Nie zrobiliśmy nic skutecznego politycznie, żeby festiwal Malta obronić przed naciskami, szantażem i przemocą prawicy.
Już chciałem poużalać się nad Obamą, ale pomyślałem, że bliższa koszula ciału, nawet w czasach globalizacji. Można narzekać na Partię Demokratyczną i jej charyzmatycznego lidera, że w pierwszych miesiącach prezydentury nie wykorzystał swojej charyzmy (bardziej PR-owej niż realnie politycznej, o ile wciąż rozróżniamy te rzeczy), a potem ją stracił. Ale lepiej zastanowić się nad sobą.
Ameryka, mimo coraz bardziej szaleńczych rozwarstwień społecznych, mimo „zemsty Boga”, której jest jedną z ojczyzn i jednym z zatrutych źródeł dla całego świata, mimo wyboru cywilizacyjnego coraz bardziej oddalającego ją od Oświecenia, będącego ongiś ideologią założycielską jej Ojców Założycieli – wciąż ma oprócz Tea Party i Partii Republikańskiej także właśnie Partię Demokratyczną (Ameryka ma też Chomsky’ego, ma też jałowy kampusowy radykalizm języka, ma chaverzystę Kevina Spacey, zarówno w wypowiedziach własnych, jak też w roli Franka Underwooda miażdżącego amerykański sen i utrzymującego się z globalnych reklam bankowych, ale to wszystko jest raczej elementem bohemy, a nie polityki; to akurat rozróżnienie – na bohemę i na politykę – powinniśmy w Polsce świetnie rozumieć).
My tymczasem mamy Tea Party, silną, społecznie osadzoną, rozciągającą się od PiS-u po korwinistów, obudowaną przez liczne media elektroniczne i papierowe.
Wspieraną przez ważny, o ile nie dominujący nurt w polskim Kościele, który papieżem Franciszkiem-lewakiem głośno już pogardza, choć sam wyklinał i ekskomunikował za każdą wątpliwość wobec pancernego papieża Benedykta czy zimowego papieża Jana Pawła.
Mamy też Partię Republikańską – czyli PO – z jej skrzydłem bardziej „realistycznym” (Halicki, Grupiński, Schetyna, Giertych, Kamiński… – zależy, co kto jako „realizm” rozumie), bardziej neoliberalnym (Vincent Rostowski, „kolibry” na różnych szczeblach władz partyjnych i samorządowych, członkowie władz spółek skarbu państwa, których w czasach koalicji AWS-UW widywałem w URM-ie jako młodziaków-słodziaków noszących teczuszki i papierki za Leszkiem Balcerowiczem, słynnym przeciwnikiem sektora państwowego, a którzy dziś z nadania PO zarządzają spółkami skarbu państwa w sektorze komunikacji czy energetyki, skubiąc za to podatników na jakieś skromne 100-200 tys. złotych miesięcznie) oraz neokońskimi (legion, więc nawet nie będę wymieniał). Nasza Partia Republikańska, podobnie jak jej amerykańska bliźniaczka, flirtuje nawet z Tea Party (Radziszewska, Pitera, Libicki… tu także można wymieniać bez końca).
Dlatego nasi republikanie i nasi tea-partyści mogą się dziś zjednoczyć w tak ważnej dla Polski kwestii, jak dekomunizacja nazw ulic (PO i PiS zgodziły się właśnie wspólnie pracować nad odpowiednią ustawą), a także mogą się wreszcie (bo Tusk już wyjechał, a wierzgającego staruszka Kaczyńskiego wywiozą wkrótce na taczce) zjednoczyć w tak ważnej dla „substancji” sprawie, jak pogrzebanie na wieki przerażającej „substancję” konwencji antyprzemocowej Rady Europy (tutaj Rostowski, Pitera, Radziszewska i Pawłowicz i Girzyński działają wspólnie i mówią jednym głosem, nawet jeśli akcent mają nieco inny – Rostowski brytyjski, Pitera i Radziszewska metropolitalny, Pawłowicz i Girzyński adresowany do przedmieść). Mamy w Polsce nawet campusową bohemę cyzelującą czystość radykalnego języka i osądzającą zdrajców, która uważa, że to jest polityka.
W Polsce nie ma tylko Partii Demokratycznej, bo Platforma Obywatelska nią nie jest, mimo marzeń Józefa Piniora i obietnic Andrzeja Halickiego.
W kraju, w którym XX wieku nie było (nagroda za najlepszy tytuł tygodnia przypada Jakubowi Majmurkowi za Czy wiek XX tu się nigdy nie wydarzył?, tyle że ten tytuł nie dotyczy wyłącznie Rosji, dotyczy wszystkich społeczeństw, dla których XX wiek był wyłącznie traumą, a nie żadną rewolucją, choćby i „prześnioną”), ja bym uważał z nazywaniem, jak to robią niektórzy dzielni i nad wyraz zaangażowani krytycy teatralni, krytycy sztuki czy krytycy kultury – mięczakami i zdrajcami władz festiwalu Malta, odwołujących pod naciskiem prawicowej ulicy spektakl Golgota Picnic czy Jana Klaty opóźniającego pod naciskiem prawicowej ulicy wystawienie Nie-Boskiej komedii. Szczególnie kiedy sami piętnujący oportunistów autorzy wyrażają swoje nad wyraz radykalne potępienie na łamach poczciwych, wygodnie osadzonych i raczej liberalno-konserwatywnych mieszczańskich czasopism, a nie w bibule Ikonowicza czy innych martwych białych lewicowców.
Nie zrobiliśmy (my – lewica, my – liberalne centrum, my – konserwatyści niemylący tej racjonalnej doktryny z neokońskim i fundamentalistycznym zdziczeniem) nic skutecznego politycznie, nie wygraliśmy żadnych wyborów, nie stworzyliśmy ani nie ocaliliśmy żadnej politycznej siły równoważącej skutecznie dominację Tea Party i republikanów w Polsce – żeby festiwal Malta czy Teatr Stary pod dyrekcją Jana Klaty obronić przed naciskami, szantażem, przemocą prawicy.
Nie mamy zatem żadnego prawa, żeby zarzucać im miękkość, tchórzostwo czy kolaborację.
Chyba że roszczeniowo, chyba że zgodnie z modą panującą wśród internetowych radykałów: „Dostarczcie nam bohaterów! Ga, ga! Dostarczcie nam męczenników naszej sprawy! To – ewentualnie – napiszemy o nich coś sympatycznego w naszych felietonach czy postach albo przynajmniej ich zalajkujemy”.
Męczennicy i bohaterowie także bywają na świecie, czasem można ich znaleźć, w historii. Ale tylko oni mają prawo krytykować niemęczenników i niebohaterów. Zresztą najsensowniejsi z nich z tego swojego prawa nie korzystają. Walczą o wolność także dla oportunistów. A jeśli im się nie uda, giną w samotności i ciszy. Czasem pozostawiając za sobą ukryte okruchy mesjanicznej pamięci – wywrotowe jak diabli. A nie internetowy, roszczeniowy zgiełk – jak diabli rytualny, jak diabli cementujący każde status quo.
Czytaj także:
Agata Adamiecka: Jak Malta Festival samotnie bronił wolności
Paweł Płoski, Dorota Semenowicz: Głos redaktorów
Agata Diduszko-Zyglewska: Laurka, nie raport