Cezary Michalski

Przebudzić się z tego

Znów wyszedł mi tylko lament wrażliwego mieszczanina, podczas gdy nowego Marksa, którego mógłbym cytować i streszczać, wciąż ni ma i ni ma.

W poprzednim felietonie pisałem o ludziach, którzy osuwają się w samotność i strach swych plackarni. Ten felieton będzie o tych, którzy sądzą o sobie, że im się udało, że jako nowe polskie (a nawet warszawskie) mieszczaństwo prawie już wygrali swoje małe „głodowe igrzyska” (cyt. za Suzanne Collins). Wystarczy tylko jeszcze dobić paru konkurentów, bo takie zasady wymyślił dla nich „Kapitol” (ibidem).

Na stronie wyborcza.pl, pod dość rzeczowym tekstem na temat Karty Warszawiaka, którą właśnie wprowadza Hanna Gronkiewicz-Waltz, taki oto entuzjastyczny wpis:

„dd_heretyk

Uważam, że to świetny pomysł! Płacę tu podatki i nie podoba mi się, to, że tak na prawdę, sponsoruję przyjezdnych (słoiki). Ciężko pracuję i płacę niemałe podatki, które idą także na Warszawę. Oczekiwałbym, że jeżeli ktoś tu pracuje, to też się dołoży! Tymczasem słoiki mają to miasto gdzieś. To właśnie oni najbardziej narzekają na Warszawę i najbardziej je niszczą! Ale chcieliby sobie pojeździć czystą, nowoczesną i zadbaną komunikacją miejską. Chcieliby pójść do teatru za pół-darmo. Ale jak przychodzi do płacenia podatków, to NIE! Muszą kasę zawieść do słoikowa!”

Dlaczego ten wpis mnie poruszył, tak jak wiadomość o plackarni strachu, a może i bardziej? To nie jest wpis „ludu internetowego”, sformatowanego przez cynicznych tego ludu „przyjaciół”. Nie jest to zatem wpis szybko zmierzający do „żydów”, „celebrytów”, „salonu” albo do zachwytu nad prostą frazą „Pana Rafała, nowoczesnego endeka”. Nie, to jest bez wątpienia wpis przedstawiciela tak wielokrotnie (choć jednocześnie tak dialektycznie) wychwalanego tu przeze mnie nowego polskiego mieszczaństwa.

Sól modernizacji – a smak swój kompletnie utraciła, iskra modernizacji – a kompletnie zagasła w popiele dystynkcji.

Typowa błyskawiczna polska podróż od feudalizmu do feudalizmu ponaddźwiękowym dreamlinerem. Od sarmackiej szlachty, która 80 proc. własnego społeczeństwa trzymała w niewolnictwie, do jałowej dystynkcji polskich „wojen na górze”, polskich „moherów” i polskich „lemingów”. A dziś „warszawskiej arystokracji” i „warszawskich słoików”.

Nie ośmielam się tu nawet wydawać ostatecznego potępienia na Kartę Warszawiaka. Może jakoś by jej pomogła korekta, objęcie nią na przykład wszystkich pracujących w Warszawie, nie tylko płacących podatki, bo i pracujący, choć dojeżdżają, „bogactwo miasta” przecież realnie budują? A może w ogóle dystynktywnej Karty Warszawiaka dałoby się uniknąć? Dzięki paru sensowniejszym budżetowym i politycznym zabiegom, łącznie ze zdolnością do opodatkowania oligarchów, którzy co prawda zyski generują w Polsce, ale podatki płacą na Cyprze? Ale faktycznie, jakoś nie wyobrażam sobie Hanny Gronkiewicz-Waltz zwracającej się z najuprzejmiejszym choćby zapytaniem do Polskich Panów Naprawdę Bogatych (doceniam ich talent biznesowy, krytykuję ich zabiegi w obszarze „optymalizacji podatkowej”, mając nadzieję, że pierwsze obędzie się bez drugiego – jeśli będzie musiało): „A może byście tak Łaskawi Wielcy Panowie wrócili podatkowo z Cypru do Polski? Także do Warszawy, w której stoją lub stać będą wasze przepiękne wieżowce i gdzie generujecie część waszego zysku?”.

I proszę pamiętać, to nie jest populizm. Nie w świecie, w którym do rajów podatkowych trafiły już pieniądze o wartości połowy globalnego PKB, stając się prawdziwie „antysystemowe”, pozostawiając system gołodupcom („dzieci was utrzymają, tylko dużo ich miejcie”).

