Szuflady prawicy – i to tej najbardziej kulturalnej – są puste jak grób, w którym spocznie mój ostatni przyjaciel
Polska polityka zastygła pomiędzy „cywilizowanym konserwatyzmem” obozu władzy i „szaloną prawicowością” największej partii opozycyjnej (apolityczni zwolennicy króla Stasia kontra nieudolni polscy jakobini przewracający się o własne sznurowadła i wieszający na szubienicach portrety swoich wrogów, patrz Wieszanie Jarosława Marka Rymkiewicza, najlepsza książka o Polsce PO-PiS-u, będącej kolejnym wcieleniem „wiecznej Polski”, napisana kiedykolwiek, kompromitująca oba obozy tej wojny po równo). W dodatku proporcje pomiędzy tymi dwiema odmianami tradycyjnej polskości znów całkowicie mnie uspokajają („PO wraca do formy? Niewielka przewaga nad PiS w wyborach samorządowych”, cyt. za „Gazeta Wyborcza”).
Aby zatem, wobec skokowej utraty poczucia misji, ostatecznie emocjonalnie nie upaść w depresję kliniczną (jesień, panie sierżancie), zdecydowałem się na krok tak samokompromitujący, jak publiczne pocieszenie się faktem, że szuflady prawicy – i to tej najbardziej kulturalnej – są puste jak grób, w którym spocznie mój ostatni przyjaciel (jako że ostatnich przyjaciół chyba już straciłem, nim jeszcze umarli).
Piotr Zaremba, po raz chyba setny, straszy Polaków na łamach „W Sieci”, że w konsekwencji przyjęcia euro roztopimy się w Europie (dziś roztapiają się w niej Słowacy i Bałtowie, jutro roztopią się Czesi, więc polska złotówka będzie się unosić na falach ostatnia w całym regionie, tuż obok pancernika kieszonkowego węgierskiego forinta). Przez co, jak rozumiem, Zaremba musiałby swojego ulubionego narodowego autora Stephena Kinga czytać w przekładach nie na język polski, ale na europejski (jest taki język? może esperanto, ale ten język lata świetności ma dawno za sobą, w dodatku został akurat stworzony przez polskiego Żyda, więc coś narodowego także dałoby się z czytania Stephena Kinga w esperanto wykrzesać).
Piotra Zarembę ukształtował bowiem estetycznie i chyba także duchowo Stephen King, a nie Adam Mickiewicz, tak jak mnie ukształtował Philip Dick, a nie Adam Asnyk.
Ukształtował mnie być może na zawsze, stąd moja skłonność do paranoi i dwubiegunówki, tęsknota za Bogiem i narastające przekonanie, że Go tutaj nie ma, o ile oczywiście nie nastąpią jakieś „Boże inwazje”. Dopiero po Dicku pojawił się w moim życiu Żeromski (brrr, z racji stylu nie da się tego czytać na głos, próbowałem niedawno, ale to dramat Róża popchnął mnie do dziecięcej działalności patriotycznej). A jeszcze później pojawiły się w moim życiu takie rarytasy jak dzieła Stanisława Ignacego Witkiewicza, literackie, a także plastyczne („Pocałunek mongolskiego księcia w lodowej pustyni”). Choć znowu, kwestia „Witkacy a polskość” to jedna wielka katastrofa (z punktu widzenia późnego Zaremby). Jedyna bowiem armia, do której się ten najlepszy moim zdaniem pisarz używający języka polskiego zaciągnął, z wielkim zresztą zapałem, mimo protestów rodziny, aby najpierw bronić rosyjskiego tronu, a później rozpocząć wraz ze swoim pułkiem wspaniałą rosyjską rewolucję lutową (zakończoną niestety bolszewickim puczem), to była armia rosyjska, dla której w 1914 roku autor genialnego dramatu Janulka, córka Fizdejki pozostawił swego przyjaciela i kochanka Bronisława Malinowskiego w Toowoomba (miejsce kluczowe dla polskiej kultury, choć zamieszkane dziś w całości nie przez Polaków, ale przez Aborygenów, tak jak Kosowo przez Albańczyków, mimo że jest kluczowe dla kultury serbskiej, a Kijów przez Ukraińców, mimo że Rosjanie uważają to miasto za historycznie kluczowe dla siebie, zatem nauczmy się już raz, do cholery, żyć bez politycznej kontroli nad historycznie kluczowymi dla nas miejscami).
