Szukanie wyborców w centrum to dość jałowy pomysł, bo nie ma już żadnego centrum.
Czy Hillary Clinton rozumie, że najważniejszy podział w amerykańskiej polityce nie przebiega już między lewicą i prawicą, lecz między establishmentem i jego przeciwnikami? Obawiam się, że nie – a przynajmniej jeszcze nie.
Działacz demokratów, którego znam jeszcze z czasów, gdy Bill Clinton był prezydentem, powiedział mi, że „skoro Hillary zdobyła już nominację, przesunie się teraz do środka. Chce zdobyć umiarkowanych i niezdecydowanych wyborców”. Pewnie dlatego wzięła jako kandydata na wiceprezydenta Tima Kaine’a. Kaine jest tak budyniowo centrowy, jak tylko się da.
Szczerze mówiąc, Hillary po prostu robi to, co umie. Przesuwanie się w stronę rzekomego centrum to coś, co zrobił też Bill Clinton po tym, jak demokraci stracili większość w Izbie Reprezentantów i w Senacie w 1994 roku – wtedy prezydent wprowadził reformy świadczeń, systemu karnego, polityki handlowej oraz sektora finansowego, deregulując go, co w końcu dało mu reelekcję w 1996 roku i pozwoliło ogłosić „koniec ery wielkiego rządu”.
W tamtych czasach wybory były jak konkurencja dwóch sprzedawców gorących paróweczek na deptaku – obydwaj musieli przesunąć się w stronę środka (gdyby jeden był za daleko na prawo lub lewo, konkurent zabrałby większy odcinek deptaka). Dziś jednak to podejście jest już przestarzałe. Dziś mówimy nie o deptaku, ale o prywatnych odrzutowcach w drodze na wczasy do Hamptons. Dziś najpotężniejszą siłą w amerykańskiej polityce jest antyestablishmentowa wściekłość na system, który zafundowali nam wielkie korporacje, Wall Street i superbogacze. To dlatego Donald Trump zdobył nominację republikanów. I właśnie dlatego Bernie Sanders wygrał prawybory w 22 stanach i zdobył większość głosujących poniżej 45 roku życia.
Nie ma już żadnych „umiarkowanych wyborców”. Nie ma już żadnego „centrum”.
Mamy autotytarny populizm (Trump) albo demokratyczny populizm („polityczna rewolucja” Bernie’ego, która dziś jest do wzięcia). A obok tego: rozgonione na cztery wiatry establishmenty republikanów i demokratów.
Jeśli Hillary i jej partia nie dostrzegą tego przetasowania, czeka ich niemiłe zaskoczenie – podobnie jak, obawiam się, cały kraj. A to dlatego, że Donald Trump je widzi i rozumie. Jego populizm („jestem waszym głosem”) na tym własnie się opiera. „Za pięć czy dziesięć lat” – mówi – „będziecie mieli tu partię robotników. Partię ludzi, którzy nie widzieli podwyżki realnych płac od osiemnastu lat, i są wkurzeni”. Przemawiając w fabryce w stanie Pensylwania w czerwcu, wytykał palcem polityków i finansjerę, którzy zdradzili Amerykanki i Amerykanów „zabierając ludziom źródło zarobku na życie i utrzywanie rodziny”. Zazwyczaj obawy przed wolnym handlem były ograniczone do lewicy, dziś – jak informują badania Pew Research Center – osoby, które mówią, że umowy o wolnym handlu są szkodliwe dla Ameryki, zagłosują raczej na republikanów.
Problem nie ogranicza się do samego wolnego handlu. Chodzi o system polityczno-ekonomiczny, który nie jest zdolny ochronić ludzi przed minusami wolnego handlu, ale i nie potrafi podzielić się z nimi jego zyskami. Innymi słowy: to system, który jest ustawiony. Przeciwnicy establishmentu chcieliby wyrzucić wielkie pieniądze z polityki. Takie przynajmniej było założenie kampanii Sandersa. To także przemawia na korzyść Donalda „jestem tak bogaty, że nikt mnie nie kupi” Trumpa. Badanie YouGov i Economista wykazało, że 80% wyborców republikanów, których faworytem jest Trump, uważa obecność dużych pieniędzy w polityce za ważny problem, a podobny odsetek republikanów przebadanych przez Bloomberga sprzeciwia się decyzji ws. Citizens United [luzującej zasady finansowania kampanii wyborczych – przyp. JD].
Pozbycie się wielkich pieniędzy z polityki jest coraz ważniejszym postulatem w obu partiach. Sondaż „New York Timesa” i telewizji CBS News pokazał, że 84 procent [wyborców] demokratów i 81 republikanów chce fundamentalnie zmienić lub przebudować system finansowania kampanii wyborczych w naszym kraju. Sondaż w stanie Iowa wśród prawdopodobnych uczestników i uczestniczek prawyborów dał wyniki jeszcze bardziej jednoznaczne: 94 procent demokratów i 91 republikanów jest albo niezadowolonych, albo „wściekłych jak cholera” z powodu roli, jaką pieniądze odgrywają w dzisiejszej polityce.
Hillary Clinton nie musi przesuwać się do „środka”. Prawdę mówiąc, taki ruch może jej tylko zaszkodzić, jeśli zostanie odebrany jako odpuszczenie obietnic z prawyborów i próba przypodobania się demokratycznym szychom. Kandydatka Clinton powinna raczej zwrócić się przeciwko establishmentowi – podejmując mocne zobowiązanie dotyczące pozbycia się wielkich pieniędzy z polityki; zmieniając system tak, aby w końcu pracował dla wszystkich, nie tylko dla wybranych.
Hillary musi udowodnić, że autorytarny populizm Trumpa to niebezpieczna zagrywka, a najlepszym sposobem na skończenie z kapitalizmem oszustów jest wzmocnienie amerykańskiej demokracji.
**Dziennik Opinii nr 216/2016 (1416)