Świat

Wybory prezydenckie w Austrii, czyli tragikomedia w trzech aktach

„Norbert Hofer: Po wyborach Austriacy zdziwią się, jak wiele jest możliwe”.

2 października Austriaczki i Austriacy mieli wybrać swojego prezydenta. Powtórnie, bo z powodu licznych formalnych nieprawidłowości Austriacki Trybunał Konstytucyjny orzekł, że wybory, w których większością zaledwie 30 863 głosów zwyciężył popierany przez Zielonych Alexander Van der Bellen, należy powtórzyć. Ale znowu się nie udało, ponieważ skutecznie zaskarżona przed Trybunałem Konstytucyjnym druga tura wyborów z wiosny tego roku została przełożona ponownie, tym razem na 4 grudnia.

Tym razem winne okazały się koperty, służące do odsyłania głosów korespondencyjnych. Trudno je było zakleić, a nawet jeśli się to komuś udało, to potem dość łatwo się rozklejały. Wolfgang Sobotka, przewodniczący komisji wyborczej i jednocześnie minister spraw wewnętrznych Austrii, przejdzie do historii jako polityk znakomicie znający właściwości kleju i papieru oraz tajemniczych interakcji, jakie między nimi zachodzą. Albo przynajmniej jako ten, który zmuszony był wyczerpująco o nich opowiadać na spotkaniu z dziennikarzami (konferencja prasowa, którą można obejrzeć tutaj, odbiła się dość szerokim echem w mediach).

W niemieckim „Spieglu” pisano o „wielkim blamażu” wyborczym Austrii, w „Wall Street Journal” i „Guardianie” o wadliwych kopertach i kleju, „Gazeta Wyborcza” skonstatowała, że „w Austrii trwa wyborczy chaos”. Niektóre media wiedeńskie zaczęły określały swój kraj mianem republiki bananowej, znajdując w aferze kopertowej ostateczny dowód na poparcie tej tezy.

Akt pierwszy

Sytuacja, choć z pozoru dość komiczna, dotyczy jednego z fundamentów demokracji przedstawicielskiej: zaufania obywatelek i obywateli do procesu wyborczego, do poszanowania tajności ich głosu, do tego, że karty wyborcze zostaną prawidłowo zliczone, a wyniki zostaną ogłoszone zgodnie z procedurami.

Warto przypomnieć, jak państwo o ugruntowanej tradycji demokratycznej i rządów prawa znalazło się w tej sytuacji.

Już podczas wiosennych wyborów na urząd prezydenta Republiki Austrii widać było jak na dłoni, że tradycyjny w tym kraju system partyjny się chwieje. Ponieważ dotychczasowy prezydent, socjaldemokrata Heinz Fischer, odchodził po upływie dwóch kadencji, do wyborów stanęli nowi kandydaci i kandydatki. Socjaldemokrata, wieloletni minister pracy Rudolf Hundstorfer oraz były przewodniczący parlamentu, chadek Andreas Khol, stoczyli pasjonującą walkę o czwarte miejsce, zdobywając w sumie niewiele więcej niż co czwarty głos. To było prawdziwym szokiem dla dwóch szerokich obozów politycznych, które współrządziły krajem w czasach powojennych i które wydały wszystkich dotychczasowych prezydentów republiki. Co więcej, dwóch przedstawicieli koalicji rządowej pokonała kandydatka niezależna Irmgard Griss, była prezeska Sądu Najwyższego i przewodnicząca komisji parlamentarnej powołanej w celu wyjaśnienia nieprawidłowości wokół koncernu finansowego Hypo Group Alpe-Adria, którego upadek i sanacja kosztowały Austrię mniej więcej tyle, ile składka na fundusz ratunkowy dla strefy euro . Co więcej, obu kandydatów tradycyjnych partii władzy pokonali także przedstawiciele dwóch innych obozów politycznych: Alexander Van der Bellen, wykładowca uniwersytecki i współtwórca austriackich Zielonych, oraz Norbert Hofer, wiceprzewodniczący Rady Narodowej Austrii, wywodzący się z prawicowo-populistycznej Wolnościowej Partii Austrii.