W 1920 roku Witkacy do armii polskiej się nie zaciągnął, aby wraz z ks. Skorupką i Jarosławem Kaczyńskim powstrzymać bolszewików w Bitwie Warszawskiej. Choć na obronę autora Narkotyków i Niemytych dusz (czy autora dzieł pod takim tytułem można w dzisiejszej Polsce w ogóle obronić?) trzeba dodać, że tę scenę (obronę Warszawy przez ks. Skorupkę i Jarosława Kaczyńskiego) w wielu swoich dziełach później uwieczniał i wręcz cyzelował. A w 1939 roku, zamiast dołączyć do załogi Westerplatte, z racji wieku choćby jako nosiwoda, Witkacy po prostu się zabił.
Może dlatego jednak potrafił pisać o Polsce realistycznie, czyli jako o położonej „pomiędzy Niemcami i Rosją”, później „na skrzyżowaniu Europy i Azji”, a dziś „w Europie” fantastycznej grotesce. Oczywiście problem główny, który i mnie – podobnie jak Zarembie, tak przynajmniej sądzę – nie pozwala spać nocą, na tym polega, że tę fantastyczną groteskę zamieszkują ludzie, prawie 40 milionów. Dlatego ja zawsze byłem zwolennikiem modernizacji fantastycznej groteski zwanej Polską (tak, wiem jak to brzmi, ale tu stoję i nigdzie stąd się nie ruszę). A każdy multikulturalizm, każda „duma peryferiów”, które zachwycają się fantastyczną groteską polskości nie tylko estetycznie (na co zasługuje), ale politycznie, doprowadzają mnie zwyczajnie do szału.
Ty bardziej że fantastyczna groteska opisywana przez Witkacego stała się później groteską koszmarną. Po 1939 i po 1968 całkowicie ujednolicona etnicznie, poddana społecznemu zglajchszaltowaniu (które nie okazało się jednak rewolucją i nie pozostawiło po sobie w dzisiejszej Polsce żadnego snobizmu na równość, a jedynie masowy snobizm na neoszlacheckość), dziś została całkowicie skolonizowana przez fundamentalizujący się Kościół, tak jak opisane przez Gilles’a Kepela w Zemście Boga upadłe socjalizmy arabskie zostały skolonizowane przez fundamentalizujący się islam.
Jestem też zwolennikiem potraktowania tej fantastyczno-koszmarnej groteski Oświeceniem (w miarę możliwości bez pomocy sowieckich bagnetów, ale już np. przy wsparciu finansowanych z Brukseli NGO-sów), wyposażenia tej fantastyczno-koszmarnej groteski w nowoczesne państwo, choćby nie było wyższe od niewielkiej kupy kamieni, a wreszcie zeuropeizowania tej fantastyczno-koszmarnej groteski tak głęboko, żeby już nigdy więcej nie zrobiła zamieszkującym ją milionom ludzi psikusa (bo cukierka nie dawała im nigdy), tak jak robiła im psikusa wielokrotnie w czasie naszej niedługiej, ale bardzo burzliwej narodowej historii.
Dziś jednak, wobec faktu, że PO i PiS ciągle tak świetnie dają sobie radę same ze sobą, mój kontakt z polską kulturą narodową (przyznaję to ze szczerością, do której Piotr Zaremba ciągle nie jest zdolny) polega głównie (a nie jest to mało) na czytaniu dobrych polskich przekładów Bernharda, Becketta, Pielewina, Coetzeego, Houellebecqa, Littella, le Carré, Dicka… O ile oczywiście te przekłady są dobre (z przekładami le Carré i Dicka nie zawsze tak było). Ale często są, bo tłumaczy miewamy wciąż kongenialnych, w każdym pokoleniu.
