Jednym z najpoważniejszych błędów Europy było umieszczenie uchodźców i imigrantów w gettach, w których rodzi się ekstremizm.
Transkrypcja rozmowy, którą Amy Goodman przeprowadziła w programie Democracy Now! z Peterem Bouckaertem.
***
Amy Goodman: Tu program Democracy Now! , democracynow.org. Kontaktujemy się z Peterem Bouckaertem, dyrektorem pionu stanów kryzysowych w Human Rights Watch. Przez dziesięciolecia Bouckaert był korespondentem wojennym, a ostatnie kilka miesięcy poświęcił rozmowom z uchodźcami przybywającymi do Europy głównie z Syrii, Afganistanu i Iraku. Publikując wiadomości na Twitterze, Bouckaert pokazuje fakty z życia codziennego uchodźców uciekających przed przemocą w ojczyźnie. Był jedną z pierwszych osób, które udostępniły zdjęcia Alana Kurdiego, trzylatka z Syrii, który utonął w pobliżu tureckiej plaży. W zeszłym tygodniu Bouckaert odwiedził na kilka dni Nowy Jork. Rozmawialiśmy o kryzysie uchodźczym. Zaczął jednak od opisania kraju swojego pochodzenia, Belgii, i jej stolicy, Brukseli, a także tego, co określił jako „getta na marginesie” europejskich miast, w których żyje wielu migrantów. Mówił zwłaszcza o warunkach panujących w brukselskim Molenbeek, dzielnicy, z którą była związana część zamachowców odpowiedzialnych za ostatnie ataki w Europie.
Peter Bouckaert: Kilku spośród zamachowców wywodziło się z dotkniętego marginalizacją przedmieścia Brukseli, Molenbeek, gdzie – na to wygląda – zaplanowano ostatni atak i gdzie ułożono plany również wielu wcześniejszych zamachów. To także źródło dostaw broni – miejsce, w którym broń jest bardzo łatwo dostępna.
I myślę, że uczy nas to dwóch rzeczy. Po pierwsze – co jest też istotną lekcją dla Stanów Zjednoczonych – jeśli przyjmujemy uchodźców czy migrantów, bardzo ważne jest zintegrowanie ich z naszymi społeczeństwami, pomoc w nauczeniu się języka oraz udzielenie wsparcia niezbędnego do tego, by mogli się stać pełnoprawnymi członkami naszych zbiorowości. A jednym z najpoważniejszych błędów Europy, popełnionym kilkadziesiąt lat temu, było umieszczenie tych ludzi gdzieś na marginesie miast, w gettach, w których rodzi się ekstremizm. Oto dlaczego tak niebezpieczne są kroki podejmowane przez gubernatorów wielu amerykańskich stanów – jakkolwiek nie wolno im zamknąć drzwi przed uchodźcami (obowiązek ich przyjęcia nakłada prawo federalne), to mogą odmówić udzielania im wsparcia, którego ci potrzebują, by zintegrować się ze społecznościami, a to może się przełożyć na zagrożenie w przyszłości.
Powiedz coś więcej o Molenbeek.
Cóż, to okolica, w której łatwo zdobyć broń.
Dlaczego?
Dlatego że Belgia jest od dziesięcioleci centrum nielegalnego handlu bronią. To tradycyjne źródło dostaw zaopatrujących takie konflikty, jak na przykład wojna w Angoli. Handel zaowocował łatwą dostępnością broni. A to bardzo niebezpieczne, bo już za parę tysięcy dolarów można sobie kupić na czarnym rynku w Belgii kałasznikowa czy inne uzbrojenie będące na wyposażeniu wojska.
Czy zaskoczyły cię doniesienia o związku zamachowców z Paryża, części z nich, z Molenbeek w Brukseli?
Nie byłem szczególnie zaskoczony, ponieważ zajmuję się konfliktem w Syrii od lat, a w tej pracy mamy okazję zobaczyć, jak wielu ludzi z tych części Belgii i Francji przybywa do Syrii, by walczyć. I widzisz, tyle uwagi poświęca się fałszywemu paszportowi [po zamachach w Paryżu media donosiły o syryjskim paszporcie jednego z zamachowców – przyp. tłum.], podczas gdy Europa tak naprawdę bardziej powinna skupiać się na zmarginalizowanych muzułmańskich wspólnotach u siebie i starać się lepiej odpowiedzieć na ich potrzeby, zadbać o to, by młodzi ludzie otrzymywali wykształcenie i mieli dostęp do pracy, ponieważ w rzeczywistości większość sprawców paryskich ataków była obywatelami Francji – po części zamieszkującymi Molenbeek – którzy we Francji spędzili całe życie.
Nie wydaje mi się, żeby kogoś ruszali uchodźcy, dopóki słyszy liczby, milion czy tysiąc; musi dopiero usłyszeć historię pojedynczej osoby.
