Gruszki na wierzbie czy ostatni gwóźdź do trumny opozycji? Program Mieszkanie + ocenia Michał Sutowski.
Jakaś ironistka napisała niedawno na FB, że we własnym mieszkaniu dużo łatwiej się udać na emigrację wewnętrzną; doświadczenie powojennych przedmieść amerykańskich również wskazuje, że dopiero podrosłe dzieci „rodzin na swoim” gotowe są na rebelię – rodzice pchać się na barykady nie mają po co. To znaczy: jeśli PiS-owi się uda zrealizować plan Mieszkanie Plus, lud z górnych dwóch kwintyli dochodowych trudno będzie do „dobrej zmiany” zniechęcić. Szczególnie, że rząd planuje uruchomić go pełną parą w 2018 roku – wyborcy w okolicach kampanii samorządowej zdążą już oczyma wyobraźni zobaczyć się w wynajętym za pół ceny M, TBS-ie, a nawet prawdziwie „swoim” lokum z kasy oszczędnościowo-budowlanej – ale bez kluczy w ręku. Jak w tej sytuacji głosować na opozycję, nie bez przyczyny posądzaną o konszachty z bankierami i deweloperami?
Zapowiedziany przez rząd program budowy mieszkań dla osób i rodzin o średnich dochodach to polityczny samograj. Nie krytykuje go wolnorynkowa .Nowoczesna, PSL się nim zachwyca, a PO może sobie co najwyżej „popowątpiewać” w kompetencje PiS do realizacji tak ambitnego przedsięwzięcia. I nic dziwnego, skoro nawet „Gazeta Wyborcza” łaskawie przyznała, że kwestii braku perspektyw na samodzielne mieszkanie „niewidzialna ręka rynku nie rozwiązała i nie rozwiąże”. Już chyba tylko dziennikarze „Newsweeka” wierzą, że mieszkania Polakom prędzej niż program Mieszkanie Plus zapewni likwidacja kopalń (upraszczam złośliwie, ale niebezpodstawnie), a posłowie ruchu Kukiza – że lepiej w tym celu obniżyć podatki.
Mają więc powstać dziesiątki, a może i ponad setka tysięcy mieszkań rocznie, na wynajem za pół ceny rynkowej (10–20 złotych za metr), z opcją dojścia do własności (20 procent drożej), a dla zamożniejszych – kasy oszczędnościowo-kredytowe na wzór niemiecki, ze sporą dopłatą od państwa. I to nie są gruszki na wierzbie ani „3 miliony mieszkań” Marcinkiewicza, bo przekazanie pod budowę państwowych gruntów (Agencji Mienia Wojskowego, PKP) radykalnie obniży koszty budowy (mówi się o 3 tysiącach za metr); do tego mają dojść grunty od samorządów i prywatnych podmiotów oddawane w zamian za obligacje (tzw. certyfikaty inwestycyjne przynoszące roczny zysk). Ryzyko inwestycyjne brałby na siebie Narodowy Fundusz Mieszkaniowy przy państwowym BGK, co oznacza oczywiście ograniczenie „premii za ryzyko” (tzn. kosztów dla klienta). Marża deweloperska będzie niższa (około 4 procent zamiast obecnych 5–6), ale to jednak firmy prywatne (na zlecenie gmin) będą budować, a nie jakiś państwowy moloch, przez co może uda się uniknąć podjazdowej wojny ze strony tak potężnych przecież budowlanych lobbystów.
To wciąż nie jest oferta dla najbiedniejszych, ale dla polskich średniaków, z medianą zarobków (2400 na rękę) – już jak najbardziej. Oczywiście, pytań rodzi się sporo. Jakie będą dokładne stawki czynszów (zróżnicowane wg kosztów życia, cen rynkowych w danym mieście, a może dochodów samych lokatorów?), jakie progi dochodowe i „punktacja” (na ile „obiektywna”, a na ile dyskrecjonalna) obowiązywać będą chętnych, których będzie długa kolejka; na których gruntach i jak bardzo atrakcyjnych powstaną budowane osiedla; czy preferowane będą wielkie aglomeracje ściągające pracowników czy mniejsze miasta – aby pracownicy mogli w nich zostać. Czy starczy gruntów nominalnie będących pod kontrolą państwa czy trzeba będzie skupić dodatkowe – i jak wielka będzie marża certyfikatów za nie wystawionych?
Na te pytania odpowiedź zapewne znajdziemy w projekcie ustawy, który do końca trzeciego kwartału ma trafić do kancelarii premiera. Są też kwestie poważniejsze.
Jakie to konkretnie banki czy instytucje będą organizowały „kasy oszczędnościowo-budowlane” (i czy będą się nazywały SKOK)?
Czy program będzie faktycznie realizowany przed końcem pierwszej kadencji czy raczej będzie kuszącą obietnicą, którego faza „przygotowawcza” tylko robić będzie wrażenie ruchu w interesie? Jak bardzo różne marże (deweloperską, odsetki od certyfikatów inwestycyjnych) uda się zredukować względem obecnych stawek? Jak realizacja programu wpłynie na potencjał dotychczasowych programów budownictwa społecznego (TBS)?
Lewica może do tego wszystkiego pokręcić nosem, że nie ma w tym programie mowy o mieszkaniach komunalnych, tych dla najbiedniejszych. I pokręci słusznie, tyle że ten segment elektoratu PiS już częściowo obsłużył programem 500 Plus, a częściowo może go niestety zignorować, ewentualnie dopieścić „godnościowo”.