Łatwiej i bezpieczniej jest jednak wyeliminować z dobrodziejstw stołecznego budżetu „słoiki”, niż zachęcić ludzi zbyt silnych do płacenia w Polsce podatku dochodowego.

Konieczna jest dyskusja o modelu społeczeństwa, państwa, sprawowania władzy. Konieczna jest dyskusja o OFE, bardziej precyzyjna niż „kradzież!” kontra doraźne ratowanie budżetu. Ale żadna z tych dyskusji nie może się toczyć w kraju podzielonym na „lemingi” i na „mohery”, w kraju PO-PiS-owej wojny, gdzie nawet „religia smoleńska” daje legitymizację obu stronom tej wojny (tylko „lewicę smoleńską” choćby resztek oświeceniowej i emancypacyjnej legitymizacji pozbawia).

W 2005 roku Jarosław Kaczyński pierwszy (w tym cyklu, bo w cyklach poprzednich też potrafił bywać wirtuozem prostoty) odwołał się do pojęć prostych i politycznie skutecznych, przeciwstawiając „Polskę solidarną” „Polsce liberalnej” (wielu dało się nabrać, wystarczająco wielu, żeby zapewnić mu dwa wyborcze zwycięstwa). Potem tę „solidarność” realizował przejętą od Platformy Zytą Gilowską, obniżeniem podatków dla najbogatszych w apogeum koniunktury globalnej, kiedy można było utrzymać wyższą stopę redystrybucji bez obawy zaduszenia wzrostu i gromadzić rezerwy. Później realizował tę „solidarność” jałową walką z „układem”. Jałową, bo czysto arbitralną, gdzie częścią „układu” stawał się każdy, kto przeszkadzał Kaczyńskiemu rządzić, a ostatecznie komuś, kto rządzić nie umie, przeszkadzają wszyscy poza ślepymi wyznawcami kultu.

W tym samym zresztą czasie pałeczkę rozwalania resztek społecznej kohezji dzielnie przejął od Kaczyńskiego Tusk, który swoje odzyskanie władzy w 2007 roku, zamiast na programie, zamiast na precyzyjnym choćby języku obietnic, wizji, projektów (widzę was wszyscy moi koledzy z PiS i PO, jak się po tych słowach łapiecie za brzuchy z gargantuicznego śmiechu) – zbudował na samym tylko „antykaczyzmie” (wielu miał wówczas inteligenckich sojuszników sprzyjających temu, żeby brutalność i programowa pustka zostały nagrodzone władzą). Kiedy zwyciężył, stanął przed tymi samymi wyzwaniami, co „kaczyzm”. I niewiele lepiej (moim zdaniem lepiej, ale niewiele) potrafił sobie z nimi radzić. Wówczas pałeczkę „nieposłuszeństwa obywatelskiego”, delegitymizowania państwa, bo „należy do wroga”, przejęli od Platformy i jej inteligenckich sojuszników Lech i Jarosław Kaczyńscy (i ich inteligenccy sojusznicy, bo też takich mają). Po katastrofie w Smoleńsku Kaczyński Jarosław z tej pałeczki uczynił maczugę, którą rozwala resztki polskiego społeczeństwa skuteczniej, niż to robił Donald Tusk nawet w apogeum swojego „antykaczyzmu”.

W kraju o takiej najnowszej politycznej historii pogarda dla „słoików” też sprawdzi się lepiej niż jakikolwiek odrobinę bardziej racjonalny, odrobinę bardziej skuteczny program zarządzania miastem. Dlatego w kampanii przedreferendalnej posługiwali się nią i prawicowi przeciwnicy, i prawicowi zwolennicy Hanny Gronkiewicz-Waltz. Tyle że każdy lokował „słoiki” po przeciwnej stronie barykady.

Ale sprawa jest poważniejsza niż Polska, bo uniwersalna. I nie dotyczy wyłącznie Polaków, bo dotyczy ludzi. Jako beneficjenci i ofiary zarazem (proporcje są u każdego z nas różne) jednego z najbardziej ryzykownych etapów globalizacji, żyjemy dziś w systemie głęboko pozbawionym legitymizacji (zaabonowałem newsletter „Financial Times”, więc kilkadziesiąt razy dziennie dostaję informacje o rżnięciu nas przez wielkich na LIBORZE, o kolejnych miliardach dolarów, które wysyłane przez budżety państw do „gospodarki realnej” – za pośrednictwem banków, za pośrednictwem OFE – nigdy do tej gospodarki nie trafiają, zamiast najsłabszym choćby lekarstwem, stają się dodatkową trucizną).

Na czym jednak opiera się siła systemu tak kompletnie pozbawionego legitymizacji? Na zdolności do rozbijania solidarności tych wszystkich, którzy mogliby ten system obalić lub choćby skorygować.

