Świat

Zamach w Ankarze i koniec Republiki Tureckiej [Analiza]

Pytanie o winnych zamachu jest zbędne, jeśli wiemy, że takiego zamachu może dziś dokonać każdy.

Jest coś fundamentalnie niewłaściwego w relacjach dziennikarskich dotyczących podwójnego wybuchu na manifestacji pokojowej w Ankarze – najkrwawszego ataku terrorystycznego na ziemi tureckiej – który zabił ponad stu ludzi (128 według oficjalnych danych Ludowej Partii Demokratycznej, HDP) oraz ranił kilkuset, i pozostawił kraj niemal w anomii. Niczym w opowiadaniu detektywistycznym albo powieści kryminalnej, wielu komentatorów zaczyna od pytania „kto zabił?”, solennie trzymając się reguł gatunku poprzez tworzenie suspensu dla głodnej sensacji publiki – bo przecież morderca nigdy nie zostaje rozpoznany jeszcze długo po pierwszej fazie śledztwa.

Obciążony tą wadą jest na przykład tekst Simona Tisdalla w Guardianie, w innych aspektach wnikliwy, który prawdopodobnych winnych szuka wśród Państwa Islamskiego, ultranacjonalistycznych Szarych Wilków lub innych grup prawicowych w ramach aparatu bezpieczeństwa Turcji. Za premierem Ahmetem Davutoglu można dodać Partię Pracujących Kurdystanu (PKK), lewicową Rewolucyjną Ludowo Wyzwoleńczą Partię-Front (DHKP-C), nie mówiąc już o zagranicznych agencjach szpiegowskich, jeśli ktoś lubi teorie spiskowe. Ale pytanie o winnych jest zbędne, jeżeli nie mylące, zważywszy zarówno na bezpośredni, jak i szerszy kontekst zamachu.

Mówiąc inaczej: czy akurat powinniśmy się głowić, kto zabił: lokaj czy bratowa, skoro przecież właśnie odkryliśmy, że da się niepostrzeżenie wniknąć w tłum na manifestacji pokojowej odbywającej się w sercu stolicy, kilka kilometrów od agencji bezpieczeństwa narodowego, i wysadzić się w powietrze?

Czy pytanie „kto zabił” jest takie ważne, skoro policyjne oddziały prewencji zjawiają się na miejscu zbrodni dopiero „po” wybuchach, tylko po to, by rozproszyć za pomocą armatek wodnych i gazu pieprzowego tłum starający się pomóc rannym, i zablokować przejazd karetek na prawie pół godziny?

Skoro ministerstwo zdrowia twierdzi, że nie brakuje krwi do transfuzji, podczas gdy media społecznościowe wrą od wezwań ocalałych, rodzin rannych i personelu szpitalnego, by krwiodawcy spieszyli na pomoc (przy okazji przypomnijmy, że Tureckie Stowarzyszenie Lekarzy było współorganizatorem manifestacji)?

Skoro tymczasowy minister spraw wewnętrznych uśmiechając się do kamery oświadcza, że nie było żadnych braków organach bezpieczeństwa?

Skoro liderzy partii politycznej samodzielnie rządzącej krajem przez ostatnie 13 lat i ich zawodowi oraz ochotniczy trolle w mediach społecznościowych, zanim jeszcze poznają dokładną liczbę ofiar, już winią za zamach opozycję, zwłaszcza HDP, która przecież straciła kilku członków w atakach?

Skoro temu samemu rządowi nie udało się wymierzyć sprawiedliwości sprawcom poprzednich ataków, to jest zamachu terrorystycznego na manifestacji HDP w Diyarbakir w czerwcu 2015 oraz masakry w Kuruc w lipcu 2015?

Skoro znany mafioso zorganizował spotkanie w przeddzień zamachu w Ankarze, na którym deklarował, że rozleje krew terrorystów, że „rzeki spłyną krwią”, a potem poprosił o wsparcie dla partii rządzącej i jej lidera prezydenta Erdogana w nadchodzących wyborach?

„Jedność” i „braterstwo”

Zamiast zadawać pytania retoryczne wolałbym skupić się na szerokiej perspektywie. Zacznę od przemówienia prezydenta Erdogana po zamachu. „Zdecydowanie potępiam ten haniebny atak”, który „był wymierzony w naszą jedność, braterstwo i przyszłość” – grzmiał prezydent. Nietrudno doszukać się problemu w tej standardowej, banalnej reakcji, nawet jeśli nie zna się dobrze zawiłości tureckiej polityki. Turcja nigdy nie była tak podzielona i spolaryzowana jak w ostatnich kilku latach rządów Erdogana.

Zgoda: jedność, braterstwo (sic) i wiara we wspólną przyszłość definiują naród, szczególnie naród turecki, który cierpi na obsesję homogeniczności i jedności od powstania państwa w 1923 roku. To nie przypadek, że preambuła dzisiejszej konstytucji tureckiej zaczyna się słowami „potwierdzając wieczne istnienie narodu tureckiego i ojczyzny tureckiej oraz nierozerwalną jedność Państwa Tureckiego” jednoznacznie stwierdzając, że „nie przyznaje się ochrony działaniom skierowanym przeciwko tureckiemu interesowi narodowemu, nierozerwalności istnienia Turcji z jej narodem i terytorium, tureckim wartościom duchowym i  historycznym” (podkr. moje – U.O.).

