Uchodźcy chcą do Warszawy, bo są roszczeniowi? To zupełnie nie tak. Większość po prostu nie ma pojęcia, co robić. Bo polskie państwo otworzyło na ich widok szeroko ramiona – a potem jakby zastygło.
Każdy, kto angażuje się w pomoc ukraińskim uchodźcom, widzi, że do Polski przybywają coraz bardziej zagubieni ludzie. Coraz rzadziej mają w Polsce rodziny, kontakty zawodowe czy konkretny plan, a coraz częściej zamiast walizek widzi się w ich dłoniach zapakowane na chybcika reklamówki. To już raczej nie ludzie, którzy zdążyli uciec przed wojną, tylko tacy, którzy uciekli spod bomb, długo czekali na okazję do ewakuacji lub nawet stracili swój dom.
W takim stanie psychicznym trudno przetwarza się informacje, nawet jeśli przedstawiane są w sposób klarowny i w zrozumiałym języku. Jednak uchodźca zjawiający się w Polsce nawet na to nie może liczyć, chyba że będzie miał szczęście i trafi na zorientowaną wolontariuszkę.
Jak wygląda kontakt uchodźcy z państwem polskim? Zazwyczaj to tylko krótkie rendez-vous ze strażą graniczną – na więcej nie ma czasu, funkcjonariusze od tygodni pracują w przyspieszonym trybie. W całym tym chaosie niektórzy uchodźcy nie dostają nawet pieczątki w paszporcie (i później sami muszą to odkręcać). Po odprawie granicznej otrzymują jedzenie i picie, na poziomie humanitarnym nie ma tragedii – ale raczej nie dowiedzą się, co mogą zrobić dalej.
czytaj także
Plan rządu był taki: otworzymy na terenach przygranicznych punkty recepcyjne i jakoś to będzie. Pomysł może i dobry, ale niestety dość szybko minął się z powołaniem. Po pierwsze, wśród uchodźców już na początku wojny rozniosła się (nieprawdziwa) plotka, że zgłoszenie się do punktu recepcyjnego jest równoznaczne ze złożeniem wniosku o objęcie ochroną międzynarodową. W tę procedurę nikt wchodzić nie chce, bo uniemożliwia ona wyjazd z Polski i legalną pracę przez sześć miesięcy, dlatego punkty recepcyjne przez wielu obchodzone są szerokim łukiem.
Po drugie, punkty recepcyjne nadal działają w trybie emergency: skupiają się na tym, by ludzi nakarmić, zbadać, ogrzać i przerzucić dalej. Na masowe i wyczerpujące informowanie o prawach, obowiązkach i możliwościach czasu nie ma. Po trzecie – i chyba najistotniejsze – w obsłudze punktów recepcyjnych po trzech tygodniach wojny wciąż brakuje osób ukraińsko- lub rosyjskojęzycznych.
Nie dość więc, że do przygranicznych punktów recepcyjnych trafia tylko niewielka część uchodźców, to nawet oni niekoniecznie dowiedzą się na miejscu, do którego miasta najlepiej jechać dalej. Inna część niemal prosto z granicy trafia do autobusu lub samochodu jadącego w głąb Polski czy Europy. A że ten transport wciąż mocno opiera się na wolontariuszach – ci uchodźcy mają szczęście, bo dostają się w orbitę oddolnych inicjatyw pomocowych. Rośnie szansa, że ktoś odpowie na ich pytania, choć niekoniecznie rzetelnie. Dlaczego? Bo obywatelom rząd również niewiele komunikuje – ma dla nich co najwyżej tyleż wzniosłe, co ubogie w konkrety przemowy.
Są jeszcze specjalne pociągi. Uciekający z Ukrainy mogą w Chełmie czy Przemyślu przesiąść się na pociąg jadący na zachód. Czyli dokąd dokładnie? Zazwyczaj do Warszawy – to w Chełmie – lub Wrocławia/Katowic/Krakowa – to w Przemyślu. Przy okazji, wiecie, gdzie można znaleźć ich rozkład w języku ukraińskim? Otóż w serwisie, którego twórcami są „osoby zawodowo związane z koleją, polscy wikipedyści, twórcy serwisu enkol.pl oraz tłumacze”. To właśnie z tych pociągów wylewają się tłumy, które koczują na docelowych dworcach.