Racja, spotkałem tak wielu ludzi, a każdy miał swoją tragiczną, a czasami budującą historię. Poznałem wielu Syryjczyków, którzy odbyli tę podróż łodzią, a następnie pozostali w Grecji po to, by pomagać swoim rodakom przybijającym do brzegu. Ale jedną z osób, której doświadczenie szczególnie mnie poruszyło, jest lekarz z Syrii, doktor Ali Jabbour. Poznałem go jakieś dwa miesiące temu na Węgrzech, gdzie sypiał na ulicy. Wyobraź sobie, że spędziłaś cztery lata w Syrii, wydobywając ludzi z gruzowisk i ratując im życie w szpitalu, jesteś bohaterem, naprawdę nim jesteś – po czym w tej tułaczce doświadczasz najgłębszego upokorzenia. Napisałem o nim, a w ostatniej linijce artykułu informowałem, że jest teraz w Austrii, o jeden krok bliżej realizacji swojego marzenia, by kontynuować studia medyczne w Niemczech.
Skontaktował się ze mną już z Niemiec i powiedział: „Właściwie to ta ostatnia linijka nie mówi prawdy, bo moim marzeniem jest być znowu w Syrii”.
Opowiedz o jego podróży. Jak ludzie opuszczają Syrię?
Większość musi zdobyć pieniądze na podróż sprzedając swoją ziemię i dom, i zapożyczając się u sąsiadów i rodziny, . Muszą zapłacić szmuglerom niewiarygodne kwoty. Następnie przekraczają granicę z Turcją, często nielegalnie, przekradając się przez ogrodzenia z drutu kolczastego, po czym muszą dostać się do przemytników, którym zapłacą co najmniej 1200 dolarów, niekiedy dużo więcej, za to, że ci wepchną ich na jedną z łodzi. Wszyscy słyszą, że przeprawa będzie bezpieczna, że w łodzi popłynie 30, 35 osób. Ale kiedy docierają na wybrzeże, na łodziach upycha się po 55, po 60. Szmuglerzy mają broń, żeby zmusić ludzi, by wsiedli na łodzie. Nikt nie kieruje statkami. Jednemu z uchodźców daje się do obsługi silnik takiej gumowej łodzi i w ten sposób wypływają w morze. Wiele takich statków psuje się w trakcie przeprawy i dryfuje przez długie godziny. Rozmawialiśmy z ludźmi, którzy spędzili na morzu nawet dwa dni. Czasami łodzie atakują samozwańcze straże obywatelskie.
Dokąd płyną?
Wyruszają z wybrzeża Turcji i płyną na greckie wyspy. Liczby rosną lawinowo. W lipcu na wyspę Lesbos przybyły 24 tysiące ludzi. W sierpniu nowych przybyszów było nawet 50 tysięcy. We wrześniu 111 tysięcy.
Czyli jak wielu w przeliczeniu na dzień?
Być może nawet 5 czy 8 tysięcy dziennie. Czyli sto łodzi.
Sto łodzi.
Możesz sobie to policzyć. Jak policzyłem wyszło mi, że przemytnicy zarobili ponad 100 milionów dolarów na nieszczęściu ludzi.
I co się dzieje, kiedy już dotrą na Lesbos? Co potem?
Wielu z nich myśli, że ich podróż, jej najgorsza część, dobiegła końca z chwilą dotarcia na Lesbos. Ale tak naprawdę ich cierpienie tutaj dopiero się zaczyna. Kiedy lądują na plaży, mokrzy i często wyziębieni, pomagają im wolontariusze. Dostają od nich suche ubrania, jeżeli są dostępne. A później trafiają do tych koszmarnych obozów, doszczętnie przepełnionych, w których trudno o dach nad głową czy jedzenie, w których zmuszeni są czekać całymi dniami na dokument rejestracyjny, żeby móc popłynąć do Aten. A potem dalej śpią pod gołym niebem, dzieci też (niesamowite ile dzieci, niemowląt uczestniczy w tej odysei!), dzień za dniem, dopóki nie dotrą do Niemiec.
To prawdziwy skandal, że borykamy się z tym kryzysem od pięciu miesięcy – nie, od roku – on narasta, a nie doczekaliśmy się zorganizowanej odpowiedzi ze strony Unii Europejskiej, zarówno jeśli chodzi o spójne polityki uchodźcze, jak o ratowanie ludzkiego życia na morzu czy wreszcie o pomoc humanitarną. To nie jest zadanie, któremu nie da się sprostać.
OK, mówimy o nawet 8 tysiącach osób dziennie, a to robi wrażenie ogromnej liczby, jednak na co dzień radzimy sobie organizacyjnie z tłumami tej wielkości przy okazji koncertów rockowych, meczów piłki nożnej.
Mamy moce mogące sprostać potrzebom tych ludzi i sprawić, by ich podróż przebiegała w znacznie bardziej ludzkich warunkach, ale tego nie robimy. […]
***
Peter Bouckaert – pracuje dla Human Rights Watch w Brukseli.
Źródło: Democracy Now! / CC. Tłumaczenie Mikołąj Denderski.
**Dziennik Opinii nr 86/2016 (1236)