Według Debory Vogel
Spadł śnieg, całkiem nieoczekiwanie. Był mokry, lepki, pachnący sadzą i paloną gumą. Wypełnił ulice brunatną, posklejaną breją, w której mrowił się, przelewał i kłębił tłum zaskoczonych przechodniów. Na wszelki wypadek skrócono dzień o godzinę i z niepokojem czekano na Wszystkich Świętych, jakby umarli mogli nas wyratować z tej kłopotliwej sytuacji jedną, należną od państwa dobą wolną od pracy. „Dynie nie tylko w Halloween”, pisały gazety, chcąc podnieść na duchu tych, którzy akurat stracili nadzieję. „Największa dynia waży siedem ton”.
Tymczasem jak na złość nikt się nie przejął warzywem-gigantem. Wszyscy oddali się sprawom małym, przyziemnym, uczuciom drobnym, tandetnym i marnym, jak smutek, jak melancholia i żal. Bo oto stało się jasne, że zima nie minie już nigdy, pół roku to przecież całe życie. I każdy chciał spełniać na gwałt swoje marzenia szkodliwe i płaskie, marzenia kompromitujące w skali państwa i narodu. Nie wytrzymawszy ataku ciemności i bezpłodnych rojeń, sondaże opinii społecznej, spanikowane i drżące, pomknęły głową w dół, na własne potępienie. Żadne rozsądne, wyważone głosy nie mogły ich już powstrzymać. Dna ulic wezbrały obłąkanym tłumem, dążącym w kierunku niespełnionych marzeń.
W powietrzu zawisło pytanie: jak żyć? Zwykle unika się takich pytań, prowadzą bowiem nie tam, gdzie trzeba. „W stosunku do zeszłego roku sprzedaż dyń spadła o 30%”, alarmowały gazety. „Hodowcy czują się bezradni wobec obojętności klienta”. Bo każdy myślał tylko o sobie. W tym pozbawionym wyrazu mieście, spływając smutkiem i deszczem ze śniegiem, rozkwitły zawstydzające fantazje o jasnych, czystych kolorach, otwartych przestrzeniach, fantazje o życiu lepszym, pełniejszym, o życiu posiadającym sens.
Zaszła poważna obawa, że to się skończy źle. W tej sytuacji prasa, z poczucia obowiązku, podjęła decyzję o przekazaniu opinii publicznej wszystkiego, co dało się zebrać, ustalić i nie do końca potwierdzić. „Dynie są małe i duże, okrągłe, podłużne, żółte, zielone i pomarańczowe”, pisała. „Zima to inwestycja na przyszłość. Trzeba działać elastycznie, konsekwentnie, ale i z pomysłem”. Aby utrzymać obywateli w stanie trzeźwym oraz pobudzonym, do przepisu na zupę z mlekiem kokosowym dodano wiadomość o domniemanym zabójstwie prezydenta i zdjęcie satelitarne ziemskiej atmosfery: ogromną, sinobrązową chmurę, złowrogą jak monstrualny, mięsisty lej, który mlaszcząc, śliniąc się i krztusząc, wolno pożerał kontynenty. I wszyscy od razu pojęli, że nie ma żartów, nie można się już wygłupiać dłużej, bo są na świecie rzeczy poważne i trudne, rzeczy zasługujące na uwagę w stopniu znacznie większym niż zwykła ludzka bezradność czy zmarnowane życie. W dalekich, nieznanych sferach, zdarzają się zjawiska straszne, padają słowa poważne, jak atmosfera i jak czarna dziura. I ludzie umilkli zawstydzeni szczerze. I każdy przystanął na chwilę przy brzegu chodnika, na placu, skwerku, na przejściu dla pieszych i grzebał butem w zabłoconym śniegu, jakby tam właśnie, wśród rozmokłych petów, mógł jeszcze znaleźć możliwość szczęścia lekkomyślnie porzuconą.
Stało się to o poranku, trzy dni po tym, kiedy spadł pierwszy śnieg, a dzień przedtem, kiedy to opisuję. Ulice spowiła mlecznobiała mgła. Wypełzła o świcie z podmiejskich kanałów, przez kraty studzienek kanalizacyjnych. Czepiała się butów i nogawek spodni. Jakby nie była zagubioną chmurą, lecz żywym, świadomym swoich ruchów tworem, przesiąkłym ponurym zapachem goryczy. „Dynie w Polsce służą do jedzenia”, obwieściła prasa. „Polska jest zamieszkała przez Polaków. Polacy służą do płodzenia dzieci. Polki służą do rodzenia dzieci. Dzieci służą do nadawania sensu”. Tak oto pisały gazety. I tego ranka właśnie pogodzono się z błotem, zaczęto również akceptować śnieg. I wszyscy zrozumieli w końcu, że znowu trzeba zacząć żyć. Dzień wstawał późnojesienny, zdławiony i szary. Po prostych, bladych ulicach, w nowym porządku i szyku ruszył bezbarwny tłum. Zdążał w kierunku spraw prostych, konkretnych, możliwych do przeprowadzenia, jak telewizja Polsat, jak łosoś wędzony z Tesco, albo bielizna Virginia’s Secret w kolorze lilaróż. Bo życie jest ustalone z góry, stanowczo, twardo i bez apelacji. Trzeba je brać, następnie trzeba je odbyć. I nikt tu o nic więcej nie powinien pytać.