Kiedy się rozmawia z czołowymi PiS-owcami i czołowymi PO-wiakami, a przez ostatnie 7 lat miałem taki zaszczyt, wrażenie jest jedno. Tu thatcheryści i tam thatcheryści, tu nienawiść do związków zawodowych i tam nienawiść do związków zawodowych (no chyba, że jacyś związkowcy dadzą się poszczuć przeciwko tej drugiej partii, a zaprząc do jakiejś naszej kampanii wyborczej lub kampanii protestu – i tyle świadomości społecznej wystarczy). Tu polityczni katolicy nie rozumiejący zasady świeckości państwa i tam polityczni katolicy nie rozumiejący zasady świeckości państwa. Tu i tam czysto instrumentalne traktowanie religii. Dla PO zła religia to religia wspierająca PiS, a dobra religia to religia wspierająca PO, a dla PiS-u dokładnie i symetrycznie odwrotnie. „Kościół łagiewnicki” i „Kościół toruński”, a potem, kiedy zabrakło nawet teologa Rokity, już tylko „Kościół Rasia” i „Kościół Sobeckiej”. I tyle teologii wystarczy. Zresztą tyle samo teologii wystarcza także znacznej części polskiego Kościoła, tyle teologii wystarcza także sprzymierzonej z naszym Kościołem Cerkwi patriarchy Cyryla, więc co się dziwić naszym potężnym prawicowym partiom, skupiającym przecież najlepsze prawicowe mózgi, od Ryszarda Legutki po Stefana Niesiołowskiego, od Gowina i Rasia po Sobecką i Piętę.
Nieco różni się Tusk, ale wyłącznie on sam, już nie jego „katolicy” czy „liberałowie”, a także już nawet nie jego najbliżsi nawet ministrowie od jego woli wyłącznie zależni. On jest jednak bardziej thatcherystą niż politycznym katolikiem. W związku z tym nie jest też niestety chadekiem, w Europejskiej Partii Ludowej ukrywa się wyłącznie z przyczyn rozsądnie oportunistycznych, a nie dlatego, że rozumie, czemu Merkel jest umiarkowaną etatystką. Albo też ukrył się tam, ponieważ uważa – tu nawet mógłbym się z nim zgodzić – że jedynym skutecznym europejskim etatyzmem jest dziś etatyzm niemiecki, inne etatyzmy są warte tyle, co etatyzm francuski – nadają się wyłącznie do organizowania defilad.
Tusk jest w głębi duszy bardziej cameronowcem niż gowinistą, więc o związki partnerskie, in vitro i świeckość państwa nawet by powalczył bardziej radykalnie, gdyby miał pewność, że to go politycznie nie zabije. Ponieważ jednak w Polsce Cyryla i Michalika takiej pewności mieć nigdy nie będzie, więc radykalniej o świeckie państwo nigdy nie powalczy. Są tacy politycy, jak kiedyś Ataturk, którzy z narażeniem życia i zdrowia wyciągają ciężki wóz swego państwa z głębokiego zatęchłego błota. I są inni, którzy się o tył państwowego wozu gustownie opierają, ale to nie oni sprawiają, że ten wóz porusza się w jakimś kierunku.
Zatem bronię Tuska wyłącznie dlatego, że po pierwsze to w jego zamrażarce znalazło się paru ludzi i parę projektów ustaw, które kiedyś wypadałoby odmrozić, a po drugie i chyba ważniejsze dlatego, że nie ma w dzisiejszej Polsce – Polsce bez silnej lewicy, Polsce bez silnego liberalnego centrum, Polsce bez silnej formacji konserwatywnej, która nie spełniałaby się jedynie w smoleńsko-antyunijnym lamencie – żadnej dla niego alternatywy. Michał Kleiber zaproponowany właśnie na zmiennika Tuska (głównie gwoli rozrywki zastępującej w Polsce politykę od czterystu lat, i naprawdę cieszę się, że jak na razie Leszek Miller nie chce się do tej rozrywki przyłączać) jest człowiekiem, który nawet wozu Polskiej Akademii Nauk (maleńkiego wózeczka z żelastwem, szmatami i paroma klejnocikami) nigdy nie zdołał ani pociągnąć, ani popchać, nawet o milimetr. Właściwie Kleiber publicznie zaistniał wyłącznie jako doradca śp. Lecha Kaczyńskiego do spraw wizerunkowych i niemerytorycznych. A nie jest to komplement w jakimkolwiek sensie. W fakcie poparcia Kleibera jednocześnie przez Palikota i Kaczyńskiego widzę całkowite potwierdzenie mojej diagnozy. Obaj – z racji ich rozbudowanego politycznego ego – nigdy nie poparliby kogoś, kto wydałby się im obu zbyt niebezpiecznym konkurentem do władzy. Obaj słusznie nie uważają, aby Kleiber choćby minimalną definicję konkurenta niebezpiecznego wypełniał.
Propozycję Tomasza Piątka, żeby jednak Tuska czym prędzej obalić, nawet gdyby zastąpić go dzisiaj mogła wyłącznie „konserwatywna większość”, gdyż „im gorzej, tym lepiej”, zrozumiałem świetnie. Jednak jakoś nie umiem się nią zafascynować (nawet jeśli liczę się z tym, że wraz z Piątkiem i paru innymi sympatycznymi mi ludźmi będziemy mogli tę hipotezę zweryfikować w praktyce). Nie potrafię być tej hipotezy szczerym entuzjastą, gdyż z perspektywy moich 50 lat (no dobra, które ukończę dopiero jesienią przyszłego roku, ale już się mogę popisywać tą monumentalną w Polsce frazą), zatem z perspektywy moich wciąż jeszcze co prawda nieukończonych, ale przeżytych intensywnie 50 lat muszę powiedzieć, że nigdy nie widziałem w tym kraju zależności „im gorzej, tym lepiej”. Widziałem natomiast wielokrotnie zależność „im gorzej, tym gorzej”. Widziałem ją w stanie wojennym, widziałam w zaawansowanych latach 80. Ze społecznego rozpadu i pacyfikacji wszelkiego społecznego życia brał się tutaj zawsze tylko większy rozpad i głębsza pacyfikacja. Rok 1989 wziął się nie ze stanu wojennego i nie z pacyfikacji lat 80., ale z Gorbaczowa z Reaganem w Reykjaviku. Inaczej byłoby tutaj tylko gorzej i gorzej.
Zatem dopóki Radio Maryja musi jeszcze bluzgać na Tuska, a Gowin wciąż jeszcze czuje się w obowiązku ujadać na Kaczyńskiego, wciąż pozostaje przestrzeń i czas, aby coś alternatywnego i silnego przeciwko obu tym blokującym się wzajemnie prawicom zbudować. Później czasu zabraknie. A my naprzeciwko „konserwatywnej większości” pozostaniemy z tym, co będziemy mieć w rękach.