Drugi zarzut pryncypialnych „socjałów” to opcja dochodzenia do własności. I owszem, mieszkań własnościowych i tak jest w Polsce o wiele za dużo, ale to nie tylko problem mentalny, bo ludzie nie bez powodu chcą przekazać jakiś kapitał dzieciom. To sprawa godnościowa, ale i kwestia racjonalności ekonomicznej – własne mieszkanie oznacza namacalny majątek na start i możliwość obniżenia kosztów życia (czynsz!); atrakcyjność własności może spaść dopiero po wielu latach, gdyby sytuacja na rynku mieszkaniowym się poprawiła – nawet jednak, gdyby założenia planu udało się zrealizować (dużo tańszych mieszkań na wynajem i generalne zaspokojenie „głodu mieszkaniowego”), opcja „dochodzenia do własności” i tak będzie traktowana jak rodzinna polisa na przyszłość.
Bo przecież większość społeczeństwa i bez lektury Kapitału w XXI wieku czuje, że to nie pracą, ale posiadaniem ludzie się bogacą.
Krótko mówiąc: fałszywa, zdaniem części lewicy, świadomość pragnących mieszkać „na swoim” ma całkiem racjonalne przesłanki.
Opozycja i ci wszyscy, którym rząd PiS się z różnych powodów nie podoba, mają obecnie dwa wyjścia. Po pierwsze, mogą liczyć na to, że plan Mieszkanie Plus rozbije się, np. o tutejszą bylejakość, dziadostwo i biurokratyczną republikę wujów i kolesiów, a winą za to wyborcy obarczą PiS – ale to będzie oznaczało też kompromitację progresywnego mieszkalnictwa na kolejne dekady, a więc i nędzne perspektywy dla lewicowej polityki na przyszłość. Po drugie, mogą mieć nadzieję, że po raz kolejny spełni się historyczne prawo Tocqueville’a z Dawnego państwa i rewolucji: nawet jeśli ludziom żyje się coraz lepiej, to rozbudzone aspiracje rosną jeszcze szybciej niż możliwości ich zaspokajania. Tym bardziej, jeśli socjal i gospodarka zawalą się na innych polach – może wówczas wyborcy podziękują PiS za swoje M, po czym wybiorą tych, co do nowych osiedli obiecają dobudować żłobki i przedszkola. To pierwsze jest niewykluczone, ale średnio pożądane. To drugie – cóż, zawsze zostaje nam frazes o pesymizmie intelektu i optymizmie woli.
Program rozwoju mieszkalnictwa z inicjatywy Jacka Kuronia pisali już w 1992 roku Andrzej Bratkowski z Ireną Herbst (tzw. memoriał mieszkaniowy), były projekty wspierające najsłabszych autorstwa Anny Grodzkiej, a wiedeński model polityki mieszkaniowej zachwalał Ludwik Dorn. Wystarczy zresztą przejechać paręset kilometrów za granicę, by zobaczyć, że pomysł osadzenia „na swoim” i zbudowania klasy średniej poprzez walutowy kredyt hipoteczny to lumpenkapitalizm „dzikich pól” Wschodu, a nie żadne „sprawdzone na cywilizowanym Zachodzie” rozwiązanie. Wszystko to jednak psu na budę – bo kolejne ekipy rządzące wiedziały, że nic tak dobrze nie robi mieszkalnictwu, jak wysokie marże deweloperów i nieregulowane ceny najmu zamiast socjalistyczno-spółdzielczych bzdur.
Przez ćwierć wieku zaniechań (dziedzicząc, co prawda, spore braki po PRL) znaleźliśmy się w sytuacji, kiedy mimo emigracji ponad miliona ludzi, w Polsce dalej brakuje co najmniej pół miliona mieszkań, a wg innych danych aż dwóch milionów – 44 procent Polaków żyje w mieszkaniach przepełnionych (gorzej w Europie mają tylko Rumuni i Serbowie), na tysiąc mieszkańców mamy ich tylko 363 (a ledwie 300 licząc te z łazienką i ogrzewaniem) przy średniej dla Zachodu około 500, a przez ostatnią dekadę przybyło tych mieszkań ledwie 10 procent. Programy dla mniej zamożnych (TBS) mają o wiele zbyt mały zasięg, skala budownictwa mieszkań komunalnych dla najmniej zarabiających to żart, a najważniejszy program mieszkaniowy poprzedniego rządu nie przypadkiem zasłużył na miano Kasa dla Deweloperów. Obecny rząd dość wiarygodnie obiecuje, że to zmieni – a w kontekście odziedziczonej po III RP katastrofy mieszkaniowej trudno nie życzyć mu powodzenia. I trudno się go zarazem nie obawiać, biorąc pod uwagę plany w niemal wszystkich innych sferach. Mamy więc niezłą zagwozdkę.
Szukałem dobrej puenty, ale podziękowań Filipa Springera dla „okrutnych idiotów” wszystkich poprzednich ekip i tak nie przeskoczę: „To jest coś, co było do wzięcia i zrobienia. I jak im to wyjdzie, to będą im tak słupki leciały do góry, że jak zechcą, to Trybunał Konstytucyjny wyślą w kontenerze na Kamczatkę. A opiniami Komisji Europejskiej będą się podcierać. Dzięki! PS. A Puszczę Białowieską zaorają.”
Czytaj też
Piotr Wójcik, „Mieszkanie plus” ma na celu upieczenie dwóch pieczeni na jednym ogniu
**Dziennik Opinii nr 156/2016 (1356)