Oczywiście wizja jedności Turcji należąca do założycieli republiki niezupełnie zgadzała się z rzeczywistością, toteż w XX wieku musiano poświęcić wiele energii i – rzecz jasna – krwi, by zamienić heterogeniczną populację tego kraju w „Turków”.

Lecz pęknięcia, które podzieliły tureckie społeczeństwo, nie chciały się zasklepić, dając o sobie znać przy każdym większym kryzysie w ciągu 90 lat istnienia państwa – a w większości przypadków jeszcze zaostrzając sytuację.

Armagedon

Najnowsza historia Turcji nie była wyłącznie najeżona trudnościami. Zdarzały się okresy, w których wzrastała nadzieja na pokojowe przyswojenie różnorodności, i krótkie chwile wytchnienia, gdy przyszłość rysowała się w jaśniejszych barwach, a tendencje demokratyczne rosły w siłę.

Ostatni z tych momentów miał miejsce za rządów nikogo innego jak Erdogana właśnie, którego Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) rozpoczęła proces pokojowy z Kurdami; tak zwany proces „demokratycznego otwarcia” prowadzono zrywami aż do początku 2015 roku. To prawda, że podjęte przez państwo reformy były raczej kosmetyczne niż konkretne. Sam proces odbywał się z góry na dół, bez żadnej transparencji i zależnie od zachcianek dwóch mężczyzn: Erdogana i Abdullaha Öcalana, osadzonego w więzieniu lidera PKK. Jednak ponieważ zawieszenie broni pomiędzy tureckimi siłami zbrojnymi a PKK potrwało ponad dwa lata, wiele osób sądziło, że procesu nie da się odwrócić – niezależnie od (rzeczywistych) intencji uwikłanych w niego aktorów.

W dłuższej perspektywie rzeczywiście proces jest zapewne nieodwracalny. Tym niemniej, złamanie zawieszenia broni tuż przed dziś nieaktualnymi wyborami 7 czerwca oraz wydarzenia po nim następujące wykazały, że w perspektywie krótszej można zaprzepaścić osiągnięte sukcesy.

Ponadto AKP i jej niekwestionowany lider Erdogan rozgniewali nie tylko Kurdów.

Przekraczającej wszelkie linie podziału społeczeństwa AKP udało się zwrócić przeciwko sobie samej liberałów, lewicowców, ultranacjonalistów (pod wszystkimi sztandarami), alewitów, sekularystów, islamistów innych opcji politycznych (łącznie z dawnymi sojusznikami: gulenistami)…

Partia wciąż rządzi krajem w oparciu o lojalnych wyborców, których na razie wystarcza do uzyskania większości w parlamencie. Ale AKP rządzi obecnie inną Turcją niż w 2002 roku. W słowach piosenki Pink Floyd: „zardzewiały drut ściska szpunt, co więzi w butli gniew” (czy chodzi o armię, wspólne ideały, wspólne symbole – można sobie dopowiedzieć). Ten drut właśnie pękł. Jeśli do armagedonu nie doszło już w Gezi czy Suruc, albo w Ankarze, z pewnością nadejdzie on wkrótce.

Gniewu nie da się zamieść pod dywan

Konkluzja może się niektórym nie spodobać, ale trzeba ją wypowiedzieć głośno: w ostatnich latach byliśmy świadkami końca Republiki Tureckiej, jaką znamy, którego kulminacją stały się przerażające sceny z 10 października w Ankarze. Nie znaczy to, że niepodzielność terytorialna Turcji zostanie utracona. Lecz gniew, który nastawia przeciwko sobie dwie połowy społeczeństwa, jest zbyt silny, a podziały między różnorodne grupy etniczne, religijne i ideologiczne zbyt głębokie, by je zamieść pod dywan.

Co więcej, jak dałem do zrozumienia powyżej, dążeń Kurdów do pełnego uznania ich tożsamości i praw, szczególnie w kontekście wydarzeń w Iraku i Syrii, w dalszej perspektywie nie da się odwrócić. Niezależnie od wyniku nadchodzących wyborów powszechnych 1 listopada (zakładając, że się odbędą), Turcja wejdzie na długą i zapewne bolesną drogę w stronę „mniej unitarnego”, mniej scentralizowanego systemu.

Dziesiątego października Simon Tisdall zauważa we wspomnianym przeze mnie artykule, że „Turcy ponosząc konsekwencje najpoważniejszego w dziejach ataku terrorystycznego na ziemi tureckiej przeżywają poważny wstrząs. Ale cały naród żyje też w strachu”. Niestety Tisdall nie ma racji.

W tradycyjnym rozumieniu tego terminu, Turcy nie są już narodem.

***

Umut Ozkirimli – profesor nauk politycznych w centrum studiów bliskowschodnich (CMES) na uniwersytecie w Lund. W 2014 roku ukazała się pod jego redakcją książka „The Making of a Protest Movement in Turkey. #occupygezi”

Tekst ukazał się na stronach Open Democracy. Przeł. Aleksandra Paszkowska. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji DO.

Wykorzystano fragmenty Konstytucji Republiki Tureckiej w przekładzie K. Wojciechowskiej-Litwinek, D. Haftki-Işık, K. Stanek i Ö. Emiroğlu, Wydawnictwo Sejmowe, Warszawa 2013. Fragment Two Suns in the Sunset Pink Floyd w przekładzie A.P.
**Dziennik Opinii nr 289/2015 (1073)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij