Ta mieszanka wszystkiego, co najgorsze w muzyce tanecznej, wciąż się sprzedaje. I to jak! Ale ten karnawał się skończy.
Czy ktoś pamięta, dlaczego hip-hop w 1996 roku był dziadowski? W razie czego służę odpowiedzią: „It’s the money!”. W roku 2013 to samo dotyczyło EDM-u – muzyki, która zawładnęła amerykańskimi, choć nie tylko, parkietami i festiwalowymi klepiskami. EDM, czyli electronic dance music, to mieszanka wszystkiego, co najgorsze w muzyce tanecznej – powtarzalnych naiwnych melodii wesołych jak wieczorynka, kwadratowego rytmu, który nie wzruszy waszych bioder, świdrującego basu, który brzmi jak cegła wrzucona do malaksera. A jednak jakimś cudem ta kartonowa muzyka się sprzedaje. I to jeszcze jak! Mówi się, że cała scena jest warta nawet 4,5 miliarda dolarów. Skąd się wzięła ta zawrotna kwota?
EDM-owe single znakomicie radzą sobie na listach przebojów. Tydzień w tydzień w pierwszej dziesiątce listy Billboardu zawsze znajdzie się jakiś EDM-owy hit. Teraz straszą Pitbull z KeShą i – Avicci (oba hity zresztą są doskonale skalkulowane na podbijanie amerykańskich list przebojów – syntetyczne dźwięki z latpopa mieszają ze swojskim country).
Z roku na rok rośnie też sprzedaż singli, przede wszystkim w formacie cyfrowym – dla muzyki tanecznej wzrost jest o wiele szybszy niż dla rocka, country, R&B i hip-hopu. Ale to nie przeboje są magnesem na pieniądze. Prawdziwa gotówka jest tam, gdzie ich słuchacze – na festiwalach i w wielkich klubach Las Vegas. Te pierwsze nastawiają się na młodszych, te drugie – na starszych. Jednak obie publiczności są żyłowane, jak tylko się da. Oczywiście w miarę możliwości.
W Las Vegas już żeby wejść do klubu, trzeba wydać niezłe pieniądze. W Marquee, jednym z większych klubów Vegas o powierzchni ponad 5,5 tys. metrów kwadratowych, za rezerwację stolika przy jednym z czterech parkietów trzeba zapłacić od tysiąca do dziesięciu – w zależności od nocy. Za butelkę wódki Grey Goose, która w sklepie kosztuje 45 dolarów, zapłacicie 950 dolarów. Za trzydziestolitrową butelkę szampana moglibyście zaś kupić dom: to 250 tysięcy.
Devin Friedman, dziennikarz „GQ”, który napisał reportaż o Marquee, wylicza legendy, które krążą o klubie. Oczywiście wszystkie wiążą się z pieniędzmi, fruwającymi w powietrzu albo wydawanymi swobodnie jak w Monopolu. „Pitbull wyrzucał tu dziesiątki tysięcy dolarów, jak konfetti. Kim Kardashian dostała 100 tysięcy za urządzenie imprezy urodzinowej. Indonezyjski książę zostawiał w klubie po 90 tysięcy dziennie przez kilka tygodni z rzędu. Żył niedaleko, przychodził do klubu w kapciach”.
I tu dochodzimy do prawdziwej miary sukcesu EDM-owego singla. „W popie wskaźnikiem popularności jest to, ile razy piosenka pojawi się w radiu – tłumaczy will.i.am. Joshowi Eelsowi z „New Yorkera”. – W krainie DJ-ów liczy się, ile taki singiel sprzedał alkoholu”. Co ciekawe, w krainie DJ-ów niezbyt liczy się taniec. „W ogóle nie powinni tego nazywać muzyką taneczną – ciągnie will.i.am. – Lepsza nazwa to muzyka do picia i patrzenia na DJ-a”.
