Świat

Związkowcy, prawnicy i deweloperzy? Chinatown nie potrzebuje tych złodziei

Z nowojorskiego Chinatown pisze Dawid Krawczyk.

Wing ma wyraziste poglądy. Związkowcy? Złodzieje, nic nie robią dla pracowników. Aktywiści? Szukają tylko roboty w związkach. Poczują kasę i już lecą. Progresywni politycy? Daj spokój, sami reakcjoniści. Lewica? Proszę cię, w Stanach nie ma żadnej lewicy. Deweloperzy? Mafia. Prawnicy? Ta sama mafia. A centra pracownicze? No, o tym, to możemy porozmawiać.

***

Umówiłem się z Wingiem Lamem, żeby opowiedział mi o centrum pracowniczym z nowojorskiego Chinatown. Wing ma sześćdziesiąt siedem lat, posiwiałe włosy i ponad trzy dekady doświadczenia w organizowaniu chińskich pracowników w Nowym Jorku. Urodził się w Chinach, w Tiencin. Do Stanów przyleciał mając 17 lat. Na początku lat 80. pracował w sweatshopie [fabryce, w której robotnicy pracują za bardzo niskie płace, w warunkach zagrażających ich zdrowiu – przyp. DK], produkował ubrania. Próbował założyć niezależny związek zawodowy, ale związek nie spełnił jego oczekiwań. Szukał innego sposobu, żeby zorganizować ludzi w fabryce.

W 1979 powstaje Chinese Staff and Workers’ Association (Stowarzyszenie chińskich pracowników i robotników) – pierwsze centrum pracownicze w Stanach. Zakładają je chińscy imigranci zatrudnieni w barach i restauracjach. Bardzo szybko dołączają do nich pracownicy innych sektorów, a wśród nich Wing Lam.

Dzisiaj CSWA jest jednym z kilkuset centrów pracowniczych w Ameryce. Centra nie są ze sobą połączone instytucjonalnie. Trudno powiedzieć, czy łączy je jakaś wspólna idea. Wing jeszcze przed spotkaniem powiedział mi przez telefon, że jak chcę rozmawiać o „ruchu centrów pracowniczych”, to nie mamy o czym mówić, bo żadnego ruchu nie ma. Są tylko po prostu centra, każde sobie.

Jedno z nich, Chinese Staff and Workers’ Association, mieści się na dolnym Manhattanie, przy Grand Street 345, na granicy między dzielnicami Lower East Side i Chinatown. Łatwo je znaleźć. Nad drzwiami czteropiętrowej niebieskiej kamienicy wiszą dwa żółto-czerwone szyldy, jeden po angielsku, drugi po chińsku. Do CSWA wchodzi się z ulicy. To i dobrze, i źle – jak dowiaduje się później od Jei, członkini zarządu CSWA. Kiedyś centrum wynajmowało lokal na Brooklynie, do wejścia można było dostać się tylko przez strome metalowe schody schowane w wąskiej alejce. Wielu pracownikom to odpowiadało, bo ich szefowie nie widzieli, że do nas przychodzą – powie mi Jei.

Siedziba CSWA przy Grand Street 345 w Nowym Jorku

***

– Zawsze macie otwarte w niedzielę? – pytam Winga.

– Tak, zawsze. W ciągu tygodnia ludzie często harują od rana do nocy. Niedziela teoretycznie powinna być wolna. Ale teraz jest tak, że każdy ma wolne innego dnia.

Pytam Winga, na czym w zasadzie polega działalność centrum pracowniczego. Żebym lepiej zrozumiał, sugeruję, że może opowie mi, czym różni się od tradycyjnego związku zawodowego. Za chwilę zorientuję się, że nie była to chyba najlepsza sugestia.

Wing podwija rękawy swojej kraciastej koszuli, palcem poprawia okulary i poirytowany zaczyna: Dlaczego zawsze mamy określać się w relacji do związków zawodowych? Centrum pracownicze to nie związek zawodowy. To coś zupełnie innego! Tutaj w Ameryce ludzie po prostu przyjęli za coś pewnego, że istnieje tylko jedna słuszna droga organizacji pracowników, związki zawodowe. A wszystko inne to są jakieś wymysły. To nieprawda! Dla związku jesteś tylko pracownikiem, zatrudnionym przez jakąś firmę. U nas w Chinese Staff wiemy, że życie ludzi nie kończy się na pracy. Nasi członkowie oprócz tego, że są pracownikami, są też mieszkańcami tej dzielnicy, klientami okolicznych sklepów, matkami, ojcami. A tak poza tym, są ludzie, którzy pracują, ale nie są zatrudnieni – zajmują się domem, albo opiekują rodzicami. Czy to jest gorsza praca? Praca jak każda inna. My o tym pamiętamy, a związki nie, nawet te, co są rzekomo progresywne.

