Co się dzieje, gdy głos przestaje być nośnikiem słów? Co z sobą niesie, jeśli nie sens?
Żeby odpowiedzieć na te pytania, amerykańscy naukowcy… Stop. Wcale nie amerykańscy i wcale nie naukowcy. Tym razem eksperymenty prowadzili dzielni i upaleni producenci muzyczni i realizatorzy dźwięku z Jamajki. No dobra, może nie wszyscy byli upaleni. King Tubby, jeden z pionierów muzyki dubowej, nie palił w ogóle i nie pozwalał też, by ktoś inny palił w jego studiu. Tak samo jak Errol Thompson, realizator muzyki takich tuzów, jak Bob Marley, Augustus Pablo i Burning Spear. Z drugiej strony inni jamajscy magicy konsolety studyjnej nie stronili od dżointów. Najbarwniejszym przykładem jest naturalnie kosmita Lee Perry. Inny, Scientist, następująco opisał swoje wczesne doświadczenia z marihuaną: „Kiedy pierwszy raz zapaliłem spliffa, zacząłem słyszeć muzykę w inny sposób”.
„Słyszeć w inny sposób” – oto właśnie sens dubu, rozumianego zarówno jako gatunek muzyczny, jak i jako skrzynka z narzędziami – przeróżnymi efektami i technikami studyjnymi – służącymi zmianie percepcji.
Za ich pomocą producenci i realizatorzy zamieniali rootsowy puls na coś zupełnie innego, przestrzenną, medytacyjną otchłań. Te wariacje na temat reggae’owych przebojów nazywano wersjami. „Każda z nich otwierała umysł słuchacza na nowo” – mówił bliski współpracownik Tubby’ego.
Jednym z wytrychów do otwierania świadomości było manipulowanie wokalami. Można było je wyciszyć, zapętlić albo zamknąć w nieskończonym cyklu powtórzeń dzięki przepuszczeniu głosu przez efekt taśmowego echa. Dzięki tym zabiegom muzyka nabierała zadziwiająco emocjonalnego wymiaru, tak jakby odcieleśniony głos cudem złapany przez studyjną aparaturę mógł wreszcie wyrazić coś głębszego, niż umożliwia mu to język. Dla przykładu w oryginale Say So Paula Blackmana to typowa rootsowa piosenka miłosna, w zdubowanej przez Tubby’ego wersji zaś to portal do innego wymiaru. Porozbijane na fonemy słowa mkną jak cząstki w akceleratorze, a to, co pozostaje, to głębia, przestrzeń i pustka, którą każdy może wypełnić, czym tylko chce.
Dziś dub spowszechniał i nie ma już tej samej siły rażenia, co w latach 70. Właściwie to oczywiste, minęło sporo czasu, a narzędziownia gatunku upowszechniła się i skostniała. Z drugiej strony gdy dubowe techniki zastosuje się konsekwentnie i z wyczuciem, rezultaty wciąż bywają mistyczne. Tak jak na hip-hopowym albumie dwóch producentów, Noona i Hattiego Vattiego, HV/NOON. No tak, hip-hopowym, bo też od lat 70. wiadomo, że materiałem bazowym dla dubu nie musi być reggae. Ten wirus może zarazić i inne gatunki: disco, postpunk czy muzykę taneczną. Na HV/NOON ślady infekcji słychać już od otwierającego album 1%. Ziemiste tło z wibrującego basu jest bazą dla interesujących brzmieniowych drobin zanurzonych w głębokim pogłosie. Przestrzeni i powietrza jest tu tak dużo, że aż ma się wrażenie, że muzyka naprawdę oddycha. Wszystko nosi też wyraźne ślady fascynacji latami 80., w szczególności przemyślnymi grami studyjnymi i prostymi, ale emocjonalnymi melodiami wydobywanymi z syntezatorów. U obu producentów te inspiracje nie są zresztą niczym nowym. Noon nawiązał do lat 80. choćby na Muzyce poważnej nagranej z Pezetem. Hatti Vatti z kolei swój najlepszy numer z płyty Worship Nothing zatytułował Treasure. Tak samo nazywał się trzeci album Cocteau Twins. Być może to tylko zbieg okoliczności, ale te eleganckie, melancholijne pasaże naprawdę przywodzą na myśl muzykę zespołu Elizabeth Fraser.
Szkoda tylko, że całej tej inwencji i spontaniczności w warstwie kompozycyjnej nie towarzyszy równa troska o rytm. Muzyce, w którą wtłoczono taką ilość powietrza, przydałby się równie „nieważki” rytm. Tymczasem zamiast tego dostajemy dość tradycyjne hip-hopowe podziały, zbyt monotonne by zaciekawić i zbyt mało wywrotowe, by wyrwać pojawiających się gościnnie raperów z rutynowego flow. Ci więc dostosowują się i mówią z grubsza o tym co zawsze, tak samo jak zawsze. Eldo po raz kolejny przedstawia gnostycką wizję świata, w którym to co rzeczywiste jest gdzie indziej. O.S.T.R. nawija o Bałutach, Małpa wchodzi w rolę wrażliwca, Hades – w klasycznego hip-hopowca, który może rymować o superpupie i o kosmosie. Co zresztą wychodzi mu całkiem nieźle. Zdecydowaną pomyłką jest za to numer z Misią Furtak. Chętnie usłyszałbym dobrą piosenkę wyprodukowaną przez ten duet, ale to z pewnością nie jest ta piosenka. Już po jednym przesłuchaniu czeka się na nią tak jak na pukanie do drzwi w trakcie seksu.
Ale jest na tej płycie numer, który unieważnia wszystkie te wątpliwości i zarzuty. To Heimat z Jotuzem, czyli jednym z MC’s z pamiętnego Grammatika. „To już kilka lat mija jak skończyłem nawijać” – zaczyna i równocześnie zagarnia światło ze wszystkich reflektorów. Na tle przestrzennego podkładu przerywanego od czasu do czasu metalowymi blastami Jotuze pokazuje, jak dobrze zrobić hip-hopową nostalgię. Choć opowiada o przeszłości, wiadomo, że liczy się dla niego tylko przyszłość, a wszystko to bez grama sentymentu czy resentymentu. Nie da się tego nie docenić.