Stawka wyborów prezydenckich gwałtownie wzrosła. Kryzys starych partii politycznych uświadomił Austriaczkom i Austriakom, że wbrew powszechnej opinii prezydent ma znacznie większe prerogatywy niż np. prezydent Niemiec, do których najchętniej się porównują. Zwłaszcza jeśliby próbował działać w zgodzie z literą konstytucji, ignorując powojenną praktykę. Zgodnie z ustawą zasadniczą głowa państwa może na przykład wedle własnej woli nominować kanclerza i członków rządu, może ich odwołać, może rozwiązać parlament federalny lub parlament regionalny (Landtag, za zgodą Bundesratu), może odmówić podpisania ustawy, jeśli uzna ją za sprzeczną z konstytucją. Reprezentuje także kraj na zewnątrz i podpisuje układy międzynarodowe. Choć prezydent nie brał dotychczas udziału w posiedzeniach Rad Europejskich, to taka pokusa może się pojawić, zwłaszcza że spór dotyczący reprezentacji Austrii na szczytach europejskich nie został definitywnie rozwiązany w przeszłości. To, że prezydenci z tych prerogatyw korzystali niezwykle rzadko, było raczej efektem zwyczaju i faktu, że prawie zawsze wywodzili się z jednej ze współrządzących partii: socjalistów lub chadeków.

Jakąś rolę mógł odgrywać też fakt, że po wojnie pierwszymi obywatelami zostawali mężczyźni tak sędziwi, że tylko trzech dokończyło swoje kadencje. Reszta umarła w ich trakcie.

Nic dziwnego, że gdy Norbert Hofer oświadczył, że po wyborach Austriacy „zdziwią się, jak wiele jest możliwe”, ciarki przeszły po plecach nie tylko ludziom lewicy.

Akt drugi

Trzy tygodnie kampanii między pierwszą a drugą turą wyborów spowodowały gwałtowny powrót polityczności nad Dunaj i wywołały podziały odzwierciedlające się nawet w społecznych mikrodziałaniach. Ludzie kłócili się w metrze, nosili emblematy pozwalające dość łatwo rozpoznać ich sympatie polityczne, jedna z kawiarni prosiła nawet, by ci, którzy zagłosowali na Hofera, rozważyli ofertę innych lokali gastronomicznych.

W drugiej turze, która odbyła się w maju, wyborcy mogli wybierać już tylko między Van der Bellenem a Hoferem.

Były lider Zielonych, obecnie startujący formalnie jako kandydat niezależny, to zwolennik społeczeństwa otwartego. Nawoływał do udzielania schronienia uciekającym przez wojną (przywoływał przykład własnej rodziny, która uchodziła najpierw z rewolucyjnej Rosji do Estonii, a potem pod koniec drugiej wojny światowej znalazła się z Wiedniu). Popierał zacieśnienie integracji europejskiej, zaangażowanie w rozwiązanie kryzysu strefy euro i pomoc państwom będącym pod największą presją migracyjną, takim jak Grecja i Włochy.

Norbert Hofer proponował mniej lub bardziej realne (ze zdecydowaną przewagą tych pierwszych) oraz mniej lub bardziej dyskryminujące (ze zdecydowaną przewagą tych drugich) sposoby ograniczenia migracji, straszył falą uchodźczą nazywając przybywających najeźdźcami (Invasoren) i proponował, by zamknąć granice państwa na wzór węgierski. Ten czterdziestoparolatek o aparycji dobrego wujka i modelowego zięcia symbolizował nostalgię za białą, jednolitą kulturowo Austrią. I choć w wypowiedziach medialnych był znacznie mniej radykalny niż na przykład były przywódca „wolnościowców” Jörg Haider czy ich obecny lider Heinz-Christian Strache, na wiecach dobierał już słowa mniej ostrożnie, puszczając oko do środowisk z nostalgią myślących o III Rzeszy. Gratulacje z powodu wygrania pierwszej tury składała mu śmietanka eurofobów, m.in. Marine Le Pen, Nigel Farage oraz działacze Ligi Północnej z Włoch.

Akty trzeci

W niedzielę wyborczą sytuacja zmieniała się dynamicznie. Po przeliczeniu głosów oddanych w lokalach zwycięzcą wydawał się Norbert Hofer, jednak głosy korespondencyjne, których więcej oddają tradycyjnie „młodzi, wykształceni, z wielkich miast”, dały minimalne zwycięstwo Van der Bellenowi. Ten zdążył nawet wygłosić przemówienie, w którym przyjął wybór i obiecał działania na rzecz scalenia głęboko podzielonego kampanią wyborczą społeczeństwa.

Tuż potem środowisko wolnościowców zaskarżyło wyniki do sądu konstytucyjnego, a ten przyznał im rację i nakazał powtórzenie wyborów. Decyzja zapadła na zaledwie tydzień przed planowanym zaprzysiężeniem prezydenta-elekta.

Pochylmy się nad argumentacją sądu, która jest tutaj kluczowa dla zrozumienia natury naddunajskich dylematów. 14 sędziów konstytucyjnych podjęło podobno jednogłośnie decyzję (w Austrii ta informacja nie jest publiczna), że wybory należy powtórzyć w całym kraju ze względu na nieprawidłowości w kilkunastu okręgach wyborczych. Chodziło przy tym o to, że nieuprawnione osoby w niewłaściwym czasie miały dostęp do kopert z głosami korespondencyjnymi i otwierały je w sposób niegwarantujący anonimowości głosu. Potencjalnie ponad siedemdziesiąt tysięcy głosujących zostało pozbawionych prawa do tajemnicy głosowania, gdyż (hipotetycznie) osoba otwierająca w komisji kopertę mogła zobaczyć, jak głosowała sąsiadka lub sąsiad. Wyborca po to zaś dostaje dwie koperty – jedną na kartę do głosowania, drugą zaś służącą do nadania przesyłki – i po to otwiera się je w różnym czasie, by zapewnić tajność głosu.

Co więcej – argumentował austriacki Trybunał – otwarcie koperty z kartą do głosowania bez obecności wszystkich członków komisji spowodowało, że możliwość manipulacji nie została wykluczona. Austriaccy sędziowie zgodnie z wieloletnią linią orzeczniczą uznali, że nie trzeba udowodnić, że do manipulacji doszło, wystarczy, że złamane zostały procedury, które przed manipulacją miały chronić.

Opierając się na tych przesłankach od 1927 roku sąd konstytucyjny aż 136 razy unieważniał wybory różnych szczebli. Lecz po raz pierwszy dotyczyło to wyboru głowy państwa. Statystycy zadali sobie nawet trud obliczenia , w jakim stopniu wystąpienie założonych przez sąd nieprawidłowości mogło wpłynąć na wynik wyborczy. Otóż okazało się, że uwzględniwszy przekrój społeczny i zachowania wyborcze w miejscach, gdzie prawidłowość procedury została zakwestionowana, prawdopodobieństwo tego, że Hofer okazałby się zwycięzcą, wynosiło dokładnie 0,000000013 procenta.

Choć więc decyzja ministra Sobotki z września tego roku miała dość operetkową oprawę, a uzasadnienie wyroku trybunału może nasuwać podejrzenie, że sąd w poszukiwaniu drzew przeoczył las, obie te decyzje wywołane były prawdziwą bolączką współczesnej demokracji, jaką jest podważanie zaufania do samego procesu wyborczego. Można oczywiście twierdzić, że wcześniej członkowie komisji wyborczych nie dopełniali swoich obowiązków, niewłaściwie obchodząc się z głosami korespondencyjnymi. Można zżymać się na fakt, że dostawca kopert odwalił fuszerkę. Ale obecnie poddawanie w wątpliwość uczciwości wyborów i – jak ujęła to Hillary Clinton we wrześniowej debacie prezydenckiej – „sianie wątpliwości” jest specjalnością nie tylko austriacką. A gdy takie wątpliwości wypączkują i rozkwitną w społeczeństwie dzięki obfitemu podlewaniu ich antyelitarnym populizmem, demokracja będzie stale podejrzana o oszustwo i przez to delegitymizowana i paraliżowana. A austriaccy „Wolnościowcy” już podobno przygotowują pozew, zbierając dowody na to, że wybory 4 grudnia przygotowywano nieprawidłowo…

Anna-Cieplak-Ma-Byc-Czysto

 

**Dziennik Opinii nr 286/2016 (1486)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Marcin Zalewski
Krzysztof Marcin Zalewski
Analityk i publicysta
Analityk ds. Indii i energetyki. obecnie przewodniczący Rady Fundacji Instytut im. Michała Boyma oraz redaktor „Tygodnia w Azji” (wydawanego wspólnie z portalem wnp.pl). Pisze o polityce zagranicznej i transformacjach ery cyfrowej w Indiach i Australii. Poprzednio pracownik Agencji Praw Podstawowych Unii Europejskiej w Wiedniu, Biura Spraw Zagranicznych Kancelarii Prezydenta RP, Kancelarii Sejmu RP oraz Ośrodka Studiów Wschodnich w Warszawie.
Zamknij