Solidarności, która trybutów igrzysk głodowych, mieszkańców Dystryktu 12 i Dystryktu 1, uczyniłaby społeczeństwem. Wielu to rozumie, wielu to widzi, a jednak nikt nie potrafi sobie z tym poradzić.

Jestem uczestnikiem tej gry. Rozbijam solidarność ofiar. Nakręcam się na symbole, loga i sztandary. Co z tego, że moje nie są „narodowe”? Tak samo jestem łatwy do manipulacji, łatwy do użycia przy manipulowaniu innymi.

Nie chciałbym globalnej (i polskiej) „Tea Party” odzierać z jej różnych świętości. Ale kiedy uderzam w kłamstwo, trafiam w żywe ciało. Walczę nie z ludem, ale z Ryszardem Legutko, który ludem gardzi, bo gdyby nim nie gardził, nie dawałby ludowi takich zgniłych korniszonów do żarcia, jak jego najnowsze ostrzeżenia przed „ideologią gender”, która sprawi, że „chłopcy będą się przebierać w sukienki, a dziewczynki bić się maczugami” (cyt. za profesorem Ryszardem Legutko, który jako skromny doktor był autorem naprawdę ważnej dla mnie książki Spory o kapitalizm).

Nachman z Bracławia miał przypowieść o nas wszystkich, jako o ludziach zabłąkanych na bagnach, którzy im bardziej się szamocą, żeby z tego bagna wyjść, tym głębiej w tym bagnie toną. Nigdy nie miałem silniejszego poczucia, że należę do tej samej wspólnoty mieszkańców bagien, którzy im gwałtowniej szamocą się w poszukiwaniu solidarności, tym głębiej zapadają się w bagno podziału, wrogości, dystynkcji.

Przepraszam ze ten buddyjski wręcz sentymentalizm. Nie on był moją intencją. Nie ma we mnie także katolickiej chęci epatowania grzesznością („zdeptany kwiatuszek” Firbanka to naprawdę nie ja). Pozostając w mojej ulubionej logice instrumentalizacji (rozpoczynając od autoinstrumentalizacji), jestem bezsilnie wściekły, że wciąż pozostaję tak nieskutecznym instrumentem, narzędziem wyciągania nas wszystkich ze stanu upadku, że się nie sprawdzam wystarczająco dobrze (czy dobrze w ogóle?) jako narzędzie emancypacyjnej pracy („człowiek jako narzędzie emancypacji”? – ciekawa figura, albo to dialektyka, albo zaledwie oksymoron).

A jednak naprawdę na tym mi zależy (dobrymi chęciami piekło wybrukowane), żeby choć o milimetr popełznąć w stronę Betlejem (odwrócony Yeats, Drugie przyjście), z cechującego ten etap globalizacji zrewitalizowanego stanu natury w stronę stanu solidarności, kooperacji, współpracy. Żeby kolejne informacje o miliardach dolarów, funtów i euro, które z budżetów państw nie trafiły do gospodarki realnej, ale do prywatnych banków, instytucji finansowych i OFE, na giełdy surowcowe, do podatkowych rajów, a w ten sposób z lekarstwa stały się trucizną, nie spadały na nas wciąż tak samo bezradnych i podzielonych. Na „mohery” i „lemingi”, na „słoiki” i „wielopokoleniowych arystokratów warszawskości”.

No i znów wyszedł mi tylko lament wrażliwego mieszczanina, podczas gdy nowego Marksa, którego mógłbym cytować i streszczać, wciąż ni ma i ni ma.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Cezary Michalski
Cezary Michalski
Komentator Krytyki Politycznej
Publicysta, eseista, prozaik. Studiował polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, potem również slawistykę w Paryżu. Pracował tam jako sekretarz Józefa Czapskiego. Był redaktorem pism „brulion” i „Debata”, jego teksty ukazywały się w „Arcanach”, „Frondzie” i „Tygodniku Literackim”. Współpracował z Radiem Plus, TV Puls, „Życiem” i „Tygodnikiem Solidarność”. W czasach rządów AWS był sekretarzem Rady ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury. Wraz z Kingą Dunin i Sławomirem Sierakowskim prowadził program Lepsze książki w TVP Kultura. W latach 2006 – 2008 był zastępcą redaktora naczelnego gazety „Dziennik Polska-Europa-Świat”, a do połowy 2009 roku publicystą tego pisma. Współpracuje z Wydawnictwem Czerwono-Czarne. Aktualnie jest komentatorem Krytyki Politycznej
Zamknij