Żeby być menadżerem megaklubu, trzeba wierzyć w dobrą karmę pieniędzy – im więcej wydasz, tym więcej do ciebie wróci. Przynajmniej tak to wygląda. W roku 2012 dziesięć największych klubów Las Vegas miało ponad 700 milionów dolarów przychodu. Jednak nawet tak duże kwoty nie gwarantują zysku. Konkurencja jest olbrzymia, więc żeby się wyróżnić, kluby inwestują w ściany ekranów LED-owych, najdroższe projektory, nagłośnienie. Do tego dochodzą też zawrotne gaże, które inkasują DJ-e. Stawki są nieprzyzwoite. Klub Wynn płaci Afrojackowi 150 tysięcy dolarów za noc, Skrillex dostaje 250 tysięcy. W dodatku gaże idą w górę, bo kluby podkupują sobie DJ-ów. Szczególnie ostro na tym polu gra nowy klub Hakkasan, którego właścielem jest szejk Mansour bin Zayed Al Nahyan. Ten sam, który pięć lat temu kupił sobie Manchester City. Do tej pory wydał na Hakkasan ponad 100 milionów dolarów. Spora część tych środków poszła na transfery. W megaklubie Calvin Harris będzie inkasował około 300 tysięcy dolarów za noc, podobne pieniądze otrzyma Deadmau5. Klub oferuje też inne atrakcje dla DJ-ów: maybacha z szoferem, dostęp do prywatnego odrzutowca, dwupiętrowy apartament z lokajem. Hakkasan starał się podkupić Afrojacka (250 tysięcy), ale ten wykazał się nieczęstą w tym biznesie lojalnością.
Fantastyczne jest też to, w jaki sposób ustalane są te stawki. Menadżerowie klubu Wynn posługują się na przykład wzorem, w którym do zmiennych zaliczają się m.in. liczba instagramowych fanów danego DJ-a i prognoza pogody.
Podobny finansowy boom przeżywają też festiwale. Niedawno Live Nation Entertainment, amerykański gigant branży rozrywkowej, wykupił połowę udziałów Insomniac Events, organizatora Electric Daisy Carnival, największego festiwalu muzyki elektronicznej na świecie. Inny rozrywkowy potentat, SFX Entertainment, wykupił niedawno firmę ID&T, organizatora elektronicznych festiwali, takich jak Sensation, Mysteryland, Q-Dance i TomorrowLand. Ta przyjemność kosztowała Roberta F.X. Sillermana – właściciela SFX – 130 milionów dolarów. Ale to nie jedyna głośna inwestycja Sillermana; biznesmen, świeżo nawrócony na „kulturę muzyki elektronicznej”, wykupił też Electric Zoo Festival i serwis Beatport – największy internetowy sklep z muzyką dla DJ-ów. Stać go, bo SFX niedawno z powodzeniem weszła na giełdę. W pierwszej ofercie publicznej spółka zebrała 260 milionów dolarów kapitału.
Co to wszystko oznacza? Przed nami dwa scenariusze, oba niezbyt dobre. Pierwszy: coraz bliższy sojusz muzyki elektronicznej z wielkimi pieniędzmi przyniesie jeszcze więcej koszmarnej muzyki, zachowawczych festiwali i innych cynicznie korporacyjnych przedsięwzięć w stylu „współpracy Deadmau5 ze Space Invaders – innowacyjnego projektu, dzięki któremu klasyczna marka zaistnieje w ultranowoczesnej sferze” (to akurat wyimek z prawdziwej informacji prasowej) albo setu DJ-skiego w kosmosie (autorem tego wspaniałego pomysłu jest Afrojack). Drugi to pęknięcie bańki.
Branża przypomina bowiem Willy’ego Kojota, który jeszcze biegnie, ale już za chwilę spojrzy pod nogi i zorientuje się, że zamiast gruntu zostało samo powietrze.
Karnawał pewnie jeszcze trochę potrwa – w końcu zostało jeszcze dużo dziewiczych rynków, w tym Ameryka Południowa i Afryka – ale pieniądze kiedyś się skończą, dla muzyki tanecznej będzie to twarde lądowanie. Zresztą nie tylko dla tej radiowej i najdroższej, na kryzysie ucierpią też bardziej wartościowi twórcy.
A na razie starajcie się uważać na siebie, żebyście przypadkiem nie oberwali jakimś dropem.