Mieszkańcy Chinatown czekają na autobus. fot. Betty Tsang (cc) flickr.com

Dla Winga związki zawodowe to siedlisko korupcji, rasizmu i uprzedzeń wobec imigrantów. Byłem zainteresowany, czy mój rozmówca prowadzi osobistą krucjatę przeciwko związkowcom, czy to raczej powszechne nastawienie wśród działaczy centrów pracowniczych. Zapytałem o to E. Tammy Kim, dziennikarkę Al Jazeery America i prawniczkę, która współpracowała ze środowiskiem centrów pracowniczych przez blisko dziesięć lat.

– No, na pewno nikt nie będzie opowiadał o związkach zawodowych z taką pasją jak Wing – śmieje się Tammy. – Ale centra pracownicze są zazwyczaj bardziej radykalne od związków i nie boją się ich krytykować. I w dużej mierze mają rację. Żeby zrozumieć różnicę między związkami, a centrami pracowniczymi wystarczy spojrzeć, kto przewodzi jednym i drugim. Elita związkowa to zadowoleni z siebie biali mężczyźni. Zarzuty o rasizm i seksizm pod ich adresem są jak najbardziej uprawnione. Liderki centrów pracowniczych to zazwyczaj kobiety, imigrantki. Trudno też zapomnieć, że związki zawodowe poparły reformę migracyjną Reagana z ’86 roku. Teraz największe centrale związkowe uważają, że to był błąd, ale prawo dalej obowiązuje.

Wing nie ma zamiaru zapominać żadnych win związkowcom. A już na pewno nie wsparcia dla prawa z ’86 roku. Nie przebiera w słowach, mówi zdecydowanie.

– To jest prawo, które zrobiło z imigrantów niewolników! – uderza palcem wskazującym o stół. W całym pakiecie reform z 1986 najbardziej szkodliwy, zdaniem Winga, jest zapis o karach dla pracodawców za zatrudnianie nieudokumentowanych imigrantów. Według szacunków w Stanach Zjednoczonych mieszka około 12 milionów imigrantów nieposiadających stosownych dokumentów. Gdzieś pracują. Pracodawcy zatrudniając ich łamaliby prawo, dlatego oferują im pracę na czarno, w ukryciu i nierzadko w niebezpiecznych warunkach. A co najważniejsze, za dużo niższą płacę niż na legalnym rynku. – Świadomie używam słowa niewolnictwo. Kapitalizm ma rzekomo polegać na tym, że możesz sprzedawać swoją pracę w sposób wolny i nieskrępowany. A to prawo to uniemożliwia – wyjaśnia Wing. Chinese Staff and Workers’ Association stawia sobie za cel zniesienie prawa z 1986 roku.

Sklep rybny w nowojorskim Chinatown. fot. Kim Ahlström (cc) flickr.com

Mało kto z CSWA emocjonuje się wysokością płacy minimalnej, co z początku wydało mi się zaskakujące. – Nawet niech ustalą, że będzie 15 dolarów, tak? I co nasi ludzie będą mieli z tych 15 dolarów, powiedz mi. I tak nie dostają obecnej płacy minimalnej, bo pracują na czarno, albo pracodawcy po prostu obcinają im pensję. Zarabiają przeważnie kilka dolarów na godzinę. Więc jedyne, co będą mieli z podniesienia płacy minimalnej, to wyższe ceny i droższy czynsz.

Musimy walczyć o to, żeby wszyscy pracownicy byli równi! Inaczej, reformy jednym pomogą, a drugich jeszcze bardziej ściągną na dół! – podkreśla Wing wiecowym tonem.

