowanych newsroomach. Duże media wciąż – jeszcze – drukują sprostowania i przepraszają za pomyłki. Fermy klików nie. Dziennikarze ryzykują procesem – coraz rzadziej, ale jednak – anonimowi propagandyści chowają się za awatarem. Nie jesteśmy wszyscy w to umoczeni. Nie jesteśmy też wszyscy niewinni.

Ale zasady zasadami – dla obrony prawdy i dziennikarstwa powinniśmy piętnować każdą bzdurę i trzymać się standardów, o których tyle mówimy. Nie powinniśmy mieć osobnej miary dla kłamców prawicy, lewicy i centrum. Szalona propozycja, prawda? Ale nikt nam nie pomoże, jak sami sobie nie pomożemy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Dymek
Jakub Dymek
publicysta, komentator polityczny
Kulturoznawca, dziennikarz, publicysta. Absolwent MISH na Uniwersytecie Wrocławskim, studiował Gender Studies w IBL PAN i nauki polityczne na Uniwersytecie Północnej Karoliny w USA. Publikował m.in w magazynie "Dissent", "Rzeczpospolitej", "Dzienniku Gazecie Prawnej", "Tygodniku Powszechnym", Dwutygodniku, gazecie.pl. Za publikacje o tajnych więzieniach CIA w Polsce nominowany do nagrody dziennikarskiej Grand Press. 27 listopada 2017 r. Krytyka Polityczna zawiesiła z nim współpracę.
Zamknij