Unia Europejska

UK: Gdyby (przedterminowe) wybory miały coś zmienić, to by ich nie było

Miło wyobrażać sobie problemy, z jakimi mierzyłaby się centrolewicowa koalicja, ale to myślenie życzeniowe.

Od czasu do czasu zdarza się, że jakiś oczytany publicysta przywołuje cytat z powieści Lampart Lampedusy: „Trzeba dużo zmienić, żeby wszystko zostało po staremu”. Tegoroczne wybory do Izby Gmin są tej mądrości dokładną odwrotnością. Poprzez zachowanie status quo (czyli konserwatywnej większości w Izbie Gmin), Theresa May chce przygotować Wielką Brytanię na polityczne trzęsienie ziemi, czyli ostateczne opuszczenie Unii Europejskiej. Brzmi strasznie? Spokojnie, z pewnością będzie straszniej.

Od pewnego czasu zastanawiam się, jak mam pisać o kampanii, w trakcie której nic się nie dzieje? Wiem, że „nic” może brzmieć bezczelnie, jeśli weźmiemy pod uwagę dwa zamachy terrorystyczne – obydwa skutkujące zresztą tymczasowym zawieszeniem kampanii (i falą niemożliwych banałów w mediach). Chodzi mi raczej o klasyczne produkty przedwyborczych emocji w XXI wieku: memy, filmiki, pyskówki… Nic. Nie rusza mnie nawet piosenka Liar, liar wycelowaną w pierwszą kłamczuchę Zjednoczonego Królestwa.

Theresie May rzeczywiście można dużo zarzucić, ale przynajmniej nie jest tak karykaturalnym uosobieniem snobizmu i uprzywilejowania, jak jej poprzednik David Cameron – trudno przebić w tej kategorii faceta, który w trakcie elitarnych studiów miał gwałcić świński ryj celem zaimponowania kolegom. (Dowodów niby nie ma, ale niech wystarczy nam to, że ta historia brzmi prawdopodobnie). Jeszcze trudniejszym niż May tematem do żartów jest lider opozycji Jeremy Corbyn. Można go kochać, można nienawidzić, ale śmieszkowania z niego nie będzie, nawet jeśli prawicowe media chcą zrobić z niego emerytowanego terrorystę, a konserwatywni milionerzy straszą nim dzieci.

Nic z tego oczywiście nie oznacza, że w 2017 Brytyjczycy doczekali się merytorycznej kampanii wyborczej. Torysi do znudzenia straszą Corbynem, żeby odwrócić uwagę od głównego problemu – negocjacje z UE nie będą ani miłe, ani łatwe. Ale po kolei…

Będą przyśpieszone wybory w UK. Wiemy, kto je wygra

Premier May od objęcia rządów uparcie obiecywała, że przedterminowych wyborów nie będzie, więc można było mieć pewność, że w końcu się odbędą. Sondaże dawały jej znaczną przewagę, opozycja pogrążona była w wewnętrznych wojenkach. Nic tylko zapewnić sobie dodatkowe parę lat u sterów! Zarzucano jej, że nie ma mandatu, żeby wyprowadzić kraj z Unii – to przy okazji sobie ten mandat zapewni. Zapomniała o jednym – jej główny przeciwnik może i sprawia wrażenie nieszkodliwego staruszka, zwłaszcza kiedy ma się z nią przekomarzać w trakcie tradycyjnych parlamentarnych debat, ale jego żywiołem jest bardziej bezpośredni kontakt z wyborcami: wiece, demonstracje i rozmowy.

Ogłaszając wybory i rozpoczynając kampanię premierka May pozwoliła, aby coraz słabszy Jeremy Corbyn znów odzyskał siły. A coraz więcej Brytyjczyków zdaje sobie sprawę z głupoty zarzutów, jakie stawia się liderowi laburzystów. Po atakach terrorystycznych Boris Johnson może oskarżać go o stawanie po stronie wrogów Wielkiej Brytanii, ale 75% procent badanych widzi źródło terroryzmu w interwencjach zbrojnych na Bliskim Wschodzie – wojnom, przeciw którym Corbyn protestował od początków swojej politycznej kariery.

