Wiedziałem, że podczas pobytu w Moskwie nie będę miał zbyt wielu powodów do radości, oprócz symbolicznej satysfakcji z chwilowego przebywania w tym samym mieście co Edward Snowden.
Nie byłem w Moskwie od ponad roku. Wiedziałem, że podczas tego pobytu nie będę miał zbyt wielu powodów do radości, oprócz symbolicznej satysfakcji z chwilowego przebywania w tym samym mieście co Edward Snowden. Ale skala absurdu, który tutaj panuje, przekracza wszelkie oczekiwania.
Kilka tygodni temu rosyjski znajomy porosił mnie, by pomóc kolejnemu politycznemu uciekinierowi z Moskwy oswoić się z Ukrainą. W ciągu ostatniego roku do Kijowa przybyło mnóstwo Rosjan zastraszonych perspektywą arbitralnego oskarżenia o udział w „zamieszkach” na placu Błotnym 6 maja 2012. Arbitralnego, bo strategia śledztwa do niedawna polegała na wyłapywaniu i wsadzaniu za kraty nie tylko liderów protestu, ale też całkiem przypadkowych uczestników tego niefortunnego wiecu. Ofiarą mogli stać się każdy i każda, niezależnie od skali zaangażowania obywatelskiego – wystarczyła zwykład obecność tego dnia na placu. Tak więc sporo ludzi minimalnie zaangażowanych, nieprzygotowanych na poświęcenie wolności czy życia na rzecz walki z reżimem, postanowiło wyjechać.
Sytuacja się zmieniła dwa miesiące temu, gdy wraz z aresztowaniem nieformalnego lidera rosyjskich antyfaszystów Aleksieja Gaskarowa stało się oczywiste, że represyjna maszyna zmieniła taktykę. Przypadkowi przechodnie mogą spać spokojnie, ponieważ władza zajęła się inną grupą opozycyjnych aktywistów. Ludźmi, którzy – w odróżnieniu od rozpoznawalnych „przywódców” protestu – od lat wykonywali realną pracę w pozostałościach rosyjskiego społeczeństwa obywatelskiego. Dla nich opuszczenie kraju jest dużo trudniejszą decyzją, ponieważ często równa się z porażką całego projektu życiowego. Ci, którzy jednak wyjeżdżają, zwykle robią to w trybie natychmiastowym, często nawet bez żadnego bagażu. Po prostu dostają cynk, że lada dzień po nich „przyjdą”. Jadą na dworzec i kupują bilet na pierwszy pociąg do Kijowa.
W wyniku tej migracji politycznej czerpię teraz nieco cyniczną korzyść z tego, że zakwaterowanie w Moskwie stało się dużo łatwiejsze. Zamiast tulenia się po zakątkach przeludnionych pomieszkań na blokowiskach mam do dyspozycji całe opuszczone mieszkania – oraz szczegółowe instrukcje, jak „w razie czego” udowodnić, że nie wiem nic o miejscu pobytu ich właścicieli. Jest oczywiste, że władza ma na głowie bardziej poważne sprawy niż poszukiwanie bogu ducha winnych uciekinierów.
Każdy dzień mojego pobytu w Moskwie jest naznaczony wydarzeniami, które stanowią całkowitą niespodziankę nie tylko dla mnie, ale też dla twardych rosyjskich opozycjonistów. Zaskoczenia zaczęły się od reformy rosyjskiej Akademii Nauk, przeprowadzonej błyskawicznie: od ogłoszenia planu reformy do jej przegłosowania po dwóch czytaniach w parlamencie minął dokładnie tydzień. Nie jest to drobna reforma – chodzi o przekazanie całej działalności gospodarczej prowadzonej przez wszelkie oddziały olbrzymiej akademii do specjalnie powołanej „agencji” od zarządzania tym ogromnym majątkiem. A także o „połączenie” licznych instytutów akademickich, co w praktyce oznaczać będzie wyprowadzenie tych instytutów z ich siedzib w centralnej części Moskwy i innych dużych miast. Zaskoczenie budzi nie sam pomysł, tylko sposób, w jaki jest wprowadzony – bez żadnych pozorów konsultacji ze wspólnotą akademicką, w rekordowo krótkim czasie, podczas wakacji.
Podobną niespodzianką dla wielu osób przyzwyczajonych do Putinowskich wybryków było aresztowanie prezydenta miasta Jarosław. Owszem, takie akcje jak oskarżenie opozycyjnego urzędnika o korupcję zdarzały się wcześniej, ale nigdy przedtem czynny, bardzo popularny prezydent w przeddzień wyborów nie został wyrzucony w nocy z własnego samochodu, po czym zaaresztowany przez ludzi w czarnym mercedesie bez tabliczek identyfikacyjnych. Sporym zaskoczeniem nawet dla największych pesymistów stało się też piątkowe posiedzenie sądu dotyczące znanego opozycjonisty Aleksieja Nawalnego, w trakcie którego oskarżyciel zasugerował uwięzienie go na 6 lat – dużo więcej, niż można było się spodziewać po tym sfabrykowanym procesie.
Na tle tych wydarzeń mało kto się zdziwił najnowszym posunięciem moskiewskiej władzy, która postanowiła zdemontować obelisk wybitnych myślicieli w Ogrodzie Aleksandrowskim obok Kremla. Czyli, jak się okazało już po demontażu, skierować go do prac restauracyjnych. Obelisk, pierwotnie postawiony przez carat w celu upamiętnienia dynastii Romanowów, za radzieckiej władzy przedstawiał dziesiątki wybitnych postaci – od Tomasza More’a i Campanelli po Marksa i Lassalle’a. Jakie nazwiska pojawią się na nim po restauracji, na razie nie wiadomo.
Wiadomo natomiast, że władza w Rosji po zeszłorocznych protestach uparcie idzie samobójczą drogą politycznej reakcji, utorowaną przez rosyjski carat po rewolucji 1905 roku. Wiemy, jak to się kończy.