Nawet jeśli niektóre książki moich ulubionych autorów próbuję czytać w językach oryginalnych, których nigdy dobrze nie poznam, to w większości przypadków kluczem do mojego zakochania się w dziele i autorze okazał się dobry literacko przekład na język polski, którego to języka pozostaję zarazem mieszkańcem i więźniem. Dopóki zatem czytam dobre polskie przekłady literatury światowej, wynarodowienia się nie boję. Ale co będzie, jeśli dobrych polskich przekładów literatury europejskiej (i światowej) zabraknie, bo polskimi wydawnictwami będą już zarządzać wyłącznie tępi wolnorynkowi kanibale, a nie ludzie w rodzaju Beaty Stasińskiej?
Bardziej się tego boję niż wprowadzenia euro, gdyż związku pomiędzy wprowadzeniem euro a zanikiem polszczyzny nie widzę.
Już choćby dlatego, że polskie banknoty euro, gdy wreszcie powstaną, będą opisane w najczystszej polszczyźnie (nie licząc cyfr, niestety arabskich, nie rzymskich, co istotnie może część polskiej prawicy przerażać) i ozdobione konterfektami największych polskich patriotów (w tym Kopernika, koniecznie, bo on jest z Torunia). Byłem parę razy we Francji i w Niemczech długo po wprowadzeniu tam euro. To prawda, że widziałem tam ludzi (Europejczyków), a nie wyłącznie Francuzów czy Niemców (zawoalowana polemika z Josephem de Maistre), ale byli to ludzie (Europejczycy) w większości mówiący po francusku i po niemiecku. Czasami nawet lepiej niż dziś mówi po polsku wielu naszych narodowców.
Kiedy Piotr Zaremba płomiennymi artykułami w tygodniku „W Sieci” stara się odroczyć moment pierwszej swojej lektury Stephena Kinga po europejsku, Andrzej Horubała (też się kiedyś znaliśmy i też nasza znajomość powoli wygasła) na łamach konkurencyjnego tygodnika „Do Rzeczy” przestrzega przed wystawą prezentującą historię masonerii w Muzeum Narodowym (sic!). Zbliżyliśmy się kiedyś z Horubałą na dłuższą chwilę, kiedy pisał najlepsze swoje eseje literackie zebrane w tomie Marzenie o chuliganie (wówczas szuflady kulturalnej prawicy nie były aż tak puste jak dzisiaj). Później rozumiałem jeszcze jego donosy w formie powieściowej, bo to w polskiej kulturze narodowej forma dość popularna. Rozumiałem nawet zmasowane potępienie przez niego „nihilistycznej” współczesnej literatury, kina, teatru, zawierające aluzje do życia osobistego Jana Klaty, bo Horubała pozazdrościł Wenclowi, a to przecież klasyk. Ale specjalista od masonerii? To już zasługuje na muzę późnego Andermana, nie moją, więc za ostatni akapit w sumie serdecznie przepraszam.
Gdzie jest Polska?! – krzyczą ludzie, przechodząc obok gorejącego krzaka, czasem w tęczowych kolorach (naprawdę bardzo daleka parafraza za Juliuszem Słowackim). Jestem gotów przyłączyć się do tego okrzyku, a nawet zaryzykować bardzo osobistą odpowiedź. Dla mnie Polska nie jest dzisiaj ani w gabinecie Jarosława Kaczyńskiego przy ul. Nowogrodzkiej, ani w gabinecie Ewy Kopacz w Alejach Ujazdowskich, ani nawet w gabinecie Bronisława Komorowskiego przy Krakowskim Przedmieściu, ale w przekładach dobrej światowej literatury na dobrą polszczyznę. Jest też trochę Polski w felietonowym zgiełku domagającym się „więcej Europy” czy wręcz „zlania się z Europą”, szczególnie w obszarze emancypacji czy równości społecznej.
W sumie zatem, jak głębiej podłubać, Polska ciągle jest tam, gdzie ją zostawił Tadeusz Boy-Żeleński (lekarz, publicysta, tłumacz).