– A z jakimi problemami przychodzą do was ludzie? Czego oczekują? – pytam.
– Jeśli chodzi o stricte pracownicze problemy, to najczęściej chyba o kradzieże wypłat. Umówili się z pracodawcą na jakaś stawkę, a przy wypłacie dostają mniej.
– I co możecie wtedy zrobić?
– Dwie rzeczy. Iść do sądu i zorganizować pikietę. Ta druga jest chyba ważniejsza, bo nawet jak wygrasz w sądzie, to jeszcze musisz odzyskać te pieniądze. A pracodawcy tak się wycwanili, że zawsze okazuje się, że nie mają z czego zapłacić odszkodowań. Przed sądem to oni są biedni jak mysz kościelna. Wtedy trzeba przejść do działania.

Działanie polega na tym, że członkowie CSWA biorą do rąk transparenty i idą pod firmę, która oszukała pracowników. Reagują nie tylko w przypadku kradzieży pensji. W październiku 2015 pracownicy z restauracji Grand Harmony w Chinatown założyli związek zawodowy. Reakcją właścicieli było zamknięcie restauracji. Nie oznaczała to jednak końca walki ze strony zwolnionych pracowników. – Nas nie interesuje, kto jest właścicielem. To też było miejsce pracy tych pracowników, więc jak przyszedł nowy właściciel, to poszliśmy z nim porozmawiać. Jeżeli otworzyłby restaurację nie zatrudniając zwolnionych pracowników, musiałby liczyć się z tym, że od pierwszego dnia miałby pod wejściem pikietę. Zgodził się na nasze warunki – Wing opowiada nie ukrywając dumy.

– Ale ile może trwać taka pikieta? – dopytuję.
– Długo.
– Miesiąc, dwa?
– Najdłuższa trwała sześć lat – Wing odchyla się na krześle rozweselony. – No, oczywiście nie pikietowaliśmy odziennie – dodaje.

***

Centra pracownicze powstały po to, żeby dać imigranckim pracownikom narzędzia do walki o swoje prawa. Ze względu na to, że założone zostały z myślą o ludziach „poza systemem”, same działają w znacznie mniej uregulowany sposób, niż związki zawodowe. Nie są ograniczane przez National Labor Relations Act, dlatego żeby zwołać pikietę nie potrzebują wszystkich tych formalności, które musi przejść związek przed strajkiem. Mają też możliwość organizowania tzw. „pośrednich bojkotów” – akcji wymierzonych przeciwko firmom współpracującym z pracodawcą. Amerykańskie prawo zabrania tego typu działań związkowcom, pozbawiając ich tym samym potężnej broni w czasach powszechnego outsourcingu.

Poranek na Chinatown w Nowym Jorku. fot. Steven Pisano (cc) flickr.com

Ale centra pracownicze, jak lubi podkreślać Wing, to nie tylko miejsca, w których załatwia się spory z pracodawcami. Do CSWA można przyjść na zajęcia z angielskiego, chińskiego, a nawet na karaoke. – Jesteśmy trochę taką lokalną świetlicą – powiedziała mi Jei Fong z CSWA. Ludzie z centrów pracowniczych są na bieżąco z problemami dzielnicy. Na Chinatown mieszkańcy najczęściej mówią o rosnących czynszach i obawach związanych z gentryfikacją dzielnicy, na której się wychowali.

Umawiam się z JoAnn Lum z centrum pracowniczego National Mobilization Against Sweatshops (Ogólnokrajowa mobilizacja przeciwko sweatshopom), żeby opowiedziała mi trochę więcej o tym, z czym mierzy się dzisiaj Chinatown. Spotykamy się w siedzibie NMASS, zaraz obok CSWA, w tej samej niebieskiej kamienicy.

– Jak to z wami jest? Jesteście częścią Chinese Staff and Workers’ Association czy osobną organizacją?

– Powiedzmy, że jesteśmy organizacją siostrzaną. Mamy wspólną historię, bardzo dużo współpracujemy, ale NMASS i CSWA to dwa różne centra pracownicze. Napijesz się herbaty ze mną? – odpowiada JoAnn i proponuje, żebyśmy poszli do pokoju w głębi biura.