Skoro już zacząłem bawić się cytatami… Kłamstwo powtórzone tysiąc razy nie staje się, jak chciał Goebbels, prawdą, ale nic niewartym sloganem. Tak stało się z wałkowaną niemiłosiernie bezczelną manipulacją pod tytułem „Corbyn nie potępia zamachowców z IRA”. Chyba nikt się tym kłamstewkiem już nie przejmuje – zwłaszcza że akurat irlandzkimi terrorystami Wielka Brytania przejmować się w tym momencie nie musi.

Rzeczywistość zweryfikowała też słówko unelectable (niewybieralny), którym uparcie opisywano Corbyna. I choć wyborów z pewnością nie wygra, w ciągu ostatnich miesięcy udało mu się zdobyć szacunek i zaufanie nie tylko swoich fanów na lewicy, ale też bardziej umiarkowanych wyborców. Nagły wzrost poparcia dla Partii Pracy jest dowodem, że Corbyn jest jak najbardziej electable. Gdyby tylko kampania trwała nieco dłużej…

Jakiś czas temu Jeremy Corbyn zapowiedział, że po przegranych wyborach nie zrezygnuje ze swojej funkcji. Nikt nie może go do tego zmusić, ale rzeczywiście istnieje taki zwyczaj. Złośliwie można by zasugerować, że Corbyn prędzej zrezygnowałby z przewodnictwa w partii po wygraniu wyborów, bo kompletnie nie nadaje się na premiera. I nie dla wszystkich jest jasne, czy w ogóle chce nim zostać. Kiedy w zeszłym roku dziennikarz Channel 4 Jon Snow spytał go, czy przyjąłby na siebie tę funkcję (i wiążący się z nią ciężar) Corbyn – jak to on – podkreślił, że od ciężaru bycia premierem gorszy jest ciężar życia w niedostatku. I że poprowadzi swoją partię do zwycięstwa. Dopiero spytany raz jeszcze przyznał: „oczywiście, że chcę”. Taka – jednoznaczna przecież – odpowiedź nie wystarczała widocznie dziennikarzowi, który próbował jeszcze wyciągnąć z niego dosłowną formułkę „Chcę zostać premierem”. Brzmiało to dość niedorzecznie.

To zresztą ciekawe zjawisko, że nawet najlepsi dziennikarze traktują Corbyna tak niepoważnie, że przy okazji sami się kompromitują. Ostatnio przytrafiło się to Jeremy’emu Paxmanowi. Kiedy dziennikarz bez przerwy zarzucał Corbynowi, że nie jest w stanie przekonać własnej partii do swoich poglądów na temat zniesienia monarchii czy całkowitego rozbrojenia atomowego, polityk musiał cierpliwie tłumaczyć mu, że nie jest dyktatorem, a program partii powstaje w ramach kompromisu. Paxman ewidentnie nie jest już mistrzem telewizyjnych wywiadów, za to rozmowa przed kamerami przy okazji przysporzyła sporo sympatii Corbynowi.

Niestety, nawet jeśli wyborcy w końcu uwierzyli w wybieralność lidera Partii Pracy, niekoniecznie mają zaufanie do jego kandydatów na ministrów. Ze względu na wewnątrzpartyjne konflikty Corbyn wielokrotnie zmieniał swój gabinet cieni, a kluczowe stanowiska zajmują tam w tym momencie jego lojalni współpracownicy, z których nie wszyscy nadają się na rządowe stanowiska. Szczególnym ciężarem pod koniec kampanii stała się Diane Abbot, najwierniejsza z wiernych, która w gabinecie cieni była odpowiednikiem ministra spraw wewnętrznych. Niegdyś zgodnie chwalona przez publicystów od prawa do lewa, ostatnio zalicza wpadkę za wpadką. W trakcie kuriozalnego telewizyjnego wywiadu na temat policji i działań antyterrorystycznych skompromitowała się ignorancją, na jaką kandydatka na ministrę spraw wewnętrznych nie może sobie pozwoli. Na dzień przed wyborami ogłoszono, że z powodów zdrowotnych odchodzi z gabinetu cieni.