Tłumy te – przypomnijmy – najprawdopodobniej nie planowały ucieczki i nie mają na nią pomysłu. Wsiadły do pociągu do Warszawy, Krakowa, Katowic czy Wrocławia, bo albo nie wiedziały, że mają inny wybór, albo skojarzyły te miasta z tym, że spotkają tam ukraińską sieć wsparcia. Nie zaś dlatego, że są roszczeniowe.
Uchodźcy, którzy siedzą teraz na dworcach oszołomieni podróżą, nie wiedzą, od czego zacząć, mają trudności z podjęciem decyzji. Wielu z nich boi się oddalić jeszcze bardziej od domu, niektórzy boją się zaufać obcym. Jeśli się przełamią, jest szansa, że trafią na wspaniałą opiekunkę, która zaoferuje im nocleg, pomoże znaleźć mieszkanie, pracę, miejsce w szkole, w przedszkolu, załatwi lekarza rodzinnego, PESEL i wszystkie te rzeczy, które potrzebne są do usamodzielnienia. Gorzej, jeśli trafią na jakiegoś oszusta.
A co, jeśli na nikogo nie trafią? Być może sami stwierdzą, że nie warto czekać w tym tłoku, lepiej pojechać dalej. Bilety na pociąg są darmowe, na dworce podstawiane są też autobusy do różnych miast, ale wciąż brakuje kluczowej rzeczy: informacji. No bo okej, dowiedziałam się, że mogę za darmo wsiąść do pociągu czy autobusu do miejscowości X. Ale czy są tam miejsca noclegowe dla uchodźców? Czy będzie tam praca? Czy gdy wysiądę z autobusu, ktoś mi powie, dokąd iść? Czy ten autobus na pewno jest darmowy? I czy będzie można dostać tam PESEL?
czytaj także
Pomysłów na to, jak usprawnić komunikowanie się z uchodźcami, jest w kręgach pomocowych mnóstwo. Jedni rysują mapki, drudzy projektują aplikacje, inni zaznaczają punkty na Google Maps. Wiele z tych pomysłów się powiela, a potem ginie w odmętach chaosu. Nawet jeśli uda się doprowadzić dany projekt – trzeba wypruć sobie żyły, żeby poinformować o nim potrzebujących, którzy toną w zalewie plotek i dezinformacji.
Najbardziej systemowo działają migracyjne NGO-sy, które wiedzą i potrafią więcej niż niejedno ministerstwo. Ich infolinie i punkty konsultacyjne czynią cuda. Ale ich zasoby są bardzo ograniczone, w czym zresztą zasługa między innymi rządów PiS; w wielu nawet dużych miastach nie ma ich wcale. Na poziomie lokalnym sprawnie działają samorządy – bo, jak to samorządy, potrafią rozpoznać lokalne potrzeby – tylko że kończy im się już kasa z rezerw kryzysowych. Najgorzej sprawuje się państwo – właśnie teraz, kiedy jest najbardziej potrzebne. Etap powitania udźwignęło społeczeństwo, ale etapu „osiedlenia” nie da już rady.
Nie można jednak powiedzieć, że państwo nic nie robi – to nieprawda. Bez nadludzkiego wysiłku służb mundurowych sytuacja byłaby dużo gorsza, a wolontariusze oddelegowani z administracji odciążają nieco struktury ukształtowane przez ludzi dobrej woli. Doskonale rozumiem też, że sytuacja jest kryzysowa. Jednak minęły już trzy tygodnie wojny, a państwo nadal nie zaoferowało uchodźcom wiele poza szerokim otwarciem ramion.
czytaj także
A jeśli coś im już oferuje – niekoniecznie umie to skutecznie przekazać. Próbuje to za nie zrobić choćby ekipa Jany Shostak czy Goshy Nurmanova – białoruskiej wolontariuszki i rosyjskiego wolontariusza, którzy na granicy starają się organizować uchodźcom coś w rodzaju powitalnego briefingu. Bywa tak, że to jedyna zrozumiała informacja otrzymana przez uchodźcę podczas całej podróży.
Jeśli państwo nie ulepszy swojej komunikacji z uchodźcami, ludzie dalej będą zdezorientowani koczować na dworcach największych miast. Wszyscy na Zachód nie wyjadą, nawet jeśli na to liczy nasza władza. Z kolei mieszkańcom tych mniejszych miast nadal będzie przykro, bo chcieli pomóc, a mało kto do nich przyjeżdża. W ten sposób wypali się jedyny kryzysowy zasób, jakim dysponuje polski rząd: ludzka gotowość do pomocy.