Siadamy przy stole, obok perkusji. Dowiaduje się później, że kilku członków NMASS założyło kapelę i grają pracownicze protest-songi, nazywają się Sick Leave, czyli Zwolnienie Lekarskie. JoAnn siada naprzeciwko mnie. Jest kilka lat młodsza od Winga. Ogrzewa kubkiem herbaty dłonie ubrane w wełniane rękawiczki bez palców. – Ta czapka, szalik i rękawiczki, to dlatego, że coś mnie bierze chyba. Nie chcę się rozchorować – tłumaczy. Pyta, skąd się wziąłem tutaj w Chinatown. Odpowiadam, że z Polski. JoAnn pokazuje mi wycinek z polonijnej gazety z Nowego Jorku, który wisi za moimi plecami na ścianie, pośród innych gazet. Dostrzegam tytuł: Zapomniane ofiary 11 września.

Strefa zero. Zdjęcie wykonane 17 sierpnia 2001 roku przez żołnierza marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych,  Erica J. Tilforda

– Współpracowaliśmy kiedyś z Polakami, którzy sprzątali dzielnicę po zamachach z 11 września. Pomagaliśmy im uzyskać odszkodowania – wspomina JoAnn. Czytam na pożółkłym już lekko arkuszu, że tydzień po zamachach Agencja Ochrony Środowiska oświadczyła, że powietrze w Strefie Zero jest zupełnie czyste. Kilka akapitów dalej jest fragment o ponadprzeciętnej ilości nowotworów i chorób płuc u strażaków, ratowników i robotników pracujących na terenie World Trade Center. Centrum pracownicze, w którym siedzę z JoAnn znajduje się w odległości dwóch kilometrów od Strefy Zero. – Miesiącami w Chinatown uniosło się toksyczne powietrze, a wszyscy zapewniali nas, że wszystko jest w porządku. Nikt nie zwróci zdrowia tym robotnikom, ale odszkodowania im się należą – dodaje.

Pytam JoAnn, czy w Chinatown jest od zawsze. Nie jest. Pochodzi z Los Angeles, z rodziny chińskich imigrantów. Ojciec z początku pracował na zmywaku, ale, można powiedzieć, że ostatecznie udało mu się dojść do poziomu klasy średniej – został pracownikiem społecznym. Matka pracowała w biurze, jako urzędniczka. – Więc wiesz, mocno zakorzeniony miałam ten mit, że ciężką pracą ludzie się bogacą. Przyjeżdżasz, uczysz się języka, zdobywasz wykształcenie i wspinasz się po tej drabinie do góry. Tak działa Ameryka! – śmieje się gorzko powracając do tych wspomnień.

Na początku lat 80. JoAnn przyjechała do Nowego Jorku. Skończyła studia, dostała pracę jako dziennikarka. Pytam, gdzie pracowała. Niechętnie odpowiada, że uprawiała najgorszego rodzaju dziennikarstwo. Widzę, że wstydzi się trochę, ale dopytuję o redakcję. – W „TIME Magazine” – mówi w końcu. – Ale to było coś paskudnego po prostu. Maszynka propagandowa, a oni nazywali to dziennikarstwem. Bardzo to było smutne, ta świadomość, że jestem częścią tego przemysłu.

Skrzyżowanie Grand Street i Bowery Street, Chinatown, Nowy Jork. fot. DeShaun Craddock (cc) flickr.com

– Rzuciłaś pracę w „TIME” i zaczęłaś organizować pikiety?
– Powiedzmy. Ale nie tak od razu. Jeszcze kiedy pracowałem jako dziennikarka zaczęłam udzielać się w CSWA jako wolontariuszka. Uczyłam angielskiego, ciągle wierząc, że jak poznasz język, zdobędziesz wykształcenie, to możesz piąć się w górę. Pracownicy z Chinese Staff namówili mnie w końcu, żebym poszła z nimi na pikietę. Ludzie protestowali, bo okradziono ich z pensji. Poszłam. To było coś. Rozwaliło mnie to doświadczenie.
– Dlaczego?
– Bo to byli Chińczycy, którzy z dumą stali naprzeciw swojego szefa, domagając się swoich praw. Pamiętam, że w tamtych czasach jakaś część mnie wstydziła się tego, że sporo moich bliskich pracowało w tych straszliwych warunkach w sweatshopach i knajpach i nic z tym nie robili. Miałam zakodowane, że my Chińczycy po prostu bardzo ciężko pracujemy i jakoś to będzie. A tam zobaczyłam ludzi, którzy krzyczeli, machali transparentami. Miałam dla nich tyle szacunku, w ich działaniach było tyle godności. I dotarło do mnie, że za nic w świecie nie miałabym odwagi sprzeciwić się tak swojemu szefowi.

JoAnn Lum podczas pikiety przeciwko kradzieżom wypłat. Nowy Jork, 5 maja, 2015. fot. NMASS

Po tej pikiecie JoAnn przychodziła do centrum pracowniczego znacznie częściej. Chociaż przyznaje, że wciąż uważała wtedy, że pomaga słabszym, robotnikom, a jej ich problemy nie dotyczą, w końcu była dziennikarką poczytnego magazynu. – Kilka lat mi zajęło zaakceptowanie tego, że sama też jestem pracownicą. Do tego stopnia miałem namieszane we łbie. Ten system tak działa, każe ci myśleć, że jesteś ponad innymi. Sporo musiałam się oduczyć, zapomnieć te mity, których nasłuchałam się w szkole, od rodziców – mówi JoAnn. Musimy zrobić przerwę na kolejną ciepłą herbatę. Ciągłe mówienie jest jednak wymagające dla jej obolałego gardła.

***

National Mobilization Against Sweatshops powstał w 1996 roku. Wokół CSWA zaczęło gromadzić się coraz więcej wolontariuszy z różnych środowisk, nie tylko Chińczyków. Chcieli działać i zauważali, że problemy chińskich pracowników dotykają również innych imigrantów, zwłaszcza Latynosów. Dlatego wszystkie materiały NMASS są dwujęzyczne – po angielsku i po hiszpańsku.

W latach 90. politycy partii demokratycznej sporo mówili o wyzysku poza granicami Ameryki. Wszyscy wiedzieli o robotnikach ze sweatshopów w Chinach i Indiach. Ale nikt nie chciał przyjąć do wiadomości, że takie same fabryki są w piwnicach na Brooklynie.

– To był nasz główny cel, wtedy w 1996. Wbić ludziom do głów, że w Ameryce też działają sweatshopy. Nikt nie powinien pracować w takich warunkach – mówi JoAnn.
– A dzisiaj, dwadzieścia lat później, czym się zajmujecie?
– Najwięcej czasu poświęcamy teraz kampanii przeciwko wysiedleniom z Chinatown – odpowiada JoAnn, popijając gorącą herbatę. Symbolem tej walki są protesty przeciwko budowie wieżowca Extell. Na razie widnieje tylko na deweloperskich wizualizacjach. Ma stanąć tuż obok Mostu Manhattańskiego, 71-piętrowa konstrukcja ze szkła i metalu, jak podają materiały promocyjne, ma piąć się w górę do 240 metrów nad ziemią. Wszystkie budynki wokół przewyższałaby co najmniej czterokrotnie. W listopadzie, kiedy rozmawiałem z JoAnn, plac budowy działał na pełnych obrotach, wylane zostały już fundamenty.

Marsz przeciwko gentryfikacji Lower East Side i Chinatown. Film autorstwa Zishuna Ninga.

Ludzie zrzeszeni w Coalition to Protect Chinatown and the Lower East Side (Koalicji na rzecz ochrony Chinatown i Lower East Side) regularnie protestują pod placem budowy. W biurze u Winga widziałem transparent zrobiony z brystolu: duże zdjęcie wizualizacji szklanego wieżowca i napis: Extell. Building from Hell (Extell. Budynek z piekła rodem). JoAnn pokazuje mi ostatni numer gazety wydawanej prze NMASS. Ta sama wizualizacja opatrzona nagłówkiem: „Rasistowska inwestycja Extella zrobi z Lower East Side miejsce dla 1% [najbogatszych]. Czynsze na LES i Chinatown wystrzelą w górę, jak nigdy dotąd.”

– JoAnn, powiedz mi, co jest rasistowskiego w tej inwestycji?