Ułożenie przez Corbyna stabilnego rządu wydaje się niemożliwe z kilku powodów. Żeby udało się odsunąć torysów od władzy, musiałaby powstać szeroka koalicja Partii Pracy, Liberalnych Demokratów, SNP, Plaid Cymru i Zielonych (a właściwie Zielonej, bo na miejsce w parlamencie może liczyć jedynie Caroline Lucas z Brighton). Zapewne każdej z mniejszych partii marzyłyby się stanowiska w gabinecie, ale – co oczywiste – ich ławki są jeszcze krótsze. Nawet gdyby w końcu udało się dogadać, owocna współpraca do następnych wyborów byłaby cudem. Choć sam Corbyn sprawia wrażenie człowieka niekonfliktowego, jako przewodniczący partii jest zaskakująco konfliktogenny. Różnice światopoglądowe wśród laburzystów są tak wielkie, że co jakiś czas wybuchają bunty, a nawet – jak nazywali je niektórzy zwolennicy Corbyna – zamachy stanu. Po referendum zarzucano mu (niestety całkiem słusznie) brak zaangażowania w prounijną kampanię, a sytuacja w partii stała się na tyle napięta, że konieczne były ponowne wybory na przewodniczącego. Jako dotychczasowy lider Corbyn mógł w nich wystartować jedynie ze względu na łaskawą interpretację statutu – wśród posłów i europosłów własnej partii miał tak niskie poparcie, że nie udałoby mu się zebrać wystarczającej liczby nominacji potrzebnych do kandydowania. Wygrał dzięki głosom partyjnych dołów, ale jego kontakty z politykami własnego ugrupowania są niezmiennie trudne. Jak Corbyn miałby pogodzić sprzeczne interesy koalicyjnych ugrupowań?

A teraz pora się obudzić. Miło wyobrażać sobie problemy, z jakimi mierzyłaby się centrolewicowa koalicja, ale to myślenie życzeniowe. Zwycięstwo torysów jest niestety nieuniknione. Są pewnie wśród laburzystów niepoprawni optymiści przekornie wierzący, że kiepskie wyniki w badaniach opinii publicznej mogą oznaczać ich nadchodzący sukces – dwa lata temu żaden sondaż nie zapowiadał dotkliwej porażki Partii Pracy, a wszyscy wiemy, jak się skończyło. Niestety tym razem różnice są zbyt wielkie. Do tej pory tylko YouGov opublikował sensacyjny sondaż, który nie daje torysom wyraźniej większości.

10 rzeczy, które możesz zrobić, żeby utrudnić jej Brexit

Ze względu na sensacyjny wynik cytowano go chętnie w mediach na całym świecie, ale nawet jego twórcy starali się ostudzać emocje. Mimo iż przewaga konserwatystów nad lewicą maleje z dnia na dzień, w systemie jednomandatowych okręgów nie przekłada się to tak prosto na miejsca w parlamencie.

Wszystko wskazuje więc na to, że Brytyjczyków czekają kolejne lata z premier May. I to ona wyprowadzi UK z UE. Przy okazji dalej bezlitośnie narzucając cięcia, rujnując służbę zdrowia i podkręcając atmosferę nietolerancji. I można by było podsumować ten tekst bezczelnym zdaniem „sami sobie zgotowali ten los”, ale to oczywista bzdura. Bo nie wszyscy Brytyjczycy i – przede wszystkim – nie tylko sobie zgotowali, lecz również milionom emigrantów. A właściwie całej Europie.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Krzysztof Juruś
Krzysztof Juruś
Publicysta Krytyki Politycznej
Analityk AML, absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pisze o Wielkiej Brytanii, teatrze i serialach.
Zamknij