Dajmy sygnał, że nie wierzymy, że żyjemy w najlepszym z możliwych miast i inaczej już nigdy nie będzie.
Wiele lat temu spytałam znajomego z „GW”, czemu nie napiszą czegoś sensownego o partii Zielonych. No bo jest nieważna – padło w odpowiedzi. To dopytuję się, skąd ta pewność, że jest nieważna. Nieważna, bo nikt o niej nie pisze, usłyszałam. I tak zamknęliśmy się w kręgu ważnych partii, korporacji tych samych twarzy i ich zaplecza.
Ta twierdza wydaje się nie do zdobycia. Nie została ona zbudowana tylko przez media, to byłoby zbyt proste. Wchodzą tu w grę i pieniądze, i budowane przez lata klientystyczne układy. A nawet różnice ideolo, zgodne z wciąż od nowa rysowaną tą samą mapą. Niezbyt wyrafinowane, raczej ogólnikowe: tradycjonaliści, umiarkowani modernizatorzy, nieprawica i jakieś dziwadła, które się na niej nie mieszczą. Kto by się tam wgłębiał w szczegóły. Na pewno nie media zataczające się od afery do afery. Ktoś ma za drogi zegarek, powiedział albo zapomniał powiedzieć, pojechał za nasze podatki. Przynajmniej raz na trzy dni musi być coś nowego, bo ludność się znudzi.
Nie mówię, że nie należy dbać o pewne standardy w polityce, ale czasem chodzi jeszcze o coś. Wydawało się, że w wyborach samorządowych w tym roku mogłoby chodzić o to, czy uda się przynajmniej nadkruszyć mury twierdzy ustalonego od lat samorządowego porządku.
Oprócz podziału konfitur między tymi, którzy już mają do nich dostęp, oraz sondażu przed wyborami parlamentarnymi – PO czy PiS? – zarysowuje się jakiś inny podział. O miejsca w samorządach postanowili zawalczyć działacze spoza dotychczasowego establishmentu i niepodchodzący z partyjnych nominacji. Na początek nawet zdobyli trochę sympatii – bo autentyczni, bardziej demokratyczni, bliżsi codziennych potrzeb. Ale przed wyborami sielanka się skończyła.
Świetnie to było widać na przykładzie nieautoryzowanego wywiadu z Joanną Erbel, i naprawdę nieważne, co w nim było, a czego zabrakło. Nawet jeśli jakiś problem został przegapiony, było tam też sporo konkretów i pewna wizja miasta. Ale sam sposób podania tego wywiadu, rama, w które się pojawił, mówiła nam jasno, że nie chodzi o rzetelne zaprezentowanie alternatywy, tylko o nadmuchanie skandaliku, powydziwianie nad stylem życia. I nagle okazało się, że życie za dwa i pół tysiąca miesięcznie jest jakimś luksusem czy też dowodem na oderwanie od rzeczywistości. A od pomysłów na miasto ważniejsza jest obyczajówka.
Lokalni działacze okazali się (w jednym z kolejnych tekstów „GW”) partyzantami, a może wręcz terrorystami. Czyli burzycielami porządku, kimś, kto może istnieć tylko na marginesie, i to właściwie nielegalnym. Powiedziano nam jasno, że walczący o jakieś parki czy ocalenie przedszkola obywatele nie mieszczą się w twierdzy naszej demokracji. I dlatego muszą przegrać. Bo są nie dość partyjni albo śmiesznie partyjni. Bo niekompetentni, nie tacy, naiwniacy. Jacyś hipsterzy odżywiający się kawą latte. I wszystkie sondaże mówią, że już przegrali. I to dobrze, bo nie dorośli do trudnych zadań, na przykład bycia radnym dzielnicy. Nie mówiąc już o czymś więcej.
Do czego służą takie przepowiednie? Do tego, żeby się sprawdziły.
Nie twierdzę, że bez nich symboliczna Erbel pokonałaby HGW, a ruchy miejskie przejęłyby władzę w całej Polsce. Jednak i tak warto, jak widać, zdemobilizować ich potencjalny elektorat. Pokazać ludziom, którym nie odpowiada dotychczasowy oligopol władzy, że są równie naiwni, nierealistycznie myślący i niepoważni jak ci, na których może chcieliby zagłosować. Nadeszła pora, żeby przywołać nas do istniejącego porządku.
Problemem potencjalnego elektoratu tych oddolnych inicjatyw jest to, że jest mentalnie zbyt związany z mainstreamem. Elektorat prawicowy naprawdę nie lubi głównonurtowej gadki, my zawsze jedną nogą w niej tkwimy. Będziemy narzekali na manipulacje „Wyborczej”, ale zaraz dodamy, że jednak ta Erbel najlepiej nie wypadła, chociaż może lepiej od Wiplera. Bo przecież wywiadu, w którym ktoś dopadnie HGW na tym, że nie zna ceny biletów, albo odpyta, skąd ma kasę, nie zobaczymy. Również dlatego, że ona już nie musi takich wywiadów udzielać, jest na to zbyt silna.
Po co więc tracić głosy na przegranych, którzy nie dorośli do tego, żeby naprawdę porządzić. Niech sobie pokrzyczą, to nawet pożyteczne, władza, jak zdecyduje, że jej się to opłaca, przejmie niektóre ich hasła. I takie będzie wasze za grobem zwycięstwo.
Po co zatem iść na wybory? Żeby nie dokładać ręki to tej logiki samosprawdzającego się proroctwa.
Żeby jednak dać sygnał, że nie wszyscy wierzą, że żyjemy w najlepszym z możliwych miast i inaczej już nigdy nie będzie. A jeśli nawet będzie, to z łaski twierdzy, bo nie jest żadną wartością samoorganizacja, liczy się tylko dobrze osadzona i zorganizowana korporacja władzy.