– Wszystko sprowadza się do miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego ustalonych przez miasto Nowy Jork w 2008 roku – zaczyna JoAnn. – W skrócie, rada miejska ustaliła, zupełnie arbitralnie, że w East Village [dzielnicy sąsiadującej od północy z Lower East Side – D.K.] nie mogą powstawać budynki wyższe od tych, które już tam stoją. A w Chinatown i Lower East Side mogą. Jeśli deweloper decyduje się postawić budynek wyższy od pozostałych, to musi wybudować 20% mieszkań „w przystępnej cenie”. Ta „przystępna cena” też jest tak wyliczana, że de facto nikogo z Chinatown nie będzie stać na wynajem. Ale pytałeś o rasizm – zauważa JoAnn. – Otóż, rzecz polega na tym, że East Village, to bogata dzielnica, w przeważającej mierze zamieszkana przez białych. Chinatown i Lower East Side to dzielnice zamieszkane przede wszystkim przez Azjatów i Latynosów, i raczej biedniejsze. W czym East Village jest lepsze od naszych dzielnic? Czym sobie zasłużyło na to, żeby zachować swój kształt? My też zasługujemy na to, żeby mieszkać w takiej dzielnicy, jaką znamy – odpowiada.

Według JoAnn, sprawa wieżowca Extell najlepiej obrazuje proces, któremu od lat podlegają Chinatown i Lower East Side. Najpierw powstaje nowa inwestycja skierowana do dużo bogatszych nowojorczyków, później rosną czynsze w okolicznych kamienicach, bo na dzielnicy pojawiają się ludzie z grubymi portfelami. Po co właściciel budynku ma wynajmować lokal pod warzywniak, skoro Starbucks zapłaci mu wielokrotność czynszu? W efekcie mieszkańcy i drobni przedsiębiorcy zmuszeni są wynieść się w tańsze rejony miasta. – Bill de Blasio podczas kampanii wyborczej obiecywał, że skończy w Nowym Jorku z „historią dwóch miast”, biednego i bogatego. I co? Jest burmistrzem dwa lata i nic – mówi JoAnn rozgoryczona.

Działania koalicji, której częścią są NMASS i CSWA, nie ograniczają się do demonstracji pod placem budowy. Mieszkańcy Chinatown, nie czekając na to, aż De Blasio wywiąże się ze swoich obietnic, sami postanowili napisać miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego dla swojej dzielnicy. Deweloperzy – zgodnie z planem koalicji – którzy budują powyżej ustalonego limitu wysokości, musieliby udostępniać połowę mieszkań w cenach „przystępnych dla ludzi o niskich dochodach” (obliczanych na podstawie dochodów w dzielnicy, a nie w całym mieście, jak dotychczas). Jeżeli natomiast budynek miałby powstać na publicznym gruncie, to cena wszystkich mieszkań powinna zostać ustalona na takim poziomie, żeby było stać na nie mieszkańców Chinatown i Lower East Side. – Nie wiem, ile razy słyszałam, że nasz plan jest nie wiadomo jak radykalny, że nie jesteśmy skłonni do kompromisu. Naprawdę nie rozumiem, co radykalnego jest w tym, że na publicznych działkach powinno budować się mieszkania, na które stać zwykłych ludzi – kwituje JoAnn.

***

Przed wyjściem JoAnn chce mi pokazać jeszcze jedną rzecz. – Wing pewnie mówił ci, już o płacy minimalnej, to nie muszę wszystkiego odpowiadać od początku, tak? – upewnia się. – To zobacz jeszcze tylko na tą mapę – mówi i pokazuje mi kilkumetrowy wydruk planu Nowego Jorku przybity do ściany. – Zbieramy informacje na temat prawdziwej wysokości stawek w naszym mieście. Pracownicy przychodzą i naklejają kartki z informacją, ile rzeczywiście zarobili na godzinę. Musimy to wiedzieć, a nikt za nas tego nie policzy.

Budka z jedzeniem w pobliżu Mostu Manhattańskiego, Chinatown, Nowy Jork. fot. Linh Nguyen(cc) flickr.com

Strona departamentu pracy stanu Nowy Jork informuje: „Od dnia 31 grudnia 2015 płaca minimalna w stanie Nowy Jork wynosi 9 dolarów za godzinę”. Niżej informacja, że nie dotyczy to gastronomii i innych branż, w których klienci dają napiwki – gdzie płaca minimalna jest ustalona na poziomie 7,50 dolara. Mapa, którą pokazuje mi JoAnn, zaklejona jest kolorowymi karteczkami z wypisanymi markerem kwotami: „$3”, „$4”, „$5”.

 

**Dziennik Opinii nr 51/2016 (1201)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij